Nabokov Vladimir - Feralna trzynastka.rtf

(485 KB) Pobierz

 

Vladimir Nabokov

 

 

 

Feralna trzynastka

(zbiór opowiadań)

 

Przełożyli:

z języka angielskiego: Leszek Engelking

z języka rosyjskiego: Eugenia Siemaszkiewicz


Wiosna w Fialcie

 

Wiosna w Fialcie jest chmurna i nudna. Wszystko pokrywa wilgoć: pstrokate pnie platanów, jałowce, ogrody, żwir. Da­leko, w bladym prześwicie, w nierównej ramie niebieskawych domów, co z trudem podniosły się z kolan i po omacku wspi­nają na zbocze (drogę wskazuje cyprys), nieostro zarysowana Góra Św. Jerzego mniej niż kiedykolwiek podobna jest do przedstawiających ją kolorowych widokówek, które chyba od roku 1910 (te kapelusze dam, ci młodzi dorożkarze) kuszą turystów na karuzeli swego stojaka w smutnym miasteczku kiosku, stłoczone pomiędzy ametystowozębymi bryłami skały i kominkowymi marzeniami muszel. Powietrze, nieruchome i ciepłe, lekko zalatuje spalenizną. Morze, nasycone i odsolone deszczem, jest bardziej szare niż niebieskie, a fale zbyt są leniwe, by się zapienić.

Właśnie w jeden z takich dni na początku lat trzydziestych znalazłem się, szeroko otwarłszy wszystkie zmysły, na jednej ze stromych uliczek Fialty, wchłaniając od razu wszystko: morskie rokoko kiosku i koralowe krucyfiksy na wystawie sklepiku, i zdeprymowany afisz wędrownego cyrku (jeden róg zmoczonego papieru odkleił się od ściany), i żółty kawałek skórki niedojrzałej pomarańczy na starym, szaroniebieskim chodniku, który tu i ówdzie zachował blaknące ślady mozaiki.

Lubię Fialtę; lubię ją, bo w zagłębieniu tych fioletowych sylab czuję słodką, mroczną wilgoć najbardziej pomarszczonego z kwiatków, lubię ją też dlatego, że jej wiola brzmi echem altowej nazwy uroczego miasta na Krymie, i jeszcze dlatego, że senność jej wilgotnego okresu Wielkiego Postu jakoś szcze­gólnie namaszcza duszę. Toteż byłem rad, że znów tu jestem, że mozolnie sunę w górę - w przeciwnym kierunku niż strumyk rynsztoka - bez kapelusza, z mokrą głową, i że moją skórę zalewa już ciepło, chociaż pod makintoszem mam jedynie koszulę.

Przyjechałem ekspresem “Caparabella", który z wariackim zapałem, właściwym pociągom jeżdżącym przez górskie oko­lice, robił, co mógł, by z hukiem zaliczyć w ciągu nocy tyle tuneli, ile się tylko da. Zamierzałem tu spędzić wszystkiego dzień bądź dwa, chwilę wytchnienia podczas podróży w inte­resach. W domu zostawiłem żonę i dzieci, wysepkę szczęścia zawsze obecną na jasnej północy mojego “ja", zawsze płynącą przy mnie, a nawet przepływającą przeze mnie, choć przez większość czasu będącą poza mną.

Z progu gwałtownie zeszło malutkie dziecko płci męskiej, bez spodenek, z napiętym brzuszkiem koloru błota, i ruszyło kołysząc się na pałąkowatych nóżkach, starając się nieść jedno­cześnie aż trzy pomarańcze i ciągle upuszczając którąś nich, aż wreszcie samo upadło, a wówczas swymi zręczniejszymi i liczniejszymi rękami wszystkie pomarańcze zabrała mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka ze sznurem ciężkich korali wokół śniadej szyi i w spódniczce długiej jak u Cyganki. Obok, na mokrym tarasie kawiarni, kelner wycierał blaty stolików; rozmawiał z nim, wsparłszy beznadziejnie pełny koszyk na dzielącej ich popękanej balustradzie, melancholijny zbój, sprzedający łakocie miejscowej produkcji, skompliko­wanie wyglądające słodycze o księżycowym połysku. Ni to przestało mżyć, ni to Fialta przywykła do mżawki, dość że sama już nie wiedziała, czy dyszy mokrym powietrzem, czy ciepłym deszczem. Kciukiem nabijając w biegu fajkę tytoniem z gumowego woreczka, odziany w pumpy Anglik w solidnym eksportowym gatunku wychynął spod arkad i wszedł do ap­teki, gdzie za szkłem niebieskiego słoja od dawna już umierały z pragnienia duże, blade gąbki. Jakie soczyste podniecenie falowało w moich żyłach, z jaką wdzięcznością cała moja istota odpowiadała na trzepotanie i zapachy tego szarego dnia, nasyconego esencją wiosny, ale jeszcze jej w sobie nie czującego! Po bezsennej nocy moje nerwy były niezwykle chłonne, przyswajałem wszystko: gwizd drozda wśród drzew migdałowych za kaplicą, spokój rozpadających się domów, pulsowanie odległego morza, dyszącego we mgle, wszystko to wraz z zazdrosną zielenią butelkowego szkła połyskującego na górnej krawędzi muru i ostrymi kolorami cyrkowego afisza, przedstawiającego pióropuszastego Indianina na stającym dęba koniu; Indianin chwytał właśnie na lasso śmiało umieszczoną w jego stronach zebrę, a całkiem ogłupiałe słonie wysiadywały jaja na swych upstrzonych gwiazdami tronach.

Ten sam Anglik teraz mnie wyprzedził. Kiedy wchłaniałem go w siebie razem ze wszystkim innym, dostrzegłem przypad­kiem, jak nagle strzela w bok swym dużym niebieskim okiem ze szkarłatnym kącikiem i tak samo nagle zwilża sobie językiem wargi - pomyślałem, że to efekt działania tych wyschłych na pieprz gąbek; potem jednak spojrzałem tam, gdzie on, i zobaczyłem Ninę.

Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się przez całych piętnaście lat naszego... - hm, nie mogę znaleźć precyzyjnego terminu na określenie tej relacji - początkowo zdawała się mnie nie poznawać; teraz także przez chwilę stała na przeciwległym chodniku całkiem nieruchomo, na wpół zwrócona ku mnie w życzliwej niepewności pomieszanej z zaintrygowaniem, tylko jej żółty szal ruszył już w moją stronę, jak owe psy, które rozpoznają cię, zanim zrobią to ich właściciele. I nagle krzyknęła, wyrzucając ręce w górę i roztańczając wszystkich dziesięć palców, i zaraz, na środku ulicy, ze szczerym żarem sta­rej przyjaźni (z którym zawsze żegnała mnie szybkim znakiem krzyża, kiedy się rozstawaliśmy) trzykrotnie mnie pocałowała, a ust było w tym pocałunku więcej niż znaczenia; potem uwiesiła się na mnie i szła tak, dopasowując do mojego kroku swój krok, który krępowała jej wąska brązowa spódnica, od niechcenia rozcięta z boku.

- Tak, Fiernanduszka też tu jest - odpowiedziała i na­tychmiast sama spytała o Jelenę. - Wałęsa się chyba gdzieś z Segurem - ciągnęła temat swojego męża. - A ja muszę zrobić zakupy, po obiedzie wyjeżdżamy. Czekaj, dokąd ty mnie prowadzisz, Wiktorku?

W przeszłość, w przeszłość, jak zawsze, kiedy ją spotykałem, powtarzając całą nagromadzoną fabułę od samego początku, aż do ostatniego dodatku, jak w rosyjskiej bajce, gdzie to, co wcze­śniej powiedziano, zbiera się na nowo przy każdym kolejnym zwrocie akcji. Tym razem spotkaliśmy się w ciepłej i mglistej Fialcie i nie mógłbym z większym kunsztem celebrować tej okazji, nie mógłbym ozdobić bardziej żywymi winietkami listy uprzednich usług losu, nawet gdybym wiedział, że widzimy się po raz ostatni; mówię “po raz ostatni", bo jakoś nie mogę sobie wyobrazić niebiańskiej firmy pośredniczej, która zgodziłaby się zorganizować mi spotkanie z nią za grobem.

Nasza scena wprowadzająca rozegrała się w Rosji już dość dawno, mniej więcej w 1917 roku, sądząc po hałasach czy­nionych za kulisami przez lewicowy teatrzyk. Działo się to na przyjęciu urodzinowym w wiejskim majątku mojej ciotki koło Ługi, w najgłębszych otchłaniach zimy (jakże dobrze przypominam sobie pierwszy sygnał, mówiący o zbliżaniu się do tego miejsca: czerwoną stodołę pośród białego pustkowia). Ukończyłem dopiero co Imperatorskie Liceum, Nina była już zaręczona; aczkolwiek miała tyle lat, co ja i co nasze stulecie, wyglądała przynajmniej na dwadzieścia, i to mimo kruchej budowy ciała, a może właśnie dzięki niej, natomiast w wieku lat trzydziestu dwu ta sama szczupłość czyniła ją młodszą. Jej narzeczony był urlopowanym oficerem gwardii, przystojnym i ciężkim mężczyzną, niewiarygodnie dobrze wychowanym i powściągliwym, ważył każde słowo na wadze najzdrowszego ze zdrowych rozsądków i mówił aksamitnym barytonem, który stawał się jeszcze gładszy, kiedy zwracał się do niej; jego przyzwoitość i oddanie prawdopodobnie działały jej na nerwy; obecnie jest cenionym, choć trochę samotnym inżynierem w odległym tropikalnym kraju.

Zapalają się okna i kładą się długimi prostokątami na ciemnym, wzburzonym śniegu, robiąc między sobą miejsce dla świetlistego wachlarza znad drzwi frontowych. Obie kolumny po ich bokach przybrane są puszystymi białymi frędzelkami, psującymi nieco linie tego, co mogłoby być doskonałym eks­librisem księgi jej i mojego życia. Nie mogę sobie przy­pomnieć, dlaczego wszyscy wypadliśmy z dźwięcznej sali w tę nieruchomą ciemność, zaludnioną tylko przez jodły, opuchłe od śniegu do rozmiarów dwukrotnie przekracza­jących normalne. Czy może stróże zaprosili nas, żebyśmy popatrzyli na posępną czerwoną łunę na niebie, zapowiedź zbliżających się podpaleń? Niewykluczone. Czy wyszliśmy podziwiać stojący koło stawu pomnik jeźdźca, wykuty w lodzie przez szwajcarskiego guwernera moich kuzynów? Równie prawdopodobne. Moja pamięć przywraca do życia tylko drogę powrotną do jasnego, symetrycznego dworu, ku któremu dreptaliśmy gęsiego wąską koleiną pomiędzy dwiema zaspami, z tym skrzyp-skrzyp-skrzyp, które jest jedynym komentarzem milkliwej zimowej nocy na temat ludzi. Szedłem na końcu; o trzy śpiewne kroki przede mną kroczyła mała zgięta syl­wetka; jodły z powagą pokazywały swoje obładowane łapy. Pośliznąłem się i upuściłem martwą latarkę, którą przedtem ktoś wcisnął mi do ręki; diablo trudno było ją odzyskać; i natychmiast przywabiona moimi przekleństwami, z cichym ochoczym śmiechem, radującym się przedsmakiem czegoś zabawnego, w nikłym świetle obróciła się ku mnie Nina. Nazywam ją Niną, chociaż chyba nie mogłem jeszcze znać jej imienia, raczej nie było czasu na żadne wcześniejsze wstępy.

- Kto to? - spytała zaciekawiona, a ja już całowałem ją w szyję, gładką i bardzo gorącą od długiego lisiego kołnierza, który ciągle wchodził mi w drogę, póki nie klepnęła mnie w ramię i, z tak charakterystyczną dla niej prostotą, nie przycisnęła delikatnie swoich szczodrych, sumiennych warg do moich.

Ale nagle, rozdzielając nas eksplozją wesołości, pojawił się w mroku motyw bitwy na śnieżki i ktoś, uciekając, upadając, chrzęszcząc, chichocząc i dysząc, wdrapał się na zaspę, spró­bował biec i okropnie jęknął: głęboki śnieg amputował mu śniegowiec. A wkrótce potem rozjechaliśmy się do naszych domów i nie zdążyłem porozmawiać z Niną ani umówić się co do przyszłości, co do tych piętnastu lat wędrówek, które ruszyły już ku niewyraźnemu horyzontowi, załadowane cząstkami naszych nie zebranych do kupy spotkań; i kiedy obserwowałem ją w labiryncie gestów i cieni gestów, z których składała się reszta wieczoru (prawdopodobnie były to gry towarzyskie, w których Nina uporczywie broniła barw prze­ciwnej drużyny), byłem -jak sobie przypominam - zaskoczony nie tyle brakiem jej zainteresowania mną po tym zalewie ciepła pośród śniegu, ile niewinną naturalnością tego braku zainteresowania, nie wiedziałem bowiem jeszcze, że gdybym powiedział słowo, natychmiast zmieniłby się on w cudowny fajerwerk życzliwości, w radosne, wczuwające się nakłonienie ku mnie, jak gdyby kobieca miłość była źródlaną wodą, zawie­rającą lecznicze sole, którą ona na najmniejszy znak chętnie napoi każdego.

- Zaraz, gdzie to spotkaliśmy się ostatnio? - zacząłem (zwracając się do fialtańskiej wersji Niny), by przywołać pewien znany mi wyraz jej twarzyczki; i rzeczywiście, pokręciła głową i zmarszczyła brwi, jakby chciała nie tyle skonstatować moje zapominalstwo, ile poskarżyć się na trywialność starego żartu; lub - by ująć rzecz precyzyjniej - jakby wszystkie te miasta, gdzie los naznaczył nam spotkania, sam nigdy nie biorąc w nich udziału, wszystkie te perony i schody, i pokoje bez czwartej ściany, i ciemne zaułki były szablonowymi dekoracjami, które pozostały po dawno już dogranym do końca życiu jakichś in­nych osób, i jakby miały tak niewiele wspólnego ze spektaklem naszego bezcelowego przeznaczenia, że wspominać o nich jest niemal przejawem złego smaku.

Poszedłem z nią do sklepu pod arkadami; tam, w mroku za zasłoną z paciorków, obracała w palcach kilka czerwo­nych skórzanych torebek, wypchanych miękkim papierem, sprawdzała ceny na metkach, jak gdyby chciała przeczytać objaśnienia pod eksponatami w muzeum. Szuka - powiedziała - dokładnie takiego fasonu, ale w kolorze brązowym, a kiedy po dziesięciu minutach oszalałego szeleszczenia stary Dalmatyńczyk jakimś cudem, który wciąż mnie intryguje, znalazł taki właśnie wybryk natury, Nina już miała wziąć trochę pieniędzy z mojej ręki, ale zmieniła zamiar i przedarła się przez lejące się strumieniami paciorki, niczego nie kupiwszy.

Na dworze było tak samo mlecznie i posępnie, jak wcze­śniej; ten sam zapach spalenizny, niepokojąc moje tatarskie wspomnienia, dolatywał od nagich okien bladych domów; niewielki rój komarów pracowicie cerował powietrze ponad mimozą, która obojętnie kwitła, spuściwszy rękawy aż do samej ziemi; dwu robotników w szerokich kapeluszach pożywiało się serem z czosnkiem, wspierając się plecami o tablicę reklamową cyrku, przedstawiającą czerwonego huzara i coś, co miało być pomarańczowym tygrysem; co ciekawe, pragnąc nadać mu jak najwięcej dzikości, artysta posunął się tak daleko, że wrócił do punktu wyjścia od odwrotnej strony, gdyż tygrys miał w sobie coś ludzkiego.

- Au fond, chciałam kupić grzebień - powiedziała Nina ze spóźnionym żalem.

Jak dobrze były mi znane jej wahania, nowe pomysły, jeszcze nowsze pomysły, będące lustrzanym odbiciem pier­wotnych, przelotne niepokoje pomiędzy dwoma pociągami. Zawsze albo właśnie przyjechała, albo właśnie gdzieś się wybierała, trudno mi nie poczuć się upokorzonym, myśląc o tym, ile różnych zawiłych dróg przemierza gorączkowo człowiek, by nie spóźnić się na ostateczne spotkanie, które - jak wie nawet największy maruda - jest nieuniknione. Gdybym miał przedstawić przed sędziami naszej ziemskiej egzystencji przykład jej typowej pozy, umieściłbym ją chyba przy ladzie w biurze podróży Cooka: lewa łydka skrzyżowana z prawą golenią, nosek lewego pantofelka uderza o podłogę, ostre łokcie i roniąca monety torebka na ladzie, za którą pracownik biura, ująwszy w dłoń ołówek, duma razem z nią nad planem odwiecznego wagonu sypialnego.

Po wyjeździe z Rosji zobaczyłem ją - wtedy to widziałem ją po raz drugi - w Berlinie w domu jakichś przyjaciół. Ja miałem wkrótce się żenić, a ona właśnie zerwała ze swoim narzeczonym. Kiedy tylko wszedłem do pokoju, ujrzałem ją od razu i patrząc na innych gości, instynktownie ustaliłem, który z mężczyzn wie o niej więcej niż ja. Siedziała z podciągniętymi nogami w rogu kanapy, jej wygodne drobne ciało było wygięte w kształt litery “z"; koło jednej z jej pięt ukośnie leżała popielniczka; przyjrzawszy się mi i wsłuchawszy się w moje nazwisko, wyjęła z ust przypominającą łodygę cygarniczkę i przeciągle i radośnie zawołała: “Nie, ze wszystkich ludzi..." - i od razu stało się jasne dla każdego, poczynając od niej samej, że od dawna łączą nas bliskie stosunki: bez najmniejszej wątpliwości zupełnie zapomniała o naszym pocałunku, ale dzięki temu banalnemu wydarzeniu pamiętała jakiś niejasny obszar ciepłej, wspaniałej przyjaźni, której w istocie nigdy między nami nie było. W ten oto sposób całość naszej relacji szalbiersko wspierała się na wyimaginowanej serdeczności - co nie miało nic wspólnego z jej rozdawaną na chybił trafił życzliwością. Nasze spotkanie było zupełnie pozbawione znaczenia, jeśli chodzi o wypowiedziane przez nas słowa, ale nie dzieliły już nas żadne bariery; i kiedy tego wieczoru przez przypadek usadzono mnie przy kolacji obok niej, bezwstydnie wypróbowałem stopień jej sekretnej cierpliwości.

Potem znowu znikła; rok później razem z żoną odprowa­dzaliśmy mojego brata, który udawał się do Poznania, i kiedy pociąg odjechał, a my ruszyliśmy do wyjścia, po drugiej stronie peronu niespodziewanie zobaczyłem koło wagonu ekspresu do Paryża Ninę, zanurzającą twarz w trzymanym w ręku bukiecie; otaczała ją grupa osób, z którymi zaprzyjaźniła się bez mojej wiedzy i które stały, tworząc wokół niej krąg, i przyglądały się jej jak gapie patrzący na burdę uliczną, zgubione dziecko albo ofiarę wypadku. Żywo pomachała do mnie kwiatami; przedstawiłem ją Jelenie i w tej przyśpieszającej życie atmosfe­rze wielkiej stacji kolejowej, gdzie wszystko drży na krawędzi czegoś innego i prosi “chwyć mnie i przytul", wymiana kilku słów wystarczyła dwu najzupełniej różnym od siebie kobietom do tego, by już przy następnym spotkaniu mówiły sobie po imieniu. Tego dnia w niebieskawym cieniu wagonu do Paryża po raz pierwszy wspomniany został Ferdynand: z grotesko­wym ukłuciem bólu dowiedziałem się, że wychodzi za niego za mąż. Zaczęto zamykać drzwi, szybko, ale nabożnie ucałowała przyjaciół, wgramoliła się do wagonu, znikła; po chwili zoba­czyłem ją przez szybę, jak sadowi się w przedziale, zupełnie zapomniawszy o nas wszystkich albo przeszedłszy do jakiegoś innego świata, a my staliśmy z rękami w kieszeniach i zdawało się, że podglądamy niczego nie podejrzewające życie, toczące się w półmroku akwarium, aż wreszcie zdała sobie sprawę z naszej obecności, zabębniła palcami w szkło, potem uniosła ręce, zaczęła gmerać przy ramie okna, jak gdyby wieszała obraz, ale nic się nie wydarzyło; pomógł jej jakiś inny pasażer i wychyliła się, słyszalna i prawdziwa, promieniejąca zadowo­leniem; jeden z nas, już biegnąc przy ukradkiem ruszającym wagonie, podał jej jakieś pismo i tomik Tauchnitza (czytała po angielsku wyłącznie w podróży); wszystko umykało z niena­ganną gładkością i trzymałem peronówkę, zgniecioną tak, że była nie do poznania, a w głowie dzwoniła mi i dzwoniła, Bóg wie czemu wyleciawszy z grającej szafy pamięci, piosenka z minionego wieku (związana, jak mówiono, z jakimś paryskim dramatem miłosnym), łkający romans, który zwykła śpiewać moja ciotka, stara panna z twarzą tak żółtą, jak cerkiewny wosk, ale za to obdarzona przez naturę takim potężnym, upajająco pełnym głosem, że zdawał się ją pochłaniać jak wspaniała ognista chmura, kiedy tylko zaczynała:

 

On dit que tu te maries,

tu sais que j'en vais mourir,

 

- i ta melodia, ten ból, obraza, wyczarowany przez rytm zwią­zek między ślubem i zgonem, i sam głos zmarłej śpiewaczki, towarzyszący wspomnieniu jako jedyny właściciel piosenki, nie dawały mi spokoju przez kilka godzin po odjeździe Niny, a nawet później odzywały się co jakiś czas, z coraz dłuższymi przerwami, jak ostatnie płaskie i drobne fale, sięgające plaży po przepłynięciu okrętu, albo jak agonalne brązowe dreszcze rozwibrowanej dzwonnicy w chwili, gdy dzwonnik wypo­czywa już w wesołym kręgu rodzinnym. A rok czy dwa lata później byłem w interesach w Paryżu i któregoś ranka na półpiętrze hotelu, gdzie szukałem pewnego aktora filmowego, znów natknąłem się na nią, była ubrana w szary, uszyty na zamówienie kostium, w ręku dyndały jej klucze, chciała zjechać na dół i czekała na windę. “Ferdynand pojechał trochę się pofechtować" - powiedziała tonem niewymuszonej rozmowy. Jej oczy spoczęły na dolnej części mojej twarzy, jak gdyby czytała z ruchu warg; po chwili namysłu (jej miłosna prze­nikliwość była niezrównana) odwróciła się i szybko kołysząc się na smukłych kostkach, powiodła mnie za sobą, szliśmy korytarzem wyłożonym błękitnym dywanem. Na krześle pod drzwiami jej pokoju hotelowego leżała taca z resztkami śnia­dania - nożem pobrudzonym miodem i okruchami na szarej porcelanie - pokój jednak był już posprzątany i od naszego nagłego przeciągu fala wyszywanego w białe dalie muślinu, wstrząśnięta dreszczem, z plaśnięciem wessała się pomiędzy wrażliwe połówki oszklonych drzwi balkonu i dopiero kiedy zamknęliśmy się na klucz, szklane wrota z czymś w rodzaju błogiego westchnienia wypuściły firankę; w chwilę potem wyszedłem na ten malutki, żeliwny balkonik, żeby odetchnąć mieszaniną zapachu suchych liści klonu i benzyny - osadem mglistoniebieskiej porannej ulicy; a ponieważ nie zdawałem sobie jeszcze sprawy z owej narastającej chorobliwej żałości, która miała przepoić goryczą wszystkie moje późniejsze spotkania z Niną, byłem prawdopodobnie równie opanowany i beztroski jak ona, kiedy towarzyszyłem jej w drodze z hotelu do jakiegoś biura rzeczy znalezionych, gdzie starała się wytropić zgubioną walizkę, i potem, kiedy poszliśmy do kawiarni, gdzie ze swoją ówczesną świtą obradował jej mąż.

Nie wymienię tu nazwiska (a to z niego, co się tu znalazło, pojawia się w przyzwoitym przebraniu) tego człowieka, tego francusko-węgierskiego pisarza... Wolałbym w ogóle się nim w tym miejscu nie zajmować, ale jakkolwiek bym się starał, sam wyrywa mi się spod pióra. Dzisiaj niewiele się o nim mówi: to dobrze, bo dowodzi to, że miałem rację, opierając się jego demonicznemu czarowi i czując, jak po plecach przebiega mi mróz, kiedy któraś z jego kolejnych książek dostawała mi się do rąk. Sława takich jak on rozszerza się szybkimi kręgami, ale wkrótce robi się ciężka i zaczyna trącić stęchlizną; histo­ria ogranicza ich życie do kreski pomiędzy dwiema datami. Szczupły, wyniosły, zawsze gotów wyciągnąć z kołczanu i wy­strzelić w ciebie jakiś jadowity kalambur, zawsze z dziwnym wyrazem oczekiwania w matowobrązowych, jakby przesłonię­tych zasłoną oczach - temu rzekomemu żartownisiowi małe gryzonie nie potrafiły się oprzeć. Do perfekcji opanowawszy sztukę językowego wymysłu, szczególnie szczycił się mianem fabulatora, które stawiał wyżej niż tytuł pisarza; osobiście nigdy nie potrafiłem zrozumieć, po co wymyślać książki, po co pisać o rzeczach, które w tym czy innym planie wcale się nie wydarzyły; pamiętam jak raz, nie przestraszywszy się drwiny skrytej w jego zachęcającym potakiwaniu, powiedziałem mu, że gdybym był pisarzem, tylko swojemu sercu pozwoliłbym mieć wyobraźnię, a poza tym opierałbym się na pamięci, tym długim wieczornym cieniu osobistej prawdy.

Znałem jego książki, nim poznałem ich autora; wzruszenie artystyczne, na które pozwoliłem sobie czytając jego pierw­sze utwory, zmieniło się już wówczas w lekkie obrzydze­nie. W początkach jego twórczości udawało się być może dostrzec poprzez witraże fantastycznej prozy jakiś bardziej ludzki pejzaż, jakiś stary ogród, jakiś sennie znajomy układ drzew... Z każdą jednak nową książką kolory robiły się coraz gęstsze, czerwienie i fiolety były coraz bardziej złowieszcze; a dzisiaj nic już nie można zobaczyć przez to zdobione herbami, upiornie zbytkowne szkło i wydaje się, że gdyby ktoś je rozbił, jego drżąca dusza stanęłaby twarzą w twarz jedynie z czarną próżnią. Jakiż jednak był w latach swojego rozkwitu niebezpieczny, jakim jadem strzykał, jakim batem siekł, kiedy go sprowokowano! Tornado jego satyry pozostawiało za sobą nagą jałowiznę, na niej rzędem leżały powalone dęby, a nad nią wirował jeszcze kurz, w którym autor jakiejś niechętnej recenzji, wyjąc z bólu, obracał się jak bąk.

W okresie, kiedy się poznaliśmy, w Paryżu gromko chwa­lono jego Passage a niveau; Ferdynand był bardzo, jak się to mówi, “oblegany" i Nina (której zdolność adaptacji stanowiła wspaniały substytut brakującej jej kultury) odgrywała już rolę jeśli nie muzy, to przynajmniej bliskiego przyjaciela i sub­telnego doradcy twórcy, wraz z nim pokonującego zakrętasy jego drogi twórczej i dzielącego jego artystyczne upodobania; chociaż bowiem wydaje się mało prawdopodobne, by kiedy­kolwiek przebrnęła choćby przez jedną z jego książek, miała czarodziejską zdolność wyławiania wszystkich ich najlepszych fragmentów z prowadzonych zawodowym żargonem rozmów jego literackich przyjaciół.

Kiedy weszliśmy do kawiarni, grała jakaś żeńska orkiestra; pierwszą rzeczą, którą dostrzegłem, było strusie udo harfy, odbite w jednej z pokrytych lustrami kolumn, dopiero potem zauważyłem wieloczłonowy stół (małe stoliki zsunięte ze sobą tak, by tworzyły jeden duży), przy którym wodził rej Ferdy­nand, siedzący plecami do obitej pluszem ściany; i przez chwilę jego poza, układ jego rozłożonych rąk i twarze jego kompanów, wszystkie zwrócone ku niemu, w jakiś wykoślawiający jak w sennym koszmarze sposób przywiodły mi coś na myśl (nie całkiem jednak umiałem sobie uświadomić co), a potem, kiedy z perspektywy czasu już sobie to uświadomiłem, owo podo­bieństwo uderzyło mnie jako rzecz niemal równie bluźniercza, jak istota sztuki Ferdynanda. Pod tweedową marynarką miał na sobie biały golf; jego lśniące włosy były sczesane na skronie, a nad głową jak aureola unosił się dym z papierosów; jego koścista twarz faraona pozostawała nieruchoma, tylko oczy błąkały się to tu, to tam, pełne niejasnego zadowolenia. Porzu­ciwszy kilka uczęszczanych lokali, gdzie spodziewaliby się go znaleźć amatorzy życia na Montparnasse, zaczął patronować tej całkowicie mieszczańskiej kawiarni, a to ze względu na swoje szczególne poczucie humoru, które kazało mu czerpać wampiryczną uciechę z żałosnej specialite de la maison - owej orkiestry, złożonej z sześciu zażenowanych dam o znużonym wyglądzie, splatających na zatłoczonej estradzie mdłe harmo­nie i nie wiedzących, wedle jego określenia, gdzie podziać ma­cierzyńskie piersi, całkiem zbędne w świecie muzyki. Po każdej melodii wstrząsały nim konwulsje epileptycznego aplauzu, na który damy przestały odpowiadać i który - jak sądzę - zaczął budzić już niejakie wątpliwości we właścicielu zakładu i w jego zwykłych gościach, ale który zdawał się świetnie bawić przy­jaciół Ferdynanda. Spośród nich przypominam sobie artystę malarza o idealnie łysej, choć z lekka obtłuczonej głowie, którą pod byle pretekstem umieszczał na swych pełnych oczu i gitar płótnach, poetę, który jeśli się go poprosiło, prezentował swój popisowy numer - upadek Adama przedstawiony za pomocą pięciu zapałek, pokornego przedsiębiorcę, który finansował rozmaite surrealistyczne imprezy (i płacił za aperitify), jeśli tylko pozwalało mu się wydrukować gdzieś w rogu pochwalne napomknienia o pewnej aktorce, jego utrzymance, pianistę o całkiem przystojnej twarzy, ale okrop...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin