Foden Giles - Ostatni Krol Szkocji.rtf

(814 KB) Pobierz

 

Giles Foden

 

 

Ostatni król Szkocji

 

(The Last King Of Scotland)

 

Przełożyli Joanna i Piotr Sowańscy

 

 

Wydawnictwo Sonia Draga

GTW


Tytuł oryginału:
THE LAST KING OF SCOTLAND

 

Copyright © 1998 by Giles Foden


Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

 

Ilustracja na okładce:

Copyright © 2006 Twentieth Century Fox Film Corporation.

 

Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska

Korekta: Jolanta Olejniczak

 

Pierwsze wydanie: styczeń 2007

 

ISBN: 978-83-7508-003-2

 

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o.
pl. Grunwaldzki 8-10, 40-950 Katowice
tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28


Skład i łamanie:
Studio Graficzne Sonia Draga Group
 

Katowice 2007. Wydanie I

 

 


Bezczynność, sprawy bez związku, zmiany, koszmarne podróże, miasta, do których przybywamy i z których wyjeżdżamy, spotkania, porzucenia, zdrady, związki wszelkiego rodzaju, cudzołóstwo, zwycięstwa, klęski... to są fakty.

 

Alexander Trocchi,

Księga Kaina (1960)


Podziękowania

 

Ponieważ jest to relacja historyczna (ale nie tylko dlatego), jestem wielce zobowiązany następującym autorom książek, artykułów prasowych, filmów i fotografii, jak również naocznym świadkom, którzy przekazali mi swoje opowieści ustnie. Są to: nieżyjący już Mohamed Amin, Tony Avirgan, Adioma Ayubare, Philip Briggs, Wilson Carswell FRCS (członek Królewskiego Collegeu Chirurgów), John Craven FRCS, Anthony Daniels, Richard Dowden, Richard Ellis, S. S. Farsi, Mary Anne Fitzgerald, Sandy Gall, Iain Grahame, Max Hastings, Denis Hills, Martha Honey, John Isoba, Judith, hrabina Listowel, zmarły już biskup Festo Kivengere, Henry Kyemba, David Lubogo, Ali Mazrui, David Martin, prezydent Ugandy Yoweri Museveni, nieżyjący kabaka Bugandy Edward Mutesa, Phares Mutibwa, A. F Robertson, Barbet Schroeder, George Ivan Smith, Rolf Steiner, dr Harriet Stewart, zmarły już John Stonehouse, zmarły Brian Tetley, Philip Warnock.

Chciałbym również podziękować tym informatorom obecnie żyjącym w Ugandzie, którzy rozmawiali ze mną, ale prosili o nieujawnienie ich nazwisk, jak również wielu przyjaciołom i kolegom, którzy byli uprzejmi przeczytać rękopis.

Fragmenty z Bailey & Love's Shorts Practice ojSurgery przytoczyłem za uprzejmym przyzwoleniem wydawnictwa Chapman & Hall Ltd. Fragment Duchów Kampali Goergea Ivana Smitha wykorzystałem za zgodą wydawnictwa Weidenfeld and Nicolson.

GE


CZĘŚĆ PIERWSZA

1

 

Pierwszego dnia pracy na stanowisku osobistego lekarza Idi Amina nie robiłem prawie nic. Właśnie przybyłem z jednej z zachodnich prowincji, gdzie pracowałem w ośrodku zdrowia w buszu. Teraz Kampala, miasto, wydawała mi się rajem.

Wcześniej, w poprzednim miejscu pobytu, widziałem raz Idiego. Na zwyczajowe zastraszające wizyty składane wodzom plemiennym obutym w kalosze jeździł czerwonym maserati, prowadząc po drogach gruntowych jak szaleniec. Jeśli ktoś przeszedłby wieczorem pod słupami telegraficznymi, obsiadłymi przez pustułki, odgadłby trasę przejazdu Idiego - zielony pasek trawy biegnący środkiem traktu osmalony był brązem od rozgrzanej miski olejowej nisko zawieszonego samochodu.

Wtedy akurat zderzył się z krową - jakiś biedny małorolny pewnie tuczył ją na rzeź - wpadł w poślizg, a kontrując kierownicą, nadwerężył sobie rękę w nadgarstku. Żołnierze, który podążali za nim w powolnym dżipie pomalowanym w barwy ochronne, przyjechali po mnie. Musiałem udać się tam i udzielić mu pomocy przy drodze. Jęcząc w trawie, Idi był przekonany, że złamał rękę, a kiedy go opatrywałem, przeklął mnie w języku suahili.

Musiałem jednak zrobić coś jak należy, ponieważ kilka miesięcy później otrzymałem od ministra zdrowia, Jonaha Wasswy list z mianowaniem na osobistego lekarza prezydenta Amina - czyli Lekarza Jego Ekscelencji. Miałem się przeprowadzić do State House, jednej z jego rezydencji. Tak właśnie robił Idi, proszę państwa. Albo karał, albo nagradzał. Nie można było odmówić. A przynajmniej wtedy nie sądziłem, że można odmówić. Zresztą może w ogóle nie przyszło mi to do głowy.

Obejrzałem dokładnie swój lśniący czystością gabinet, który przydzielono mi wraz z sąsiadującym bungalowem. Bardzo mi się spodobała czarna kanapa i obrotowe krzesło, zielone szafki na akta, półki wypełnione raportami medycznymi i starymi numerami „Lancetu", chromowany osprzęt i lampa kreślarska. Moje narzędzia podręczne - stetoskop, zawinięte w chustę narzędzia chirurgiczne, księgę rejestracyjną i tym podobne - ułożono na biurku w nienagannym porządku. Schludność i ogólna nieskazitelność były dziełem Cecilii, pielęgniarki, którą odziedziczyłem po swoim poprzedniku, niejakim Taylorze. Skoro już Amin zniósł moje zabiegi na poboczu, odprawił Taylora w trybie przyspieszonym. Wiedziałem, że powinienem w związku z tą zaszłością odczuwać wyrzuty sumienia, ale szczerze mówiąc, nie czułem. Cecilia nie pozostawiła mi złudzeń co do tego, że mnie nie lubi ani nie aprobuje - pewnie podkochiwała się w starym Taylorze - i że wkrótce powróci do siebie, do Ashford w hrabstwie Kent.

A niech jedzie, pomyślałem, odsuwając artykuł na temat schorzeń ucha wewnętrznego - moje osobiste badania, mój mały problem. I tak się cieszyłem, że wyjechałem z buszu i że będę zarabiał trochę więcej. Słońce świeciło, a ja byłem szczęśliwy. Od wielu miesięcy nie czułem się tak szczęśliwy. Wyjrzałem przez okno na zadbany trawnik, który spływał zboczem nad jezioro, mieniąc się z daleka. Lekki wiatr poruszał liśćmi krzewów bugenwilli, płomienia Afryki i poinsecji.

Przez żaluzje widziałem grupę więźniów w białych płóciennych kombinezonach, ścinających trawę sierpami. Pilnował ich przysypiający żołnierz, wsparty na karabinie. Z daleka dobiegał mnie regularny świst. Przyglądałem się najbliższemu aresztantowi, nieco zahipnotyzowany ruchami jego ostrza i kościstego ramienia. Nie sądzę, żeby dobrze ich karmiono: pewnie dostawali trochę gotowanych zielonych bananów albo mączki kukurydzianej, a przy odrobinie szczęścia - jakąś gotowaną szyjkę kurczaka.

Odwróciwszy się od okna, postanowiłem, że skoro po południu nie szykują się żadne konsultacje prezydenta, udam się autobusem od miasta. W buszu zwykle nosiłem szorty i koszulę, a na dzisiejszy wieczór musiałem sobie uszyć lniany garnitur. Uliczni krawcy o zepsutych zębach i posługujący się angielskim dalekim od doskonałości jeden przy drugim siedzieli przy swoich żeliwnych singerach na pedały i tylko czekali na robotę. Potrafili uszyć garnitur w kilka godzin, a klient w tym czasie mógł rozglądać się po targu albo zajść do któregoś z zadziwiająco marnie zaopatrzonych sklepików. Nie była to może Savile Row, ale jak na tutejsze warunki taki strój będzie w każdym razie dobry jak na przyjęcie u Idiego. Chociaż on sam akurat swoje stroje o przesadnie szerokich klapach i wyrazistych obszyciach zamawiał na Savile Row. Zapakowane w foliowe torby, garnitury przylatywały cotygodniowym lotem z londyńskiego Stansted, a z nimi skrzynki szkockiej, kije golfowe, radioodtwarzacze, kartony papierosów, rowery, zgrabniutkie czajniki oraz lśniące sandwiczarki o mrugających światełkach. A poza tym rzeczy zwyczajne: cukier i herbata - produkty, które mogły pochodzić nawet stąd, tylko że po drodze zmieniły jutowe worki na celofan.

Potrzebowałem garnituru tak nagle, ponieważ tego wieczoru Idi wydawał Obiad Ambasadorski, coroczną biesiadę, na której podejmował korpus dyplomatyczny z Kampali, miejscowych dostojników, urzędników wyższego szczebla, co bogatszych koncesjonariuszy (Lonrho, Cooper Motors, Siemens), ważne figury z banków (Standard, Commercial, Grindlays) i wodzów plemiennych z całego kraju. Minister Wasswa powiedział mi wcześniej, że Jego Ekscelencja specjalnie zaznaczył, że powinienem wziąć udział w uroczystości.

- Jak pan wie - wyjaśnił (czytałem już dokumentację medyczną dotyczącą Amina, o ile na coś mogła się przydać, bo znajdowała się w stanie całkowitego chaosu, Jego Ekscelencja uparł się przy osobistym jej opracowywaniu) - prezydent Amin od czasu do czasu cierpi na lekkie dolegliwości gastryczne.

Kiedy zamknąłem za sobą drzwi gabinetu, poruszone przez przeciąg z korytarza listewki żaluzji brzęknęły jak małe czynele. Ten odgłos przypomniał mi coś, co widziałem w czasie wakacji na Malcie - maleńkie, lśniące noże wiszące jak dzwonki wietrzne przed warsztatem szlifierskim.

- Ostrza Eola - zauważył wtedy mój przyjaciel.

 

Po powrocie z miasta wziąłem prysznic w wylanej betonem kabinie w bungalowie. Wielkie stalowe sitko wyrzuciło pojedynczy strumień letniej cieczy, a ja podniosłem ręce, by rozprysnął go po plecach. Potem, kiedy już pokonałem niewykończone łukowate przejście, oddzielające parną łazienkę od dusznej sypialni, poczułem się, jakbym wkraczał z jednego wymiaru w drugi. Świeży pot wymieszał się ze strumykami wody.

Wtedy stwierdziłem, ku swej wielkiej irytacji, że muszę się wypróżnić, a nie znoszę tego robić tuż po natrysku - to pewien rodzaj świętokradztwa. Jak zwykle obejrzałem dokładnie to, co wydaliłem: to najłatwiejszy sposób wykrycia wczesnego stadium obecności pasożyta, który w tym cuchnącym klimacie mógł dać się we znaki w ciągu kilku godzin. Zauważyłem ze smutkiem, że dzisiejsza ofiara jest bledsza niż zwykle, co sugeruje, że bakteria już została wchłonięta w jelitach. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby rano przeprowadzić kilka badań.

Od wysiłku towarzyszącego wydalaniu spociłem się jeszcze bardziej, kiedy więc włożyłem nowy garnitur, miałem już na sobie to, co nazywałem moim afrykańskim strojem przedsiębiorcy pogrzebowego: powłokę wilgoci, która pokrywa ciało dniem i nocą. Ten tropikalny potwór, upiorna zapowiedź mnóstwa żółtawych malarycznych trupów, najpierw przysiada na ramionach, a potem ścieka i skupia swą osobliwą moc w zagłębieniach pod kolanami i w kostkach nóg.

W tym właśnie makabrycznym stanie zdążałem przez trawnik do samego State House - z włosami uczesanymi nienagannie, w niebieskiej koszuli z krótkim rękawem i szykownym zielonym krawacie do kremowego garnituru. Po drodze widziałem, jak żniwiarzy wtłaczano do ciężarówki, która miała ich zabrać z powrotem do więzienia na obrzeżach miasta. Jeden za drugim znikali pod płócienną plandeką, po drodze wrzucając sierpy do drewnianej skrzyni umocowanej pod dyszlem holowniczym. Kiedy przechodziłem, ich strażnik pozdrowił mnie machnięciem krótkiego kija.

Marabut afrykański dziobał w stosie śmieci nieopodal, a ja obszedłem go szerokim łukiem. Te ptaki, o patykowatych nogach, wielkich dziobach i ciężkich różowawych podgardlach, wysokością dorównujące małemu dziecku, wyglądały, jakby miały się zaraz przewrócić. Miejscy padlinożercy - zbierały się wszędzie, gdzie był brud albo zgnilizna. Nie znosiłem ich, a jednocześnie mnie intrygowały. Były niemal imponujące w swoim metodycznym przetrząsaniu stosów gnijących produktów rozrzuconych po całym mieście, odpadków organicznych zmieszanych z błotem i łajnem, kawałków plastiku i metalu.

Przeszedłem przez bramę w murze i ruszyłem ku głównemu portykowi, przed który zajeżdżały już wielkie czarne limuzyny ambasadorów, mercedesy co bogatszych handlowców i różnorodne białe toyoty i peugeoty o przybrudzonych błotnikach. Funkcjonariusz w czerwonym surducie o mosiężnych guzikach (strój był nań za ciasny, a guziki z wielkim trudem łączyły poły) odprowadzał je na miejsca parkingowe, rozdając uśmiechy i ukłony Kiedy już znalazłem się w środku, minister Wasswa skinął na mnie niecierpliwie ze szczytu szerokich schodów Wraz z kilkoma innymi ministrami i wyższymi oficerami czekał tam, by powitać gości i poprowadzić ich przez wielkie wykładane hebanem drzwi do głównej sali, gdzie miał się odbyć bankiet.

Wasswa zdecydowanie prezentował się uroczyście, kiedy jego surowa młoda twarz (nie miał pewnie więcej lat niż ja, a w każdym razie na pewno nie skończył trzydziestki) marszczyła się pod ciężarem urzędu.

- Ach, Garrigan, przybył pan. Miałem nadzieję, że dotrze pan na czas. Musi pan być pod ręką, gdyby któryś z gości źle się poczuł.

- Oczywiście - odparłem uprzejmie.

Śmiesznie wyglądał ten mój szef - zdobył skądś frak, ale o zbyt krótkich rękawach, a wystające spod nich mankiety, spięte kawałkami cienkiego drutu, sterczały jak połamane skrzydła małych ptaszków.

Na schodach utworzyła się już długa kolejka dygnitarzy czekających na uścisk ręki Idiego. Dzisiaj miał na sobie niebieski mundur - chyba sił powietrznych - ze złotymi galonami i koronkowymi epoletami. Wyglądał wspaniale.

Wasswa popchnął mnie ku trzyosobowej grupce stojącej w bezładnej kolejce oczekujących. Jedną z tych osób był Stone, jasnowłosy urzędnik z ambasady brytyjskiej. To on zarejestrował mnie w swoich księgach, kiedy przybyłem do Kampali. Domyśliłem się, że pozostała dwójka to ambasador i jego żona. Ona była niska, ale muskularna, i miała na sobie sukienkę w kwiaty. Podchodząc, przyjrzałem się jej ukradkiem ponad ramieniem Wasswy. Miała długie rzęsy, twarz spokojną, ale nieuśmiechniętą, otoczoną czarnymi włosami ostrzyżonymi na pazia. Nagle nasze oczy się spotkały i musiałem odwrócić wzrok. Jej usta zwinięte w ciup wyglądały jak mała figa, a kiedy spojrzała na mnie, na jej obliczu przez chwilę coś się odmalowało. Coś nie do końca niemiłego, pomyślałem.

Jej mąż, trochę od niej starszy, był standardowym wytworem ministerstwa spraw zagranicznych: przylizane włosy, wielkie ciało w szorstkim garniturze, okrągłe okulary na okrągłej twarzy - gąbka urzędowego łagodzenia, gotowa wchłonąć każdy konflikt, który rzuci mu świat.

Wasswa nas sobie przedstawił.

- Panie ambasadorze - zwrócił się do Perkinsa - poznał pan już nowego lekarza w State House, Nicholasa Garrigana?

- Jeszcze nie, prawdę mówiąc, ale Stone już mi opowiedział dokładnie, jak dobrą pracę pan doktor wykonał na zachodzie. Przyjechał pan więc dopilnować spraw tu na miejscu? Muszę panu powiedzieć, że czuliśmy się trochę zagubieni, odkąd wyjechał doktor Taylor.

Spojrzał na Wasswę znacząco.

- To moja żona, Marina. A Stone’a już pan zna. Stone zadarł nos wysoko w górę. Już wtedy coś mnie drażniło w jego zachowaniu.

- Witam, pani Perkins - powiedziałem. Wyciągnęła do mnie rękę, przechylając głowę na bok.

Kiedy mówiła, lekko odsłaniała zęby.

- Dobrze znowu mieć lekarza na podorędziu. Człowiek od razu czuje się pewniej.

Kiedy nadeszła kolej naszej grupki na powitanie Idiego, ten poklepał mnie po ramieniu swoją wielką ręką, a drugą pomachał mi przed nosem.

- Jak pan widzi, doktorze, całkiem już wyzdrowiałem po wypadku. Ale chociaż jestem silny jak lew, mam kilka małych ran w brzuchu, które musi mi pan wyleczyć.

Witając się z każdym z nas po kolei, odprężony i ujmujący, zachichotał, kiedy przesuwaliśmy się dalej, pod migoczącymi żyrandolami.

Na ścianach wisiało trochę obrzydliwych masek plemiennych, jak również rząd sztywnych, ciężkich portretów gubernatorów z epoki kolonialnej: kilku miało bokobrody, a jeden trochę przypominał mojego ojca. Znaleźliśmy swoje miejsca przy długim mahoniowym stole, który już się zapełniał oficerami o groźnych obliczach i cywilami wszelkiej maści. Dookoła miotało się kilku dziennikarzy z notatnikami, a także fotograf z aparatem wiszącym na szyi na szerokiej płóciennej taśmie. Niektórzy goście mieli na sobie smokingi i suknie wieczorowe, inni lniane garnitury, bawełniane sukienki, stroje safari, sari. Niektórzy wodzowie, ale zdecydowanie nie wszyscy, przybyli w tradycyjnych szatach, a kilka matron w zawijanych sukniach z barwnej tkaniny Jedna młoda Ugandyjka - księżniczka, jak mi później zwrócono uwagę - nosiła różowe spodnium, uszyte chyba z kaszmiru. Pod warkoczącymi drewnianymi wentylatorami nie wydawała się jednak ani trochę bardziej zgrzana niż my wszyscy.

Towarzystwo stało niespokojnie przy wysokich krzesłach, czekając, aż powitania dobiegną końca i zacznie się właściwy posiłek. Znalazłem swoją wizytówkę. Nazwisko napisano z błędem i nierównymi literami: doktor Gargan. Pani Perkins siedziała z jednej mojej strony, a Wasswa z drugiej, Perkins i jego amerykański odpowiednik, Todd („Nathan Theseus Todd", jeśli pan łaskaw), naprzeciwko nas. Dalej Włoch Bosola, Lessing z Niemiec Wschodnich i Portugalczyk Dias. Wszyscy byli grubi albo grubawi i prezentowali nienaganne maniery. Jestem pewien, że wszystkich ambasadorów robią w jednym miejscu.

Spojrzałem nad stołem, nad rzędami sreber i kryształów, na wejście do kuchni, w którym migała procesja wchodzących i wychodzących kelnerów. Delikatna woń dymu drzewnego, powiew rzeczywistości, napłynęła nad stół, napędzona wahadłowymi drzwiami. Wszystko to - porcelana, serwetki, kompozycje egzotycznych kwiatów, miseczki z perfumowaną wodą do rąk, a przede wszystkim Marina Perkins tuż obok mnie - było trochę obezwładniające po tych długich miesiącach na zachodzie. Wszystko obiecywało, sugerowało zbyt wiele.

Nalano wina. Wśród szmeru cichych rozmów czekaliśmy, aż Idi zakończy witanie gości. W końcu się wtoczył, uśmiechając się przyjaźnie w drodze do szczytu stołu, gdzie ustawiono dla niego krzesło z poręczami. Na ścianie za nim wisiała wielka tarcza ze złotego metalu, ozdobiona godłem kraju: ugandyjskim żurawiem koroniastym.

Nasza grupa siedziała jako druga czy trzecia od miejsca Idiego. Perkins i Todd byli co prawda najbardziej znaczącymi emisariuszami, z politycznego punktu widzenia, ale że przedłożyli swoje listy uwierzytelniające stosunkowo niedawno, protokół dyplomatyczny wymagał, by nie usadzono ich tuż obok władcy. Podejrzewam, że w duchu się z tego cieszyli. To lekcja warta odnotowania, że uciążliwy podobno konwenans może czasami się komuś przydać.

Idi stał więc tam masywny jak byk odlany z brązu, zupełnie jakby on także czekał, aż coś się wydarzy A wydarzyło się tyle, że jakiś siwiejący urzędnik we fraku, coś w rodzaju majordomusa, który dreptał tam i z powrotem, odkąd weszliśmy do sali, uderzył w gong, a potem wyprostował się i odczytał z kartki te słowa:

- Jego Ekscelencja dożywotni Prezydent, marszałek Al Hadż, doktor Idi Amin Dada, Kawaler Krzyża Królowej Wiktorii, doktor nauk ścisłych, Pan Wszystkich Stworzeń na Ziemi i Ryb w Morzu i Pogromca Brytyjskiego Imperium w całej Afryce, a szczególnie w Ugandzie, wita na dorocznym bankiecie wszystkich dostojników z Kampali i najznakomitsze osobistości miasta.

Zerknąłem na ręce Mariny Perkins zwinięte na podołku.

- Ciekawe, jak długo to potrwa - mruknąłem.

- Yhm - odparła, odwracając się do mnie. - Dłużej, niż pan sądzi, zapewne...

Podniosła brwi szelmowsko. Ale w tej samej chwili mistrz ceremonii podniósł głos.

- Panie i panowie, witamy. Marszałek Amin prosi, byście zaczęli jeść dopiero, kiedy on poczyni kilka wprowadzających uwag dotyczących spraw wewnętrznych i zewnętrznych.

Amin dźwignął się do pozycji stojącej, wyprostował swoją imponującą sylwetkę, a światło migotało na jego lśniącym czole i ostro zarysowanych policzkach. Dziewczynę w różu usadzono przy nim.

- Przyjaciele, muszę to zrobić, bo jeśli nie zabiorę głosu teraz, będziecie zbyt pijani, by mnie usłyszeć. Zauważyłem, że w Ugandzie, a w zasadzie i na całym świecie, można się straszliwie upijać piwem i innymi alkoholami. Ta prawda dotyczy zwłaszcza sił zbrojnych. Patrzę na przykład na twarze członków Zespołu Jazzowego Sił Powietrznych Entebbe i od razu widzę, że ci ludzie lubią sobie wypić.

Biesiadnicy zachichotali, kierując wzrok na zespół, ustawiony na podium w ciemnym kącie i czekający na swoją kolej. Muzycy najpierw wyglądali smętnie, potem na zmartwionych uwagą Idiego, w końcu roześmiali się z całego serca.

- Tak, niektórzy wyglądają jak pomalowani kosmetykami, a tymczasem oni po prostu piją alkohol. A i kosmetyki same w sobie mogą być niedobre, i peruki również: nie chcę, żeby Ugandyjczycy nosili włosy zmarłych imperialistów albo Afrykanów zabitych przez imperialistów.

Poklepał po głowie różową księżniczkę. Na chwilę przerwał, mrugając oczyma, jakby był zmieszany albo niepewien tego, co widzi - wiedziałem z jego dokumentacji, że ma problemy ze wzrokiem. Potem pociągnął nosem i podjął przemowę.

- Żadna osoba z mojej rodziny nie może nosić peruki, a jeśli będzie ją nosić, przestanie należeć do mojej rodziny. Ponieważ wszyscy jesteśmy jedną szczęśliwą rodziną w Ugandzie, tak jak wszyscy się tu zebraliśmy przy stole w naszym jednym domu. Ja osobiście zacząłem porządki w swoim domu, i tak długo sprzątałem, aż udało mi się umieścić rdzennych Ugandyjczyków na wszystkich ważnych stanowiskach. Pamiętacie, że nawet kucharze w hotelach byli biali? Tylko ja nie byłem biały. Jako chłopak sprzedawałem słodkie ciastka przy drodze, a jak poszedłem do wojska, to najpierw mieszałem w kotle, zanim zostałem generałem. Poza tym wcześniej panowała niepewność. Teraz jeśli pojedziecie na wieś, przekonacie się, że mamy dość żywności. Produkujemy żywność na eksport i importujemy wyroby zagraniczne. Mam tu również raport od Parastatal Food and Beverages Ltd. Mówi on, że sprzedajemy produkty Blue Band, Cowboy, Kimbo Sugar, sól, ryż, Colgate, Orno i pastę do butów. Widzicie więc, nie usłyszycie nigdzie, że Uganda ma długi. Tak mówi tylko oszczercza kampania brytyjskiej prasy.

Perkins wytarł widelec serwetką, potem podniósł go niemal do nosa, oglądając uważnie wszystkie zęby. Wyglądał na nieco poirytowanego.

- Bo Bank Światowy jest bardzo zadowolony z Ugandy. A nawet zdecydowałem się pomóc Bankowi Światowemu. Zdecydowałem się dostarczyć pomoc żywnościową do krajów cierpiących głód: proso, kukurydza i fasola zostaną wysłane w workach do wszystkich biednych krajów. Również maniok.

Pomyślałem o tarasowatych poletkach na zachodzie kraju. Często patrzyłem, jak kobiety wychodzą do pracy, kiedy ja jadłem śniadanie na drewnianej werandzie. Niosły na ramionach dziwne motyki o szerokich łopatach, do pleców przywiązane miały dzieci, a przy tym balansowały tobołkami na głowach. Kiedy przechodziły, słyszałem ich rozmowy.

- Proszę zgromadzonych tu ambasadorów, by dopilnowali sprawiedliwego podziału żywności dostarczonej do ich krajów Również ci, którzy są z wielkich mocarstw, niech sobie zapamiętają: nie chcę być kontrolowany przez żadne mocarstwo. Sam uważam siebie za najpotężniejszą postać na świecie i dlatego właśnie nie pozwolę, by mnie jakieś mocarstwo kontrolowało. Zapamiętajcie też sobie to: przywódcy mocarstw mogą upaść. Poszedłem kiedyś na obiad do premiera Wielkiej Brytanii, pana Edwarda Heatha, do jego oficjalnej rezydencji na Downig Street numer dziesięć. A nawet on mógłby upaść z wielkiej wysokości. Gdyby tak się zdążyło i tak pozostałby moim dobrym przyjacielem.

- Nie musimy chyba zbyt głęboko w to wierzyć - mruknął Perkins. Jego żona bawiła się swoimi sztućcami, wkładając łyżeczkę deserową w łyżkę do zupy A potem zmieniła układ całej reszty.

- Ale prawda jest taka, że chciałbym się przyjaźnić z wami wszystkimi. Jak ciągle podkreślam, w Ugandzie nie ma miejsca na nienawiść i wrogość. Powtarzałem zawsze, że nie będę nikogo ani karać, ani faworyzować. Naszym celem musi być jedność i miłość. I dobre maniery. Więc partyzanci przeciwni państwu spotkają się z przeciwdziałaniem. Wybaczcie mi, proszę, że skończę na tym swoje przemówienie. Powiedziałem już wcześniej: nie jestem politykiem, tylko zawodowym żołnierzem. Jestem więc człowiekiem oszczędnym w słowach i byłem zwięzły przez całą swoją zawodową karierę. Pozostaje mi jeszcze zwrócić waszą uwagę na jedną rzecz: na dobre jedzenie, które zaraz pojawi się przed wami na stołach. Człowiek to człowiek i, jak samochód, potrzebuje paliwa oraz świeżego powietrza po ciężkiej pracy. A więc jedzcie!

Z tą ostatnią deklamacją wyrzucił w górę ramiona i stał tak bez ruchu przez chwilę, jak kapłan albo celebrant na mszy Jego podniesione ramiona odbiły się niewyraźnie w złotej tarczy na ścianie, zmieniając świetlny wzór padający na obrus.

A potem usiadł. Biesiadnicy patrzyli na niego w bezruchu. Idi rozkoszował się tym widokiem, sam bezgłośnie poruszając ustami, jakby dalej przemawiał. Dopiero turkot wózków wwożących przystawki sprawił, że czar prysnął, i wszyscy zaczęli klaskać.

Przed nami pojawiły się przekąski, trzy do wyboru: filet z okonia nilowego, gęsta zupa gumbo z ketmii i langusty oraz, najbardziej niepokojący dla Europejczyków (Idi celowo robił takie rzeczy), półmisek z zestawem dudu, na który składały się pszczele larwy, pasikoniki zielone, cykady i latające mrówki, smażone z odrobiną oleju i soli. Prawdę mówiąc, były nawet pyszne - chrupiące i brązowe, smakowały trochę jak smażone małe rybki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin