Dołęga - Mostowicz Tadeusz - Kiwony.rtf

(528 KB) Pobierz

Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Kiwony

Tekst wydania oparto na pierwodruku ogłoszonym w dzienniku "ABC", w 1932 roku

Przedruk z wydawnictwa "Krajowa Agencja Wydawnicza", Białystok 1987

Słowo wstępne

Jak rodzą się legendy? Jak powstaje mit niezwykłej kariery, olśniewającego sukcesu, z dnia na dzień zmieniającego życie Kopciuszka?

Wspomina po pięćdziesięciu latach Hanna Kisterowa, żona współwłaściciela wielkiej i bardzo energicznie prowadzonej firmy wydawniczej "Rój": "Któregoś dnia w Drukarni Polskiej do Mariana (Kistera – J.R.) przystąpił nieśmiało młody człowiek i zapytał: Czy pan dyrektor nie przeczytałby mojego manuskryptu? A Marian odpowiedział: – Jeśli jest pan tak dobrym pisarzem jak zecerem, chętnie przeczytam.

W kilka dni później młody zecer przyniósł rękopis do "Roju". Nie pamiętam, kto go przeczytał, ale opinia wypadła bardzo korzystnie. No i Marian podpisał umowę. To był ni mniej ni więcej tylko Tadeusz Dołęga-Mostowicz, a książka (to) "Kariera Nikodema Dyzmy"... Sukces książki był olbrzymi – a zecer został pisarzem. Podpisaliśmy z nim umowę i Dołęga-Mostowicz stał się jednym z najpopularniejszych autorów".

Ładna historyjka! I jakże w stylu epoki międzywojennej: Młody, nieśmiały pracownik fizyczny (zecer) znajduje życzliwego i mądrego opiekuna dla swej twórczości. I nagle, jak za skinięciem czarodziejskiej pałeczki, zecer staje się "jednym z najpopularniejszych autorów". Olbrzymi sukces, olbrzymie zarobki. Słowem z "gazeciarza" – milionerem!

Jestem pewien, że pani Hanna Kister opowiedziała tę historyjkę głęboko przekonana o jej prawdziwości. Zresztą wspominała ex post, gdy naprawdę zdumiewające sukcesy Dołęgi-Mostowicza mogły jej przesłonić rzeczywistość. A ta rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. W roku 1931 lub 1932, gdy miało dojść do owego spotkania Kistera z Mostowiczem, ten ostatni od kilku już lat był samodzielnym, niezależnym od nikogo pisarzem. "Kariera Nikodema Dyzmy" publikowana była w roku 1931 w gazecie codziennej "ABC". Konflikty i represje cenzury spowodowały, że o powieści mówiło się wiele w Warszawie. Najprawdopodobniej to właśnie Kister, wietrząc dobry interes, zwrócił się do Mostowicza z propozycją wydania powieści w "Roju", gdzie zresztą w następnym (1932) roku się ukazała. Mostowicz był wówczas już autorem wcześniej drukowanej w katowickiej "Polonii" powieści "Ostatnia brygada". Co zaś najważniejsze, jego nazwisko znała już dobrze Warszawa zarówno ze względu na pewne głośne wydarzenie, jakie miało miejsce w roku 1927, jak i na kilkuletnią działalność publicystyczną i felietonową w dzienniku "Rzeczpospolita". Jedynym więc faktem zgodnym z rzeczywistością był olbrzymi sukces pierwszej opublikowanej jako książka powieści Dołęgi-Mostowicza. Sukces ten istotnie wpłynął na dalsze losy Mostowicza, pisarza i człowieka.

I tu rzecz interesująca. Niewiele mamy wiarygodnych materiałów do biografii najbardziej poczytnego w swoim czasie pisarza. Mostowicz niechętnie udzielał wywiadów. To dzienniki, zainteresowane w publikowaniu jego powieści w odcinkach, tworzyły wokół niego i jego twórczości aurę "niezwykłości". Ale ta reklama niewiele wnosi do wiedzy o życiowych losach pisarza.

Spróbujmy więc uporządkować i przekazać to, co wiemy o Mostowiczu. Urodził się 10 sierpnia 1898 r. w Okuniewie, w guberni witebskiej. Jego ojciec Stefan był prawnikiem. Matka, Stanisława z Potopowiczów, prowadziła rozległe gospodarstwo domowe w Okuniewie i wychowywała dwoje jeszcze, oprócz Tadeusza, dzieci: Władysława i Janinę. Dworek Potopowiczów-Mostowiczów należał do pierwszych w guberni. Tadeusz i jego rodzeństwo wychowywali się w atmosferze dobrobytu. Sam pisarz wspominał po latach żartobliwie: "Fatalną właściwością moich dziecinnych marzeń i pragnień było to, że wszystkie bardzo szybko... urzeczywistniały się. Jakże można długo cieszyć się nadzieją, że człowiek zostanie stangretem, gdy już w ósmym roku życia umie nieźle powozić parą koni, a nawet tandemem. Cóż zostanie z marzeń o szoferce, gdy już w jedenastym roku, z trudem sięgając nogami do pedałów, kieruje się autem."

A oto dalszy ciąg tej żartobliwej "spowiedzi dziecięcia wieku": "I tak już szło dalej. Po zaznajomieniu się z historią Powstań, chciałem zostać spiskowcem. Ale już od pierwszych klas gimnazjalnych należałem do tajnych organizacji patriotycznych, ponosząc wszystkie tego konsekwencje.

Z kolei zachwycony "Trylogią" Sienkiewicza, widziałem siebie z szablą w dłoni w brawurowej szarży kawaleryjskiej. Byłem jeszcze gołowąsem, gdy i to marzenie się ziściło. To samo z pragnieniem kierowania wielkim dziennikiem politycznym."

Zestawmy tę wypowiedź z dostępną nam wiedzą o życiu pisarza. Do gimnazjum uczęszczał w Wilnie. Ukończył je około 1915 roku. O jego działalności w konspiracyjnych organizacjach patriotycznych wiemy niewiele, poza tym, że już w czasie studiów na Uniwersytecie w Kijowie był członkiem Polskiej Organizacji Wojskowej.

Wojna, a potem Rewolucja Październikowa wpłynęły w istotny sposób na losy całej rodziny. Okuniewo znalazło się po stronie radzieckiej. Rodzina, po licznych perypetiach, przybyła do Polski. Tadeusz dość wcześnie utracił kontakt z domem. Nie bardzo wiadomo co działo się z nim w latach 1917-1918. O tym okresie nie mówił nigdy. Istnieją podstawy do przypuszczeń, że wiele elementów autobiograficznych zawarł właśnie w leżących przed Czytelnikiem "Kiwonach". Prawdopodobnie udało mu się, jak i bohaterowi powieści, wrócić przez Szwecję i Finlandię do Warszawy. Wiadomo natomiast, iż w roku 1918 (lub 1919) wstąpił do wojska jako ochotnik. Brał udział w kampanii 1920 roku. Z wojska wyszedł około 1922 roku.

Pierwsze lata pobytu w stolicy były z pewnością trudne dla młodego humanisty z niepełnym wyższym wykształceniem. Mieszkał wówczas w jakichś podejrzanych i niemiłosiernie zatłoczonych spelunkach, chwytał się przygodnych okazji zarobków. Prawdopodobnie wtedy pracował jako korektor i zecer w dzienniku "Rzeczpospolita".

Sytuacja uległa zmianie około 1924 roku. W tym czasie mieszkał już w Warszawie (przy ul. Grójeckiej 40) wuj Tadeusza, Zygmunt Rytel, profesor Politechniki Warszawskiej. U niego to znalazł gościnę młody adept sztuki dziennikarskiej. Trudno powiedzieć, czy znany wówczas i ustosunkowany profesor pomógł przyszłemu pisarzowi w awansie i uzyskaniu stałego miejsca w zespole redakcyjnym "Rzeczypospolitej". Faktem jest, że począwszy od roku 1925 na łamach tego dziennika ukazują się artykuły i felietony podpisywane: T.M., TEM lub pseudonimem C.hr. Zan (Chrzan). W tymże 1925 roku prezentowane są także pierwsze opowiadania Tadeusza.

"Rzeczpospolita" należała do wpływowych dzienników Chrześcijańskiej Demokracji. Pod koniec 1924 r. udziały w dzienniku wykupił głośny działacz polityczny, przywódca polskiej społeczności śląskiej, Wojciech Korfanty. Z chwilą przyjścia Korfantego jako głównego decydenta w sprawach polityki czasopisma, w redakcji nastąpił rozłam. Dotychczasowy zespół, ze Stanisławem Strońskim jako redaktorem naczelnym, ustąpił. Nowy redaktor, Sylwin Strakacz, działający w imieniu Korfantego, szybko skompletował nowych współpracowników. Znalazł się tu jako główny felietonista Tadeusz Mostowicz, który w tym właśnie czasie przyjął przydomek: Dołęga. Przydomek ten pochodził od rodowego herbu matki. Wybór przydomka herbowego nie był zwykłym ozdobnikiem nazwiska. Pamiętać tu bowiem należy o dwu sprawach: po pierwsze – "Rzeczpospolita" kultywowała tradycje ziemiańsko-szlacheckie, po drugie zaś, tradycje te były wówczas niesłychanie żywe w społeczeństwie. II Rzeczpospolita nie zdążyła się jeszcze dorobić własnej, odmiennej od dawnych, postawy ideowo-moralnej jednoczącej społeczeństwo. Na odwrót, społeczeństwo to było rozbite. (Pamiętajmy, że są to lata dwudzieste, pierwsze lata niepodległości). Jego istotną jakościowo i ilościowo część stanowili potomkowie rodów i rodzin szlacheckich. Ziemiaństwo zaś, głośne rody arystokratyczne, czynne były jeszcze na arenie politycznej. Tradycje szlacheckie były więc żywe i kultywowane jako swoisty model postaw na dzień dzisiejszy. O ich wyjątkowej żywotności świadczą nie tylko relikty postaw szlacheckich istniejące negatywnie w naszym życiu społecznym do dziś, lecz także i swoisty renesans mody na herby i sygnety, wśród niektórych warstw społecznych nawet w latach osiemdziesiątych...

Przyjęcie herbowego przydomka do nazwiska mogło młodemu dziennikarzowi, publicyście i felietoniście ułatwić kontakt ideowo-emocjonalny z czytelnikami "Rzeczypospolitej".

Od stycznia 1925 roku rozpoczął więc Mostowicz karierę dziennikarza w oficjalnej prasie rządowej. Jego felietonowa złośliwość, cięte riposty, umiejętności polemiczne spowodowały, że szybko zyskał sobie uznanie czytelników i niechęć ówczesnej opozycji politycznej, to znaczy obozu piłsudczyków.

Warto tu może podkreślić, że Mostowicz nie był zbyt aktywnie zaangażowany ideologicznie w obronę i popularyzację koncepcji chadeckich. Pracę w dzienniku traktował jako możliwość realizacji swoich zamierzeń dziennikarskich i twórczych. Nie był więc "ideologiem" chadecji, a co najwyżej akceptował w swych felietonach pewne postulaty politycznych mocodawców.

W roku 1931 stwierdził wyraźnie: "Otóż oświadczam, że nigdy nie tylko endekiem, lecz żadnym partyjniakiem partyjnym, czy partyjniakiem bezpartyjnym nie byłem, nie jestem i nie będę (...) Czy naprawdę w Polsce nie wolno dziś być człowiekiem na własną odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnymi oczami patrzeć na współczesne życie i mieć o nim własne zdanie?" Pisał te słowa z okazji konfiskaty pewnych odcinków drukowanej właśnie "Kariery Nikodema Dyzmy".

Współpraca z "Rzecząpospolitą" przebiegała bez przeszkód do maja 1926 roku. Po przewrocie majowym i przejęciu rządów przez Piłsudskiego, Mostowicz wraz z całym zespołem dziennika znalazł się nagle w opozycji. Jego felietony z roku 1926 (po maju) i 1927 są coraz bardziej antysanacyjne. Wykorzystał tu Dołęga pierwsze miesiące po przewrocie, gdy cenzura rządowa nie działała jeszcze zbyt sprawnie.

Z kolei sanacja nie przebierała w pozacenzuralnych środkach walki z przeciwnikami politycznymi. Częste były w latach 1925-1930 akty samosądów, dokonywane przez oficerów wiernych Piłsudskiemu i policję podporządkowaną pułkownikowi Jagrym-Maleszewskiemu. Oto krótka tylko i niepełna lista ofiar tych samosądów. Rok 1925 – dwukrotne pobicie wspomnianego już Stanisława Strońskiego. W roku następnym pobicie – raz w kwietniu, a więc jeszcze przed zamachem majowym, a drugi raz w październiku – byłego ministra skarbu, Jerzego Zdziechowskiego. Napastnicy ubrani byli w mundury oficerskie. Śledztwo przeprowadzone przez marszałka Sejmu – Rataja udowodniło, że: "niestety, udział osób wojskowych w napadzie zdaje się nie ulegać wątpliwości".

Na tę napaść zareagował także Dołęga-Mostowicz publikując w "Rzeczypospolitej" bardzo ostry felieton: "Rozluźnione fundamenty armii", w którym żądał przykładnego ukarania winnych. Winni nie zostali jednak ukarani, za to niektóre kręgi oficerów legionowych zapamiętały sobie to odważne wystąpienie Mostowicza.

W lecie 1927 roku całą Polską wstrząsnęła głośna sprawa "zaginięcia" politycznego przeciwnika Marszałka, gen. Zagórskiego. Najprawdopodobniej ciało jego utopiono w Wiśle. W tymże czasie uwięziony został inny przeciwnik Piłsudskiego – gen. Malczewski. Odnalezienie miejsca jego ukrycia i zmasakrowania przypisywała opinia Warszawy właśnie felietoniście "Rzeczypospolitej". Jeśli było to nieprawdą, to i tak wieloma felietonami naraził się Dołęga oficerom broniącym "czci i honoru ukochanego Wodza". Musiał więc stać się kolejną ofiarą bojówek sanacyjnych.

Do napadu doszło 8 wrześna 1927 roku w chwili, gdy wychodził z domu swego wuja przy ul. Grójeckiej, gdzie zresztą wówczas mieszkał. Przemocą wciągnięto go do samochodu. Kioskarz, który znał Mostowicza jako stałego klienta, zauważył tę scenę i zanotował sobie numer rejestracyjny wozu.

Przerwijmy na chwilę relację o napadzie dla kilku refleksji. Pod koniec lat trzydziestych zarzucano Mostowiczowi niejednokrotnie, że wiele jego powieści obfituje w nieprawdopodobne wątki. A przecież całkowicie autentyczna historia jego porwania, pobicia i porzucenia na pastwę losu, cała późniejsza sprawa "śledztwa" – wszystko to ukazane na kartach powieści Mostowicza mogło nosić znamiona nieprawdopodobieństwa.

Mostowicz wywieziony został do lasku pod Jankami, tam brutalnie pobity, a następnie wrzucony do dołu ziemnego. Byłby zginął niechybnie, gdygby nie pomoc przypadkowo przejeżdżającego tamtędy wieśniaka.

Pobicie znanego dziennikarza wywołało falę oburzenia w całej ówczesnej prasie. Pod naciskiem opinii publicznej władze zajęły się wyświetlaniem wszystkich okoliczności. I oto zaczął się ciąg dalszy "gangsterskiego filmu". W śledztwie, prowadzonym bardzo odważnie przez ówczesnego prokuratora Jerzego Siewierskiego, okazało się, że numer rejestracyjny wozu należał do samochodu... wojewody poleskiego, Krahelskiego. Przesłuchiwany w tej sprawie wojewoda oświadczył, że w dniu napadu na Dołęgę był samochodem w Warszawie, i że wóz został zaparkowany w garażach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu.

Przesłuchiwany kierowca buicka zeznał, że gdy przygotowywał samochód do powrotnego wyjazdu na Polesie zauważył, iż numer rejestracyjny wozu jest przykręcony w nieco innym miejscu. Ponadto wskazał kilka rys w pobliżu tarczy z numerem. Było oczywiste, że w garażach ktoś odkręcił numer pod nieobecność kierowcy i przeniósł tabliczkę na inny samochód. Prokurator Siewierski dowiódł, iż ten drugi samochód marki buick, należał do... komendanta policji, płk. Jagrym-Maleszewskiego i że to właśnie tym samochodem porwano Mostowicza. Potwierdziły to zarówno badania śladów opon w lasku sękocińskim jak i zeznania jednego z policjantów drogowych. Ustalono nazwisko oficera, oddelegowanego w tym czasie z wojska do policji, który kierował akcją pobicia Mostowicza. Przesłuchiwany w śledztwie odmówił zeznań, oświadczając, że jest to sprawa... honoru oficerskiego. Tak oto skończyła się gangsterska wyprawa przeciw bezbronnemu fizycznie felietoniście.

Prawie wszystkie czasopisma, niezależnie od ich stosunku do endecji i "Rzeczypospolitej", potępiły brutalne rękoczyny. Oto głos jednego z najważniejszych wówczas tygodników kulturalnych – "Wiadomości Literackich": "Cała niemal prasa warszawska potępiła ohydną napaść na współpracownika "Rzeczypospolitej" p. T. Mostowicza, którego porwano, wywieziono za miasto i pobito. Miała to być podobno kara za treść i ton felietonów p. Most. (owicza). Pięść i kij nie mogą być nigdy argumentem w żadnym sporze, ale ostatecznie można zrozumieć odruch człowieka, który w obronie czci ukochanego wodza reaguje zniewagą czynną, piętnując potwarcę otwarcie i ponosząc pełną odpowiedzialność. Cóż jednak wspólnego z honorem i uczciwością posiada postępek ludzi w siedmiu podstępnie napadających bezbronnego człowieka, aby potem po tchórzowsku chronić się przed ręką sprawiedliwości."

Bandyckie rozprawy z przeciwnikami sanacji trwały zresztą dalej. Pobito m. in. A. Nowaczyńskiego i posła J. Dębskiego.

Bestialskie zmasakrowanie Mostowicza i stan jego zdrowia po napadzie nie pozostały bez wpływu na dalszą pracę dziennikarską. Nieliczne z tego okresu artykuły i felietony są wyraźnie słabsze, mniej dynamiczne i spokojniejsze w tonie. Uraz psychiczny dawał znać o sobie.

Współpraca z "Rzecząpospolitą" kulała coraz bardziej. Aż wreszcie u schyłku 1928 roku Mostowicz podjął decyzję: koniec z dziennikarstwem. Zostanie niezależnym pisarzem. Obiit C. hr. Zan. natus est Tadeusz Dołęga-Mostowicz, najpopularniejszy pisarz obiegu popularnego.

W roku 1929 przygotował do druku powieść "Ostatnia brygada" i prawdopodobnie w tym właśnie czasie pisał "Kiwony". Rozgłos, jaki uzyskała kolejna powieść "Kariera Nikodema Dyzmy" będąca zemstą pobitego dziennikarza na obozie sanacyjnym, zmienił zasadniczo koleje życia pisarza. Obóz rządowy zastosował bowiem swoistą politykę wobec powieści i autora. Udając, że nie rozumie całej drwiny politycznej zawartej w "Karierze...", że jej treść odnosi się do sytuacji przedmajowej, wciągnął Mostowicza do współpracy z "czerwoną" prasą, ofiarowując mu wysokie honoraria i popularność. Tu wyjaśnienie: pojęcie "czerwona" prasa nie odnosi się do zawartości politycznej, lecz do koloru tytułów popołudniówek warszawskich. "Przekupienie" politycznego przeciwnika, operującego wobec sanacji bronią najgroźniejszą, bo drwiną i śmiechem, to kolejna już sytuacja w życiu Mostowicza, jak gdyby żywcem przejęta z kart jego powieści.

Przedruki odcinków powieściowych w gazetach całego kraju, realizacje filmowe wielu powieści, przyniosły autorowi nie tylko sławę, ale i bogactwo.

Zdecydowanie niechętny Mostowiczowi poeta i publicysta Stanisław Brucz obliczał w 1957 roku przedwojenne dochody pisarza na około 15 tysięcy złotych miesięcznie. Nawet jeśli przesadzał, to i tak była to suma olbrzymia. Brucz dodaje złośliwie: "Miał piękne mieszkanie na Pięknej, bogate w akcesoria zamożności mieszczańskiej i ubogie w książki. (Nieprawda – miał jedną z największych w Warszawie bibliotek – J. R.). Miał dwunastocylindrowego buicka, w myśl swej dewizy: "wolę buicka od pomnika". Trzymał kucharza, lokaja i szofera. (Nieprawda – miał tylko służącego – J. R.). Ubierał się z angielska wzorem dandysów z literatury i dyplomacji: nosił jasne kawowe meloniki i ubrania w stylu 1890, nie wychodził na ulicę bez parasola. Pełen pogardy dla snobizmu intelektualnego był ultrasnobem na punkcie honorów towarzyskich."

Jeśli nawet tak było, to przecież zapracował sobie na to wszystko własną twórczością.

Zresztą życie Mostowicza układało się dokładnie według tych samych reguł, co życie wielu jego bohaterów powieściowych. Stawał się Mostowicz namacalnym symbolem sukcesu, wzorem self-made-mana, trochę w stylu Jacka Londona. Pamiętajmy też, że szczyty powodzenia Dołęgi przypadają na lata ostrego kryzysu gospodarczego i jego długotrwałych konsekwencji. W tej sytuacji nie tylko jego powieści, ale i legenda całego życia przynosiły wielu czytelnikom pocieszenie, nadzieję i odrobinę optymizmu.

Los chciał, że legenda Mostowicza trwała do końca i objęła także jego tragiczną śmierć we wrześniu 1939 roku. Posłuchajmy, co ma do powiedzenia cytowany już Stanisław Brucz:

"Na temat tej śmierci krążyły różne wersje, z których najbardziej prawdopodobna wydaje się następująca: zdążając samochodem między 14 a 17 września ku granicy rumuńskiej, gdzieś pod Kutami natknął się na patrol wojskowy (nie ustalonej proweniencji), zląkł się i "dał gazu", patrol odpowiedział salwą i jedna z kul dosięgła go w chwili, kiedy od granicy dzieliło go zaledwie kilkaset metrów. Śmierć absurdalna, a przecież logiczna w perspektywie historii. Dołęga-Mostowicz zginął wraz z ustrojem, który go zrodził, któremu służył i poza którym nie mógłby istnieć jako pisarz".

A przecież nie przestał istnieć jako pisarz. Najlepszy tego dowód trzyma Czytelnik w ręku. Warto zwrócić uwagę z jaką, osobistą niemal, zajadłością odmawia Brucz pisarzowi prawa do dobrej, uczciwej śmierci. Przedstawia sytuację tak, aby pokazać go jako tchórza i uciekiniera.

Zupełnie inaczej oświetla sprawę przyjaciel Mostowicza, Janusz Minkiewicz: "Zatrzymał się w przygranicznym miasteczku Kuty. Rozejrzał się w sytuacji. Lokalni dygnitarze, miejscowi policjanci i strażacy poszli za najwyższym przykładem i przekroczyli rumuńską granicę, pozostawiając bezbronnych mieszkańców na pastwę uzbrojonych band rabunkowych (...) Mostowicz zamiast udać się za bezpieczną granicę, postanowił zorganizować obronę Kut przed rozpasanymi bandami. Choć był tylko kapralem, zmobilizował do pomocy kilku, spośród pędzących ku granicy, oficerów. Przez kilka dni zaimprowizowana pod dowództwem Mostowicza milicja utrzymywała porządek i czuwała nad bezpieczeństwem mieszkańców.

Jak to było naprawdę, kto i do kogo wymierzył zabłąkaną kulę, która trafiła Mostowicza – nie wiadomo."

Tak pisał Janusz Minkiewicz jeszcze w 1947 roku. Dzisiaj możemy już rzucić nieco więcej światła na to wydarzenie. Z okazji ekshumacji zwłok pisarza na jesieni 1978 roku pewne sprawy zostały wyświetlone. Rację miał Minkiewicz. Dołęga, zgodnie z relacjami mieszkańców Kut, istotnie zorganizował tam swego rodzaju milicję czy też straż porządkową. W dniu śmierci ubezpieczał transport chleba dla miasta, dokonywany ciężarówką z wojskowymi znakami polskimi. W chwili gdy wysiadał z szoferki, został wezwany do zatrzymania się przez patrol wkraczającej właśnie do Kut Armii RAdzieckiej. Prawdopodobnie nie usłyszał okrzyku. Żołnierz z patrolu, nie powtarzając wezwania, posłał w jego kierunku strzał. Po rozpoznaniu w zabitym polskiego pisarza, dowódca patrolu doprowadził do natychmiastowego śledztwa. Żołnierz został za zbyt szybkie i nieuzasadnione użycie broni rozstrzelany, Mostowicza zaś pochowano z możliwymi w tej sytuacji honorami, w grobie jednego z miejscowych notabli, dokładnie ustalając odpowiednie dane dla przyszłej ekshumacji zwłok.

Historia tragiczna. Ale nie zginął Mostowicz jako tchórz i uciekinier. Broniąc porządku i ładu, stał się ofiarą wojennego chaosu. Była to więc śmierć uczciwa, żołnierska i polska. Ale i na tym nie skończyła się sprawa Dołęgi-Mostowicza. Wiele lat musiała poświęcić rodzina (brat Władysław i siostra Janina), aby przezwyciężyć biurokratyczny bezwład naszych instytucji i opory różnego rodzaju "decydentów" w doprowadzeniu do ekshumacji zwłok pisarza (przy dużo wcześniejszej zgodzie władz radzieckich).

24 listopada 1978 roku odbył się na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie uroczysty pogrzeb pisarza, jednego z najbardziej warszawskich.

Wydanie "Kiwonów" stanowi swoistą sensację wydawniczą. Jest to bowiem pierwodruk książkowy, a więc niespodzianka dla wielu Czytelników. Ale nie dla wszystkich! Rzecz w tym, że powieść była drukowana w gazecie i jest odnotowana w bibliografii twórczości autora "Znachora". O tym jednak wie kilkudziesięciu czy kilkuset specjalistów i pewna grupa sześćdziesięciolatków, którzy mogli tę powieść czytać właśnie w odcinkach.

"Kiwony" ukazywały się na szpaltach dziennika "ABC" od 15 stycznia do 21 maja 1932 roku. Było to w pół roku po druku w tejże gazecie "Kariery Nikodema Dyzmy" i głośnych konfiskatach poszczególnych odcinków przez cenzurę.

W tym samym czasie na łamach innej warszawskiej popołudniówki "Wieczoru Warszawskiego" prezentowana była "Prokurator Alicja Horn". Jednocześnie ukazało się pierwsze książkowe wydanie "Kariery...". Był to więc okres istnego "szturmu" Mostowicza na rynek wydawniczy. Zdobył zresztą ten rynek przebojem.

Dwa fakty zasługują w związku z tym na podkreślenie. Po pierwsze, jednoczesny druk dwu powieści w dwu różnych dziennikach świadczy, że przynajmniej jedna z nich musiała powstać wcześniej. Nie zachowały się rękopisy ani "Kiwonów", ani "Prokurator Alicji Horn". Wydaje się jednak, że tekstem wcześniejszym, i to o kilka lat, były właśnie "Kiwony". Po drugie zaś, rezygnacja z wydania książkowego powieści świadczy, że w świetle szybko rosnącej popularności zrezygnował autor z tekstu, z którego nie był w pełni zadowolony i który traktował jako swego rodzaju pierwociny literackie.

Początkowo miał jednak chęć ujrzenia "Kiwonów" w formie książki. W archiwum rodzinnym pisarza zachowała się recenzja wydawnicza pióra znanego krytyka literackiego Kazimierza Błeszyńskiego. Zarówno data tej recenzji jak i jej treść tłumaczą jasno, dlaczego zrezygnował Mostowicz ze swego zamiaru. Co do daty, 4 III 1934, to wskazuje ona, że zamysł wydawniczy przypadł na apogeum niemal twórczości Dołęgi. Ukazały się już na rynku: "Ostatnia brygada", "Kariera Nikodema Dyzmy", "Prokurator Alicja Horn" oraz wydane pod pseudonimem W. M. Dęboróg "Czeki bez pokrycia", a także "Bracia Dalcz i S-ka". Do druku były też przygotowane: "Trzecia płeć" i "Świat pani Malinowskiej". Wszystko to w czasie niespełna trzech lat!

Co do treści zaś wspomnianej recenzji wydawniczej, przytoczę ją tutaj in extenso, ponieważ nie tylko tłumaczy ona fakt zaniechania druku "Kiwonów", lecz ukazuje także atmosferę wydawnictw lat trzydziestych. Oto co pisze Kazimierz Błeszyński: "Do wydawnictwa "Rój". Stosownie do życzenia, "Kiwony" przeczytałem prędko – w ciągu dnia dzisiejszego. Wydały mi się powieścią inteligentną i z talentem napisaną, której linia kompozycyjna zrazu wyraźna i zdecydowana mąci się jednak ku końcowi, jak gdyby ostatnie rozdziały pisane były zbyt pospiesznie. Sprawia to wrażenie jakby rzeki, która, urósłszy i wezbrawszy, zamiast dopłynąć pełnią fal do morza, rozprasza się i ginie w piaskach (z wyjątkiem ostatniej sceny, dobrze zamykającej całość).

Przyczyna głębsza tej pobieżności końcowej – jeśli wolno mi stawiać śmiałe hipotezy – leży bodajże w tym, że "Kiwony" mają dane na powieść psychologiczno-społeczną w większym stylu, o trwałym znaczeniu, ale autor czy to nie zdał sobie z tego w porę sprawy, czy też może – przywykłszy do "życia ułatwionego" przez talent i eksploatowanie swego talentu stante pede – nie chciał, nie umiał, albo z przyczyn zewnętrznych nie mógł ponosić się z powieścią przez czas dłuższy, aby temat w nim przefermentował, aby rzecz przemyśleć, wyklarować i opracować w szczegółach.

I ta właśnie rozbieżność między możliwościami tematu, a końcowym osiągnięciem, stanowi zapewne źródło niezadowolenia – jak słyszę, i autorskiego.

Jaka jest na to rada?

Powieść i w obecnej formie jest zupełnie wystarczająco dobra, aby móc iść w świat i swoje zrobić. O radykalnej zmianie trudno mówić. Wydaje mi się jednak, że byłby może sposób łatwiejszego wybrnięcia z sytuacji, która wprawdzie zła nie jest, lecz mogłaby być lepsza ku zadowoleniu wszystkich.

Powieść jest biografią, która w początkach dawana jest skokami, bez zachowania ciągłości chronologicznej, i dopiero z biegiem czasu staje się opowiadaniem ciągłym. Otóż może by dobrze było zerwać i pod koniec z tą ciągłością opowiadania, które staje się zbyt pobieżne i przejść w pewnej chwili na tę samą metodę przerywalności, na życiorys "kiwona", dawany znowu fragmentami, w obrazach momentów najtypowszych dla "kiwonowości", ukazując coraz dalsze stopnie zapadania w nią bohatera, skupiając koło niego innych "kiwonów", wydobywając na jaw ukrytą w półkiwonach kiwonowość i doskonaląc ją w nich przez wzajemne sobie kiwonowanie.

Sądzę też, że lepiej by już może było trzymać się przy tym jednego początkoweego symbolu kiwonów porcelanowych, którym można by nawet większą we fragmentach tych wyznaczyć rolę; natomiast nie wprowadzać nowego znaczenia wyrazu (ze skrótu owego klubu intel.), bo ta podwójność zaciera czystość linii i zbyt jest umyślna.

Z drobniejszych uwag – warto by lepiej przepracować początek, nie wprowadzając in extenso języka rosyjskiego, już dziś dla wielu osób w Polsce niezrozumiałego.

O innych drobiazgach można by pomówić osobiście. Ale to wszystko – z autorami są rzeczy trudne i niebezpieczne. Najlepiej wydrukować jak jest – niech krytyka wytknie – autor innym razem z tego skorzysta – a publiczność będzie i tak czytała, bo powieść jest urozmaicona i zajmująca."

Sądzę, że po lekturze powieści Czytelnik zgodzi się z uwagami recenzenta, łącznie z uwagą końcową, że nie będzie żałował ani kosztów nabycia książki, ani czasu przeznaczonego na lekturę. Mimo bowiem pewnych słabości konstrukcyjnych, wynikających, jak sądzę, nie tyle z pośpiechu lub chęci "życia ułatwionego" autora, co po prostu z braku doświadczeń warsztatowych, powieść jest dzisiaj, pięćdziesiąt lat po owej recenzji, interesująca i to z kilku powodów. Najpierw wyjaśnienie tytułu. "Kiwony" to chińskie figurki porcelanowe, które wprawione w ruch przez długi czas kiwają potakująco głowami. Figurki takie można było oglądać w okresie międzywojennym w witrynach dużych sklepów specjalizujących się w sprzedaży herbaty i dalekowschodnich delikatesów. "Kiwony" więc to "potakiwacze", ludzie nie mający własnego zdania, zgadzający się z otoczeniem, bezwolni, niesieni z prądem. Takim właśnie "kiwonem" jest bohater powieści Domaszko.

Po drugie, w powieści Mostowicz wykorzystał, jak się wydaje, własne doświadczenia życiowe, obserwacje i refleksje. Prawdopodobnie droga, jaką przebył bohater powieści z ogarniętego rewolucją Piotrogrodu do Warszawy, była drogą samego autora. Mostowicz potrafił bowiem w szczególny sposób przetwarzać własne doświadczenia. Np. scenę uratowania go przez przypadkowo przejeżdżającego chłopa po pobiciu umieszcza w "Znachorze", którego także ratuje z glinianki jakiś wieśniak. Takich przykładów obdarzania bohaterów elementami własnej biografii można by znaleźć wiele.

Analogicznie ma się sprawa z przeżyciami i refleksjami Domaszki po powrocie do Warszawy. Z pewnością patrzył na życie stolicy organizującego się dopiero państwa oczami samego autora. Z tą tylko różnicą, że w przeciwieństwie do Mostowicza, który był biedny jak mysz kościelna, dysponował majątkiem swego stryja CEzarego, stanowiącego kwintesencję "kiwonowatości".

Po trzecie, niewiele mamy tekstów ukazujących codzienne życie pierwszych lat II Rzeczypospolitej. W dodatku życie to ukazane jest z pewnego dystansu, niezbędnego dla wyrobienia sobie postawy ironiczno-satyrycznej.

I tu uwaga szerszej natury. Prawie wszystkie powieści Mostowicza z pierwszych lat jego działalności pisarskiej tworzą panoramę społeczną, którą sam autor nazwał "satyrą podskórną". Pozorna sympatia dla bohaterów, życzliwe im komentarze narratora, opisy sytuacyjne, wszystko to służy w gruncie rzeczy bezlitosnemu wydrwieniu i ironii. W ten sposób nawiązuje Mostowicz swoisty dialog z czytelnikiem, niejako ponad głowami postaci swoich powieści. Odnosi się to zarówno do "Ostatniej brygady" jak i "Czeków bez pokrycia", "Kariery Nikodema Dyzmy" i wreszcie "Kiwonów". Te cztery powieści dawały ironiczno-satyryczny obraz życia "mandarynów" Polski po I wojnie światowej. Niezależnie od różnic w sposobie ujęcia tematu, wszystkie były wynikiem publicystyczno-dziennikarskich doświadczeń autora, swoistą konsekwencją pięcioletniej współpracy z "Rzecząpospolitą", literackimi procentami polityczno-felietonowej działalności Dołęgi.

W "Kiwonach" mniej jest może polityki, za to dużo niesłychanie barwnych obserwacji obyczajowych. I te właśnie obserwacje stanowić mogą, jak sądzę, czwarty już powód zainteresowania Czytelnika z 1986 roku powieścią sprzed lat pięćdziesięciu. Obraz mentalności szczególnie inteligencji mieszczańskiej i drobnomieszczańskiej, zestawienie sposobów życia, a wreszcie refleksje nad niezmiennością pewnych postaw ludzkich – wszystko to uzasadnia sensowność lektury powieści.

I wreszcie sprawa już niemal ostatnia. Interesujący jest w powieści obraz codzienności życia Warszawy sprzed pół wieku. Co zaś ważniejsze, niezależnie od satyrycznej intencji autora, jest to obraz prawdziwy. Ciemne interesy i geszefty, nerwowe życie redakcyjne, "pyskówki" między czasopismami, barwne i fantazyjne postacie dziennikarskiego światka, salony elity, domy zamożnej burżuazji, panny na wydaniu, dla których trudno o męża, i rozpustne "intelektualistki", a wreszcie wzajemna "kiwonowatość", wzajemne popieranie się i wspólne rozpowszechnianie postawy "kiwona" – wszystko to jest prawdziwe, barwne i żywe.

Jedyną pozytywną postacią w całym tym świecie "kiwonów" jest rzemieślnik-introligator, człowiek żyjący z pracy własnych rąk. Postać ta występuje tylko epizodycznie, ale jest. Nie chodzi tu, rzecz prosta, o dorabianie Mostowiczowi "ideologii". Po prostu: obserwując życie inteligencji warszawskiej i oceniając zdecydowanie negatywnie jej cechy, jedyny pozytyw znalazł właśnie w świecie pracy.

Warto wspomnieć o jednej jeszcze sprawie. Oto powieść zbudowana jest w ten sposób, że istnieje tożsamość sytuacyjna jednej z pierwszych scen powieści i sceny końcowej. Józef Domaszko, który odwiedza po uzyskaniu matury swego stryja, Wielkiego "Kiwona", i słucha jego rad życiowych, takich samych rad udziela swemu wchodzącemu w życie siostrzeńcowi. A sens tych rad sprowadza się do zdania: "Trzeba zawsze w życiu stosować się do tego, co jest przyjęte i uznane przez szanowanych, poważanych i spokojnych ludzi". Tako rzecze Wielki "Kiwon", tak też mówi dostojny Józef Domaszko. Ciąg pokoleniowy "kiwonów" trwa.

W powieści tej, należącej niewątpliwie do pierwocin literackich autora, uchwycił Dołęga zjawisko społeczne, jakie obserwować możemy do dnia dzisiejszego. Termin tytułowy można zastosować i obecnie w wielu sytuacjach i wobec wielu ludzi. Kto wie zresztą, czy nie wejdzie on do naszego języka codziennego?

Józef Rurawski

Rozdział I

Ceremonia była skończona. Hałas rozsuwanych krzeseł i wesoły gwar napełniły tak uroczystą jeszcze przed chwilą salę. Nauczycielstwo w galowych frakach zeszło z estrady, mieszając się z szumem granatowych mundurków i ich rodzin, na których tle jaskrawo połyskiwały białością długie rury grubego brystolu – świadectwa maturalne.

Na estradzie pod olbrzymim portretem cesarza Mikołaja II pozostał tylko w swym głębokim fotelu sam dyrektor Karawajew. Na jego bladej, przezroczystej twarzy rysował się ten sam ironiczny półuśmiech, spod siwych brwi patrzyły te same pełne zimnej apatii oczy.

Józef Domaszko, jak zahipnotyzowany nie mógł oderwać wzroku od tej głowy. Stał pod piecem, rolując w rękach swój "atestat dojrzałości", i walczył ze sobą.

Zrobi to, musi to zrobić. Powinien był dotrzymać danej sobie obietnicy i zrobić to w chwili odbierania świadectwa. Ale wtedy wywołałby wielką awanturę. Nie mógł się zmusić do tego.

Teraz dyrektor jest sam. Nikt nawet nie zauważy. Ci wszyscy jego koledzy tłoczą się tu teraz w "Familienbadzie". Że też nie przyszła ciotka Michalina ani Natka... Właśnie, powinien cieszyć się z tego, stanowczo musi cieszyć się, przecie dzięki temu może podejść do Karawajewa i wypalić mu wszystko.

Zacisnął szczęki. Pójdzie i powie, zmiażdży go, wychłoszcze prawdą, zdepcze pogardą. Jego, jako reprezentanta tej ohydy, w której on, Józef Domaszko, dusił się przez lat osiem, a teraz gdy jest wolnym, dorosłym człowiekiem...

Przemógł się wreszcie i ruszył na estradę.

Dyrektor odwrócił głowę:

– A, Domaszko? – powiedział z obojętnym zdziwieniem – cztoż prikażetie?

Józefowi serce zabiło młotem:

– Panie dyrektorze – wykrztusił z zaciśniętego gardła, niespodziewanie dla samego siebie po polsku – panie dyrektorze, przyszedłem panu powiedzieć, że cieszę się, strasznie się cieszę z tego, że już skończyłem gimnazjum...

Zabrakło mu tchu.

– Goworitie, pożałujsta, ja ponimaju – z pobłażliwą ironią pomógł mu dyrektor – nu, koniecz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin