Forbes Colin - Kamienny lampart.rtf

(676 KB) Pobierz

Colin Forbes

Kamienny lampart

Przełożył Paweł Witkowski

Tytuł oryginału The Stone Leopard

Wydanie oryginału 1975

Wydanie polskie 2000


Dla Jam


Część pierwsza

LAMPART

8-16 GRUDNIA


Stany Zjednoczone to jedne wielkie slumsy...

Barbarzyńska cywilizacja, kraj drapaczy chmur i ruder... W Nowym Jorku niewiarygodne bogactwo spogląda z penthouseów w dół na niewiarygodną biedę i nic nigdy nie trwa nawet pięć minut - także małżeństwo...

Cóż to za wspaniała cywilizacja - kontrolowana przez lobby budowlane, lobby samochodowe, lobby naftowe. Wysokościowce mające zaledwie dwadzieścia lat są burzone, a na ich miejscu wznosi się jeszcze ohydniejsze monolity. Coraz gęstsza sieć autostrad i dróg szybkiego ruchu pokrywa rozległe równiny - żeby nieszczęśliwi i znerwicowani mieszkańcy tego kraju mogli jeździć - z A do A! Bo w Stanach Zjednoczonych nigdy nie dojedziecie do B - każde nowe miejsce, do którego przyjeżdżacie, jest takie samo jak to, z którego wyjechaliście! I to jest ta Ameryka, która próbuje zdominować Europę!

Chcę was ostrzec, przyjaciele. Jeżeli Europa nie ma się stać drugim miastem slumsów, to musimy walczyć, by oczyścić ją z wszelkich amerykańskich wpływów...

 

Fragment przemowy wygłoszonej 7 grudnia w Dijon przez Guya Floriana, prezydenta Republiki Francuskiej.


Rozdział 1

 

 

Po Giscardzie przyszedł nowy de Gaulle...

Ten lapidarny komentarz został wygłoszony nieoficjalnie przez podsekretarza w brytyjskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Rzecznik amerykańskiego Departamentu Stanu przedstawił to bardziej ponuro:

- Po Giscardzie przyszedł brutalniejszy de Gaulle, de Gaulle do dziesiątej potęgi.

Chodziło o nowego prezydenta Republiki Francuskiej, a słowa te wypowiedziano kilka godzin przed pierwszą próbą zamachu na jego życie. Owe nieprzychylne uwagi spowodowało antyamerykańskie wystąpienie w Dijon najpotężniejszego politycznego przywódcy w Europie. Zrozumiałe więc, że gdy świat obiegła wiadomość o próbie zabójstwa, w pewnych kręgach w Waszyngtonie prawdziwy smutek wywołało to, że się nie powiodła. Ale tego zimnego grudniowego wieczoru, gdy Florian opuścił Pałac Elizejski, by przejść kilkadziesiąt metrów dzielących go od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na Place Beauvau, znalazł się zaledwie o sekundy od śmierci.

 

Dojście do władzy Guya Augustea Floriana, następcy Giscarda dEstaing na stanowisku prezydenta Republiki Francuskiej, było efektowne i niespodziewane - tak niespodziewane, iż wytrąciło z równowagi niemal wszystkie rządy na świecie. Wysoki, szczupły i ruchliwy pięćdziesięciodwuletni Florian wyglądał o dziesięć lat młodziej; obdarzony wyjątkowo żywą inteligencją, nie miał cierpliwości do ludzi, którzy myśleli wolniej niż on. W jego majestatycznej postawie było też coś z de Gaullea w sposobie, w jaki górował nad wszystkimi siłą osobowości. O ósmej wieczorem w środę, 8 grudnia, bardzo się zirytował, kiedy Marc Grelle, prefekt paryskiej policji, ostrzegał go przed chodzeniem po ulicach.

- Samochód czeka. Może pana odwieźć do ministerstwa, panie prezydencie...

- Sądzi pan, że się przeziębię? - spytał Florian. - Może by pan chciał, żeby jakiś lekarz towarzyszył mi w tej dwuminutowej drodze?

- Przynajmniej byłby na miejscu, żeby zatamować krwotok, gdyby dosięgła pana jakaś kula...

Marc Grelle był jednym z niewielu ludzi we Francji, którzy ośmielali się odpowiadać Florianowi w jego sarkastycznym stylu. Czterdziestodwuletni prefekt policji, o kilka centymetrów niższy od mierzącego metr osiemdziesiąt prezydenta, był również szczupły i wysportowany. Nie znosił munduru, jego normalnym strojem przez większą część dnia pracy była para gładko wyprasowanych luźnych spodni i sweter polo, który stale nosił. Być może właśnie ten nieformalny strój i swoboda bycia czyniły prefekta - owdowiałego rok wcześniej, gdy jego żona zginęła w wypadku samochodowym - atrakcyjnym dla kobiet. Wygląd zewnętrzny też miał znaczenie: gęste czarne włosy, ciemne wąsy i pełne usta, w kącikach których zawsze czaił się cień uśmiechu, chociaż Grelle starał się prezentować twarz pokerzysty.

Kiedy Florian, wkładając płaszcz, szykował się do opuszczenia swojego gabinetu na pierwszym piętrze Pałacu Elizejskiego, prefekt powiedział, wzruszając ramionami:

- W takim razie pójdę z panem. Podejmuje pan jednak niepotrzebne ryzyko...

Wyszedł za Florianem z gabinetu i po schodach do dużego holu, który prowadził do frontowego wyjścia, dalej na zamknięty dziedziniec, narzucając po drodze skórzany płaszcz. Świadomie go nie zapiął - miał w ten sposób łatwiejszy dostęp do rewolweru Smith & Wesson.38, który zawsze nosił przy sobie. Nie jest normalne, że prefekt policji chodzi uzbrojony, ale Marc Grelle nie był normalnym prefektem. Do jego podstawowych obowiązków należała ochrona prezydenta w granicach Paryża, czuł się więc osobiście odpowiedzialny za bezpieczeństwo Floriana.

W wyłożonym dywanami holu umundurowany i obwieszony medalami portier otworzył wysokie szklane drzwi i Florian - sporo przed prefektem - zbiegł po siedmiu stopniach na wybrukowany dziedziniec. Grelle pośpieszył, by go dogonić.

Aby dotrzeć do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, znajdującego się zaledwie o trzy minuty drogi od pałacu, prezydent musiał wyjść z dziedzińca, przeciąć rue Faubourg St. Honore i przejść kilkadziesiąt metrów do Place Beauvau, gdzie skręca się w bramę prowadzącą do ministerstwa. Zaczął właśnie przechodzić ulicę, gdy Grelle, salutując po drodze wartownikom, opuścił dziedziniec. Prefekt rozejrzał się szybko. O ósmej wieczorem, zaledwie dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem - które zresztą nie jest w Paryżu świętowane zbyt uroczyście - było ciemno i spokojnie, ruch samochodowy niewielki.

Poczuł na twarzy wilgoć. Znowu będzie padać, cholera; padało bez przerwy od tygodni i niemal połowa Francji znajdowała się już pod wodą.

Ulice były prawie puste, ale niezupełnie. Idąca od strony rue Madeleine w kierunku wejścia do pałacu para zatrzymała się pod lampą i mężczyzna zapalał papierosa. Brytyjscy turyści, odgadł Grelle: mężczyzna, bez kapelusza, miał na sobie typowy angielski wełniany płaszcz; kobieta ubrana była w zgrabny szary płaszczyk. Po drugiej stronie ulicy był jeszcze ktoś - samotna kobieta przed sklepem z futrami. Chwilę wcześniej oglądała wystawę. Teraz stała bokiem do ulicy, grzebała w torebce, prawdopodobnie w poszukiwaniu chusteczki do nosa albo grzebienia.

Dosyć atrakcyjna - lekko po trzydziestce, ocenił Grelle - miała na sobie czerwony kapelusz i dopasowany brązowy płaszcz. Idąc na Place Beauvau i przecinając ukośnie ulicę, Florian mijał ją właśnie.

Nie był mężczyzną, który nie zauważyłby interesującej kobiety, toteż rzucił na nią okiem. Wszystko to Grelle dostrzegł dochodząc do krawężnika, ciągle kilka metrów za swoim niecierpliwym prezydentem.

Florian nie miał przydzielonych do towarzystwa żadnych detektywów; wyraźnie zabronił ingerencji w swoją prywatność, jak to nazywał. Normalnie podróżował w jednym z czarnych Citroenów DS 23, zawsze czekających na dziedzińcu, miał jednak nieprzyjemny zwyczaj chodzenia pieszo na Place Beauvau, ilekroć chciał się spotkać z ministrem spraw wewnętrznych. Zwyczaj ten był powszechnie znany, pisała o nim nawet prasa.

- To niebezpieczne - protestował Grelle. - Na dodatek wychodzi pan zawsze o tej samej porze, o ósmej wieczorem. Nie byłoby trudno komuś...

- Myśli pan, że Amerykanie naślą na mnie uzbrojonego bandytę? - spytał ironicznie Florian.

- Zawsze pozostają jeszcze wariaci...

Grelle zszedł już na jezdnię i ciągle gonił Floriana, rozglądając się dookoła, kiedy coś kazało prezydentowi spojrzeć za siebie. Był niewiele więcej niż metr od kobiety, gdy wyjęła z torebki broń. Zupełnie spokojnie, bez śladu paniki, pewną ręką wymierzyła w cel. Na wpół obrócony Florian na kilka sekund zamarł w zdumieniu. Zanim zdążył zareagować, odgłos dwóch szybko po sobie następujących strzałów rozniósł się echem po ulicy.

 

Ciało leżało w rynsztoku, bezwładne, martwe. Całkowity brak ruchu jest zawsze najbardziej wstrząsającą rzeczą. Grelle, wciąż z rewolwerem w dłoni, pochylił się nad zwłokami. Był zszokowany: po raz pierwszy zabił kobietę - kiedy ludzie z Instytutu Medycyny Sądowej badali później zwłoki, znaleźli jedną z kul w sercu, drugą zaś centymetr na prawo. Chwilę wcześniej, zanim pochylił się nad ciałem, brutalnie chwycił prezydenta za ramię i wepchnął go z powrotem na dziedziniec pałacu, nie zważając na protesty. Na ulicę wybiegli strażnicy z pistoletami maszynowymi. O wiele za późno.

Grelle sam wyjął pistolet z ręki martwej kobiety, podnosząc go ostrożnie za lufę, by nie zatrzeć odcisków palców. Był to dziewięciomilimetrowy Bayard, produkowany przez belgijską fabrykę broni ręcznej w Hertal. Wystarczająco mały, żeby się zmieścić w torebce, nie był to jednak bynajmniej damski pistolecik. Grelle nie miał wątpliwości, że gdyby kobiecie udało się strzelić z tak bliskiej odległości - skutki byłyby fatalne.

Parę minut później na odgrodzoną kordonami ulicę wjechał samochodem policyjnym na sygnale zastępca prefekta, dyrektor generalny Andre Boisseau z Police Judiciaire.

- O Boże, to prawda?

- Tak, to prawda - warknął Grelle. - Jego niedoszłą zabójczynię właśnie niosą do tamtej karetki. Florian wyszedł z tego bez szwanku - jest z powrotem w pałacu. Od tej chwili wszystko będzie inaczej. Zorganizujemy mu ścisłą ochronę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ma być strzeżony, gdziekolwiek idzie - zobaczę się z nim rano, by uzyskać jego aprobatę...

- A jeśli się nie zgodzi?

- To otrzyma moją natychmiastową rezygnację.

Przybyła prasa i reporterzy usiłowali się przepchnąć przez tłum żandarmów. Jeden z nich zawołał coś do prefekta.

- Są już hieny - mruknął pod nosem Grelle, musiał ich jednak załatwić. Kazał przepuścić ludzi z prasy i po chwili zaroili się wokół niego. Pierwsze pytanie zadał reporter LHumanite - tego komunistycznego szmatławca, jak nazywał gazetę prefekt.

- Mówi pan, że to była kobieta? Czy prezydent ją znał?

Implikacja była brutalna i jasna, jeśli wzięło się pod uwagę pogłoski o napiętych stosunkach Floriana z żoną i jego związkach z innymi kobietami. Reporter z LHumanite wietrzył soczysty skandal. Grelle nie cierpiał polityków, rozumiał jednak politykę. Poczekał chwilę, by rozbudzić powszechną uwagę, ugruntować podejrzenie, a potem je zręcznie obalić.

- Prezydent nie znał tej kobiety. Nigdy w życiu jej nie widział. Powiedział mi o tym, kiedy wprowadzałem go z powrotem do Pałacu Elizejskiego...

- Ale ją widział? - nalegał reporter.

- Przypadkiem patrzył prosto na nią, kiedy w niego wycelowała...

Po tej wymianie zdań odmówił dalszych wyjaśnień i kazał odesłać dziennikarzy za kordon. Karetka już odjechała. Policyjni fotografowie robili zdjęcia odcinka chodnika, na którym stała kobieta. Grelle zostawił kierującemu akcją inspektorowi dopełnienie formalności i wsiadł do samochodu Boisseau. Zastępca odwiózł go z powrotem do prefektury na Ile de la Cite.

Po drodze prefekt wyjął z kieszeni torebkę zabitej i przejrzał jej zawartość. Zwykłe drobiazgi: szminka, puderniczka, kółko z kluczami, grzebień, sto pięćdziesiąt siedem franków w banknotach i bilonie oraz dowód osobisty. Kobieta, która próbowała zabić prezydenta Francji, nazywała się Lucie Devaud. Wtedy jeszcze Grelle nie dostrzegał niczego zastanawiającego w tym nazwisku. Nie dostrzegał też znaczenia faktu, że denatka urodziła się w departamencie Lozere.

 

W pewnych momentach historii pojedynczy incydent może pociągnąć za sobą całą serię wydarzeń. Zamach na prezydenta Francji był właśnie takim incydentem.

Świat wydobywał się z ciężkiego kryzysu, który zaczął się w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku. Wszędzie znowu rosła nadzieja i optymizm. Linie lotnicze przewoziły coraz większą liczbę turystów do odległych i egzotycznych miejsc; światowe giełdy pracowały pełną parą - wskaźnik Dow Jones przekroczył 8.000 - a inflacja była już tylko wspomnieniem. I, jak przewidział amerykański Hudson Institute, przewodziła temu rozwojowi gospodarczemu Francja, która stała się teraz najpotężniejszym państwem w Europie Zachodniej, wyprzedzając nawet RFN. Tak więc prezydent Republiki Francuskiej, Guy Florian, był obecnie najpotężniejszym mężem stanu między Moskwą a Waszyngtonem.

Na froncie politycznym jednak sytuacja nie wyglądała tak różowo.

W czasie ekonomicznej zamieci Rosja znacznie rozszerzyła obszar swoich wpływów. Portugalia była teraz krajem komunistycznym - partia komunistyczna przejęła tam władzę w wyniku sfałszowanych wyborów. W Grecji dotychczasowy rząd został obalony w wyniku komunistycznego zamachu stanu. Hiszpanię natomiast, po długim okresie chaosu, trzymał w ryzach zdominowany przez komunistów rząd koalicyjny. Rosyjskie okręty wojenne stały w porcie Pireus w Atenach i pod Barceloną, korzystały też z Lizbony jako bazy marynarki wojennej. Morze Śródziemne stało się niemal rosyjskim jeziorem. Do tego jeszcze ostatnie amerykańskie oddziały opuszczały Europę, w miarę jak Kongres coraz wyraźniej opowiadał się za doktryną izolacjonizmu.

Wszystko to - plus rosnąca potęga gospodarcza - uczyniło z Francji kluczowe państwo w Europie Zachodniej. Sprzymierzona z RFN, stanowiła główną przeszkodę w dalszej rosyjskiej ekspansji.

Tak wyglądała sytuacja, kiedy świat obiegła wiadomość o zamachu na życie prezydenta Guya Floriana. Lucie Devaud nie udało się wprawdzie nacisnąć spustu pistoletu, sama próba zamachu pociągnęła jednak za sobą całą lawinę innych wydarzeń.

Jej śmierć miała wpłynąć na życie wielu ludzi: Alana Lennoxa, Anglika mieszkającego w Londynie; Davida Nasha, Amerykanina z Nowego Jorku; Petera Lanza, Niemca pracującego w Bawarii; pułkownika Rene Lasallea, byłego asystenta szefa kontrwywiadu wojskowego, żyjącego obecnie na wygnaniu w Niemczech; a także kilku innych osób, przebywających w tej chwili w Czechosłowacji.

Pierwszy zareagował pułkownik Lasalle. Późnym wieczorem ósmego grudnia rozgłośnia radiowa Europa Numer 1, znajdująca się w Saarlandzie w Niemczech, nadała jego kolejną audycję.

- Kim była ta tajemnicza kobieta, Lucie Devaud? - pytał prowokująco w swoim programie. - Co takiego wiedziała? I co to za tajemnica z przeszłości głównego paryskiego polityka, która za żadną cenę nie może być ujawniona? Dlaczego Marc Grelle podejmuje środki bezpieczeństwa, w ciągu jednej nocy zmieniające mój kraj w państwo policyjne? Czy istnieje spisek? - Fragmenty tego programu zostały powtórzone w telewizyjnych wiadomościach na całym świecie. Audycja Lasallea - najbardziej jadowita z dotychczasowych - wzbudzała wiele niezdrowych emocji.

Tajemnica z przeszłości głównego paryskiego polityka...” - to zdanie przede wszystkim podchwycili zagraniczni korespondenci. Czyżby gdzieś w Paryżu, rozważali, była jakaś ważna osobistość - może minister - spiskująca przeciwko prezydentowi Florianowi? Jeśli tak, to kto jest tą zagadkową postacią? Rozpuszczano najróżniejsze plotki - między innymi i taką, że za zamachem stała grupa prawicowych spiskowców, z owym nieznanym hipotetycznym ministrem na czele; że próbowali zabić Floriana przed jego historyczną wizytą w Rosji, wyznaczoną na 23 grudnia.

 

David Nash, mieszkający na ósmym piętrze bloku przy Wschodniej Osiemdziesiątej Czwartej Ulicy w Nowym Jorku, potraktował pogłoski o spisku jako bzdury. Ten czterdziestopięcioletni Amerykanin - niski, dobrze zbudowany mężczyzna o bystrych szarych oczach i przerzedzających się włosach - pracował dla specjalnej sekcji Departamentu Stanu, której nie spenetrowała jeszcze - i przez to nie uznała za bezużyteczną - żadna komisja Kongresu. Oficjalnie zajmował się polityką - najbardziej niejasnym pojęciem w słowniku, jak sam kiedyś powiedział - naprawdę jednak związany był z kontrwywiadem.

A ponieważ z zasady rzadko pojawiał się w stolicy, prasa prawie nie wiedziała o jego istnieniu. Po południu, w dzień po napastliwym wystąpieniu Lasallea w radiu Europa Numer I, studiował w swoim mieszkaniu zapis tej audycji. Razem z nim siedziało za stołem dwóch mężczyzn, którzy właśnie przylecieli z Waszyngtonu.

- Ciarki przechodzą mi po plecach na myśl o tym, jak blisko śmierci był Florian - skomentował Nash. - Gdyby zamach się udał, Francja pogrążyłaby się w chaosie. Bóg jeden wie, jak Rosja próbowałaby skorzystać z sytuacji. Musimy się dowiedzieć, kto stoi za tym zamachem...

Andrew MacLeish, zwierzchnik Nasha, chudy pięćdziesięciolatek o srogim wyglądzie, nienawidził Nowego Jorku i każdą spędzoną w nim minutę uważał za straconą. Powiedział z irytacją:

- Myślisz, że ten idiota Lasalle ma w ogóle pojęcie, o czym gada? Moim zdaniem tego faceta po prostu bawi zadawanie ciosów na oślep. Według moich obliczeń to jego dziesiąte wystąpienie przeciw Florianowi w ciągu sześciu miesięcy...

- Dziesiąte - zgodził się Nash. - Nawiasem mówiąc, przyjąłem jego zaproszenie na spotkanie.

- Zaproszenie? - spytał MacLeish. - Nie wiedziałem, że miałeś jakiś kontakt z tym psychopatą...

- Nawet psychopaci czasem wiedzą to i owo - zauważył Nash. - Pułkownik Lasalle skontaktował się ze mną przez naszą ambasadę w Brukseli, dzisiaj późnym rankiem naszego czasu. Twierdzi, że ma jakieś ważne informacje na temat tego, co się naprawdę dzieje w Paryżu, ale będzie rozmawiał tylko z przedstawicielem Waszyngtonu - w cztery oczy. I mamy siedzieć cicho.

- Sądzę, że nie powinniśmy wdawać się w konszachty z psychopatami na wygnaniu - stwierdził MacLeish. Wyjrzał przez okno, za którym poprzez szkielet nowego wysokościowca dostrzegał zaledwie fragment mostu Triborough.

Spierali się ponad godzinę, ale w końcu Nash złamał ich opór.

W jego opinii to Waszyngton stawał się psychopatyczny. W sytuacji gdy dowództwo wojskowe i większość administracji były przeciwne wymuszonemu przez Kongres wycofaniu oddziałów z Europy, stawało się jeszcze ważniejsze, by wiedzieć, co naprawdę dzieje się na tym kontynencie. Trzeba było ostrzec dawnych sojuszników przed jakimkolwiek niebezpiecznym rozwojem wypadków. Następnego dnia Nash poleciał do Europy na spotkanie z człowiekiem, którego zniszczył Guy Florian.

 

Pułkownik Rene Baptiste Lasalle, eksasystent szefa francuskiego kontrwywiadu wojskowego, został nazwany przez Guya Floriana wygasłym wulkanem, ale jak na człowieka, którego kariera nagle się skończyła - w momencie gdy wydawało się prawie pewne, że wkrótce dostanie awans na generała - nadal pozostawał bardzo aktywny.

Echa działalności pułkownika z pewnością docierały do Paryża.

Pół roku przed nieudaną próbą zamachu na Faubourg St. Honore Lasalle gwałtownie posprzeczał się z prezydentem i w ciągu jednej nocy musiał uciekać z kraju; krążyły pogłoski, że miano go aresztować za spiskowanie przeciw Florianowi. Jadąc własnym samochodem, Lasalle o czwartej rano roztrzaskał szlaban graniczny na wschód od Metzu i schronił się w Niemczech Zachodnich. Od chwili przybycia do Republiki Federalnej zaczął organizować kampanię oszczerstw w celu zdyskredytowania człowieka, który go zniszczył. Jako narzędzie walki wybrał Europę Numer 1, niezależną stację radiową nadającą z Saarlandu.

Teraz pułkownik Lasalle miał pięćdziesiąt pięć lat. Niski, szczupły, o pociągłej twarzy, musiał radzić sobie w życiu tylko jedną ręką, lewą bowiem urwała mu mina w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku w Algierii. Był wtedy kapitanem wojskowego kontrwywiadu i okazał się najlepszym oficerem w armii francuskiej, jeśli chodziło o tępienie przywódców arabskiego podziemia. W dwadzieścia cztery godziny po wypadku utracił również rodzinę - jakiś terrorysta wrzucił bombę do salonu jego willi, zabijając żonę i czteroletniego synka. Kiedy leżąc w szpitalu usłyszał tę wiadomość, zareagował w typowy dla siebie sposób:

- Ponieważ moje prywatne życie jest skończone, poświęcę resztę mego czasu Francji. To jedyne, co mi pozostało...

Natychmiast po zakończeniu rekonwalescencji powrócił z Marsylii do Afryki północnej. Sama rekonwalescencja była godna uwagi.

Uznawszy swój zmysł równowagi za wadliwy, Lasalle zaczął spacerować z laską po górach Estoril, nad głębokimi wąwozami, by znaleźć nową równowagę. Kiedy w grę wchodzi życie - powiedział później - ciało samo wspaniale się przystosowuje...”. Wrócił do Algierii w samą porę, by wykryć i udaremnić najbardziej groźny z dotychczasowych zamachów na generała de Gaullea. Potem, po wielu latach, przyszło starcie z Florianem.

Teraz, wygnany do Saarlandu, mieszkał w wiejskim domu niedaleko Saarbriicken, tuż przy granicy francuskiej - i regularnie prowadził swoje audycje w radiu Europa Numer 1, stacji niemieckiej, ale słuchanej przez miliony Francuzów. Kalectwo jakby zwiększyło energię tego niskiego mężczyzny, który chwalił się, że przez ani jeden dzień swojego życia nie pozostawał bezczynny. Celem jego ostatniej jadowitej audycji również był Guy Florian:

- Dlaczego dwudziestego trzeciego grudnia jedzie do Rosji? Jaki jest prawdziwy motyw tej wizyty? Dlaczego jedzie tam akurat w czasie, gdy Europa jak nigdy przedtem zagrożona jest przez Armię Radziecką? Kim jest ten minister, o którym krążą plotki w Paryżu? - Lasalle nigdy nie wymieniał Floriana z nazwiska. Zawsze mówił o nim tylko on lub ten człowiek. Stopniowo w Paryżu zdano sobie sprawę, że pułkownik jest nie tylko świetnym oficerem wywiadu; stał się także prawdziwym mistrzem zatruwającej umysły propagandy politycznej. Ten właśnie człowiek po cichu dał teraz znać Amerykanom, że chce rozmawiać z godnym zaufania przedstawicielem ich wywiadu.

 

Wieczorem w czwartek 9 grudnia, tego samego dnia, w którym David Nash poinformował w Nowym Jorku MacLeisha, że poleci do Europy na spotkanie z pułkownikiem Rene Lasalleem, na Faubourg St. Honore, naprzeciwko Pałacu Elizejskiego zatrzymał się niski, posiwiały mężczyzna w zniszczonym ubraniu. Stał dokładnie w tym samym miejscu, gdzie dwadzieścia cztery godziny wcześniej upadła Lucie Devaud, kiedy kule Marca Grellea trafiły ją w pierś. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi, a gdyby nawet pełniący straż przed pałacem gwardzista pomyślał o nim choćby przez chwilę, z pewnością stwierdziłby, że to po prostu kolejny voyeur, jeden z tych dewiantów, którzy znajdują przyjemność w oglądaniu miejsca zbrodni.

Nędznie ubrany mężczyzna przyszedł o wpół do ósmej, kiedy było już ciemno. Miał może sześćdziesiąt kilka lat, twarz pooraną bruzdami i gęste siwe wąsy. Stał na ulicy godzinę. O wpół do dziewiątej nagle, jakby w oszołomieniu, nie patrząc na boki, wyszedł na jezdnię. Nadjeżdżający z dużą prędkością samochód nie zdążył zahamować - mężczyzna bez ostrzeżenia pojawił się tuż przed maską wozu. Pojazd z ogromną siłą uderzył w pieszego, przejechał po nim i przyśpieszył, znikając w kierunku rue Madeleine. Piętnaście minut później karetka na sygnale zawiozła ofiarę do Hótel-Dieu na Ile de la Cite. Lekarz stwierdził, że pacjent będzie miał szczęście, jeśli przeżyje noc.

 

***

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin