Margit Sandemo
Saga o czarnoksiężniku tom 12
Byli już w domu od miesiąca, gdy pewnego ranka Dolga odwiedził Cień.
- Na Wschodzie pogoda jest zmienna - rzekł potężny.
- Ubierzcie się ciepło, bo podróżować będziecie daleko, a na Dachu Świata hulają wichry.
Był powszedni, szarobiały dzień, na dworze cicho padał śnieg. Z punktu widzenia Dolga nie wydawało się możliwe dostanie się na drugi pod względem wysokości górski masyw świata, Karakorum, obok płaskowyżów Pamiru... Dachu Świata.
- Ile mamy czasu?
- Zbierzcie się wszyscy w pawilonie muzycznym. Zdążycie się spakować i poinformować resztę domowników, że wyruszacie. Żeby tylko ten ranek nie trwał zbyt długo! Czas podróży jest dokładnie oznaczony.
Dolg spoglądał przestraszony na swego dziwnego przyjaciela.
- Czy mogę zabrać Nera?
Cień uśmiechnął się krzywo.
- Pewnie sobie bez niego nie poradzisz? Dobrze, zabierz go! Może się nawet przyda. Poprosimy Zwierzę, by czuwało nad jego bezpieczeństwem.
- W takim razie nic mu nie zagrozi.
Karakorum... To tam mają się udać, by odnaleźć twierdzę Sigiliona.
Móri także otrzymał wiadomość.
Rano odnalazł go Nauczyciel.
Czarnoksiężnik protestował nieśmiało:
- Moja jedyna córka ma za parę tygodni brać ślub.
- Miała dość czasu, żeby to zrobić.
- Ale jej matka i babka chciały, żeby to była naprawdę wielka uroczystość. To zaś wymaga zachodu. Wiele spraw już zostało załatwionych, ale i wiele jeszcze trzeba załatwić.
- Należało myśleć o tym wcześniej. Teraz musicie wybierać: ślub albo wyprawa. Potem na wyjazd będzie za późno.
- Oczywiście, że wybieramy podróż - rzekł Móri. - Boję się tylko, że wzajemny stosunek Taran i Uriela stal się ostatnimi czasy bardzo... gorący.
- W takim razie niech jedno z nich zostanie w domu!
- Ha! - roześmiał się Móri. - I ty myślisz, że oni się na to zgodzą?
Z ponurą miną spoglądał w okno, za którym sypał gęsty śnieg.
- Dokąd chcecie nas przenieść? Do Kaszmiru?
- Nie, nie! Nie będziecie mieli czasu na wspinaczkę w obcych, niebezpiecznych górach. Dostarczymy was na miejsce.
- Przeniesiecie nas aż do samego celu?
- Pani powietrza śledziła Sigiliona aż do jego budzącej grozę siedziby po tym, jak został pokonany przez Uriela i Sol z Ludzi Lodu. Teraz Powietrze będzie naszą przewodniczką.
Zapatrzony w dal Móri uśmiechnął się.
- Sol z Ludzi Lodu, tak, ja jej co prawda nie widziałem, ale młodzi opowiadali o niej z wielkim entuzjazmem. Czy znowu ją spotkamy?
Spotkacie wielu, chociaż jej może akurat tym razem nie, nie wiem. Ludzie Lodu to bardzo samodzielny ród, nad którym my, duchy, nie mamy władzy. Ale czy, pamiętasz podróż w czasie i przestrzeni do Tiveden, którą odbyłeś z Tiril w młodości?
- Jak mógłbym o czymś takim zapomnieć? Przecież unicestwiłem wtedy wasze plany. O ile jednak wiem, tym razem nie będzie to taka sama podróż?
- Nie, nie. Podczas tamtej wasze ciała pozostały przecież w Norwegii i tylko dusze się przemieszczały. Nie wolno wam było niczego dotykać, by nie zakłócać biegu czasu. Musieliście być absolutnie bierni.
Móri skulił się.
- Pamiętam wszystko bardzo dobrze. Ściągnąłem przecież na siebie wielki wstyd, bo nie byłem w stanie się temu podporządkować.
- Zapomnij o tym! Tym razem musicie zachować swój fizyczny stan. A poza tym nie będziecie podróżować w czasie. Nie będziecie się musieli cofać w minione stulecia.
- Wiem. Sposób poruszania się zapożyczony od elfów, z tego musimy skorzystać, prawda?
- W pewnym sensie tak. Elfy nie znają rachuby czasu. Będziecie się poruszać poza granicami wszystkiego, co można mianem czasu określić.
- A konie? Przecież nie możemy ich za sobą prowadzić w strome, pokryte śniegiem góry!
Nie, nie, żadnych koni! Wezwij teraz wszystkich młodych, a potem porozmawiaj ze swoją żoną i teściową. - To będzie najgorsze - mruknął Móri.
Brnąc po kostki w śniegu szli wszyscy do pawilonu muzycznego w ogrodzie. Tiril i Theresa patrzyły na nich przez okno. Obie panie nic Protestowały za bardzo. Z doświadczenia wiedziały, że to się na nic nie zda.
Poza tym dostały od duchów coś w rodzaju obietnicy, że być może grupa zdoła powrócić przed wyznaczonym terminem ślubu.
Tego jednak nikt nie mógł być pewien. Tyle spraw trzeba było brać pod uwagę, tyle się mogło wydarzyć w dalekich krajach, nikt nie wiedział, co spotka uczestników wyprawy.
- jak oni ładnie wyglądają - powiedziała Tiril z bladym uśmiechem. - Czarne sylwetki na tle bieli. I Nero, który skacze obok nich radośnie, nawet nie przypuszczając, na co się zanosi. Po prostu ślepo ufa swoim państwu.
- Tak, Nero jest cudowny. Och, jaka maleńka i bezradna wydaje się Danielle - żaliła się Theresa. - Nie powinna jechać!
- Móri i Dolg też tak powiedzieli. Ale ona się uparła. Natomiast jeśli chodzi o Rafaela, to myślę, że wyjazd dobrze mu zrobi.
- Owszem - przyznała Theresa. - Potrzebuje nowych wrażeń, by przestać myśleć o tej strasznej Wirginii von Blancke.
- Nie wydaje mi się, żeby on wciąż coś do niej czul. Po prostu rozsypał mu się w gruzy ideał kobiety, musi teraz spojrzeć na to z nowej perspektywy. Nie tylko szukać łagodnych i podporządkowanych panienek - powiedziała Tiril.
- Tak, pod tym względem mój syn nie ma wielkiego doświadczenia - westchnęła Theresa.
- Obcując na co dzień z Taran powinien był się prze konać, że nawet kobieta silna i stanowcza może być pociągająca i dobra.
- Bez wątpienia, ale jakoś chyba ułożyło się inaczej - rzekła Theresa w zamyśleniu. - Teraz doszli do pawilonu, już ich stąd nie widać. Niech ich wszystkie dobre moce mają w swojej opiece.
- Amen - zakończyła Tiril.
Zmęczenie. Odrętwiałe, pozbawione czucia mózgi i ciała.
Siedzieli pod pięcioma ścianami pawilonu, szósta była otwarta ku dolinie. Wszyscy mieli ze sobą wyposażenie, jakie Cień polecił im zabrać: ubrania, jedzenie, koce... Dolg trzymał przy sobie Nera tak, by pies nie wyprawił się czasem w swoją zwykłą rundę na pola. Znużony zdążył tymczasem zasnąć i zdawało się, że śpi głęboko. Podobnie Danielle, wsparta o Villemanna.
Móri był jedynym, który wiedział, co się stało. Nauczyciel doradził mu mianowicie, by zaaplikował wszystkim, również sobie i psu, odpowiedni środek nasenny, niegroźny, ale skuteczny.
Tak właśnie uczynił, z tą tylko różnicą, że sam zażył nieco mniejsza dozę, chciał bowiem przynajmniej częściowo kontrolować to, co się będzie działo. Ale wiedział o tym jedynie on sam.
To naturalne, że Nero i Danielle zasnęli jako pierwsi. Oni byli najmniej odporni. Potem przysnęła Taran, a po niej Rafael.
Móriego dręczył niepokój. W kuchni przed wyjściem panowało zamieszanie i nie był teraz pewien, czy przypadkiem nie zamienił z Villemannem kieliszka. Taran parę razy przesunęła tacę na stole i mogło dojść do pomyłki.
Miał nadzieję, że wypił to, co dla siebie przeznaczył. Nie chciał zrezygnować z przeżyć.
Na dworze śnieg padał wielkimi płatami. Jakiś dziecinny glos gdzieś w okolicy stajni przerwał ciszę. Uriel zasnął, a po nim Dolg. Teraz czuwali już tylko oni dwaj, Móri i Villemann.
Móri starał się zachować przytomność, choć powieki ciążyły mu niczym z ołowiu...
Ostatni z wszystkich zasnął wreszcie Villemann, zmarznięty w ten ponury zimowy dzień.
To jednak on miał przeżywać niektóre fragmenty podróży.
Nie był to stan czuwania, o nie. Mimo to słyszał wokół siebie glosy. Czasami docierał do niego jakiś błysk światła, mignęło mu coś, czego pozostali nie mogli zobaczyć.
Villemann usłyszał stukot szybkich kroków po podłodze pawilonu. Wiele kroków. Szepczące, gorączkowe glosy.
Został uniesiony w górę. Z bardzo przyjemnym uczuciem płynął w powietrzu. Ktoś musiał go podtrzymywać, ale nie miał pojęcia, kto. Oddalał się od swojego miejsca, nie stawiając oporu, lekki, wyzbyty odpowiedzialności. Euforia. To znaczy intensywne poczucie szczęścia.
Uśmiechał się delikatnie, półprzytomny. Myślało czekających go bohaterskich czynach. Miał wizje, wyobrażenia o wielkości...
Wszystko zgasło.
Nowe glosy. Stali teraz spokojnie. Wiał potężny wiatr. Poczucie przestrzeni. Nieograniczonej przestrzeni. Mimo to wyczuwało się istnienie jakiejś bariery.
- Hasło! - rzucił czyjś ostry glos. Czy to wilk domagał się hasła? Potężna, ludzka postać o głowie wilka? Skąd mu, przyszedł do głowy taki pomysł?
- Nie znamy żadnego hasła - powiedział ktoś obok niego. - Mamy natomiast długo oczekiwanego i jego orszak. Cisza. Potem podniecone szepty.
- Przechodzić!
Oni mówią o Dolgu, pomyślał Villemann niejasno. Ale przecież tym razem nie poszukujemy możliwości rozwiązania tajemnicy Świętego Słońca. Więc zadanie Dolga nie jest tym razem najważniejsze. Zamierzamy tylko odnaleźć uwięzionych Madragów, którzy zresztą może wcale nie istnieją.
A może te dalie sprawy mają ze sobą coś wspólnego? Oczywiście, że mają. Choć nie jest to bardzo ścisły związek. Ci, którzy poszukują Świętego Słońca, nie przejmują się ewentualnie istniejącymi Madragami.
Wiele głosów, wywołujących długotrwałe echo w nieskończoności. Villemann nie miał teraz żadnego wyczucia czasu ani przestrzeni, nie wiedział, czy grupa się porusza, czy nie.
- Przejmiecie tutaj? My nie przejdziemy.
Kto przejmie? Głos należy do Nauczyciela. Przez co oni nie przejdą?
Villemann tracił i znowu odzyskiwał świadomość. Głosy dźwięczały mu w uszach, a potem niby milkły.
Ciemno. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności.
Potem znowu pojawiło się światło.
Perlisty kobiecy śmiech:
- Villemann? On ma na imię Villemann? W takim razie jest mój. Ja się nim zajmę.
- A ja biorę Taran. Znam ją. Jesteśmy jak dwie krople wody.
To mówił inny głos kobiecy. Niższy i brzmiało w nim coś w rodzaju lekceważenia.
- Zabierzemy ze sobą dwoje żywych - oznajmił głęboki bas, którego Villemann nigdy nie słyszał. - Oni sami pochodzą z terenów wschodnich i mogą się przydać, jeśli chodzi o obyczaje.
- Znakomicie - odparł Nauczyciel lekko śpiewnym głosem, z wyraźnym akcentem hiszpańskim. - Będziemy czekać po drugiej stronie. Tylko pies potrzebuje ochrony.
Nerem miało opiekować się Zwierzę, pomyślał Villemann, choć nie byłby w stanie ubrać swoich myśli w słowa. Nie, oczywiście, oni „nie przeszli”. Cień i duchy nie przeszły. Ale przez co?
Wokół wiały porywiste wiatry. Lodowate zimno, a mimo to nie marzł.
Jakiś mur oddzielający inny wymiar? Stanęli przy granicy? Może przed jakąś bramą? Jakaś zmiana warty? Po co im wartownicy?
Odlegle przeciągłe wycie uświadomiło mu, że wartownicy mogą być konieczni.
Lecz miało też pójść dwoje żywych. W charakterze ochrony? Jakby Dolg i Móri nie mogli dać sobie rady sami. Któż może być od nich silniejszy?
Villemann otworzył oczy. Ledwo, ledwo. Bardziej nie mógł. Wymagało to zbyt wielkiego wysiłku.
Powietrze było szare jak ołów, w górze szybko przepływały obłoki. W niewidocznych skalach coś szeptało i piszczało. Dokoła Villemanna tłoczyły się jakieś stwory.
Nie, to zwyczajni ludzie, tyle że w staroświeckich ubiorach. Niektórzy bardzo ładni. Niektórzy brzydcy, ale ich brzydota zdawała się dziwnie pociągająca. Wobec żadnego z nich nie można było być obojętnym.
Villemann widział kobietę z chmurą kędzierzawych rudoblond włosów. Piękną. Powiedziała coś do pozostałych i wtedy rozpoznał jej glos. To ta, która chciała go ochraniać.
Jakiś wysoki mężczyzna o niebywale szerokich ramionach, niemal jak u wielkiego łosia, oznajmił:
- Bardzo dobrze, Villemo. Dominiku, ty, który tak bardzo kochasz zwierzęta, może byś się zajął psem? Trzymaj mocno smycz, bo niewykluczone, że on zechce puścić się za czymś w pościg.
- Raczej nie - odparł młody mężczyzna. - Śpi jak zabity.
- Nigdy nic nie wiadomo.
A, więc to dlatego kobieta uważała, że oni oboje świetnie do siebie pasują: Villemann - Villemo.
Ale co to za ludzie?
I Villemann znowu zapadł na dłuższy czas w głęboki sen.
Niespokojne krzyki w pobliżu. Groźne pomruki bestii, w żadnym razie nie przypominającej człowieka. Jakieś parskania, sapania. Dławiący smród siarki, gorąco.
Czy my jesteśmy na Islandii? zastanawiał się Villemann. Gdzieś nad bulgoczącymi, kipiącymi siarczanymi źródłami w okolicy Namaskardh?
Nie, to sapią te dziwne istoty, nie kipiące źródła. Sylwetki. Rozpaczliwie starał się otworzyć oczy, ale bez powodzenia.
Opiekunowie z trudem posuwali się naprzód. Villemann nie wiedział, czy jest niesiony, czy też wieziony na czymś. W ogóle nie odczuwał własnego ciała. Miał wrażenie, że nic nie waży. Ale to, oczywiście, nieprawda, wiedział o tym. Zachował swoją fizyczną postać, wszyscy jego krewni tutaj ją zachowali, bo przecież to oni sami mają dojść do Karakorum, a nie ich dusze w jakimś niesamowitym eksperymencie.
Ale jak, na Boga, zdołają tego dokonać? Sposób poruszania się elfów można by jeszcze od biedy wyjaśnić i jakoś zaakceptować, ale to?
Dotarł do nich dudniący grzmot i ów niski, ostry glos kobiecy zawołał:
- Tengel, spójrz w górę!
Odpowiedział mu spokojny bas:
- Widzę, Sol.
Sol? Sol, gdzie on już kiedyś słyszał to imię? Myśli Villemanna mącił środek nasenny.
Ależ oczywiście, Sol z Ludzi. Lodu, ta, która pomogła Taran w walce z Sigilionem!
Ludzie Lodu? Villemann nigdy przedtem o nich nie słyszał. Nie, nie był w stanie przytomnie myśleć.
Spotykali wciąż nowe, obce i przerażające zjawiska. Do niego docierały jedynie dźwięki, ale i to wystarczało. Wrzaski przypominające wycie, niesamowite zgrzyty, jakby pocieranie kamieniem po metalu, głuche, dudniące grzmoty i wreszcie ten straszny łoskot, zdawało się, że to nadchodzą jakieś kamienne kolosy. Zbliżały się do nich, wtedy pomocnicy Villemanna odskakiwali gwałtownie w bok, po czym na pewien czas robiło się spokojnie, a dźwięki zamierały w oddali.
Do kolejnego zagrożenia.
Coś ogromnego i bardzo gorącego przemknęło obok. Powieki Villemanna przeniknęło ostre światło.
To coś przesunęło się przy nim, ale zaraz pojawiły się nowe zjawiska. W końcu na ułamek sekundy udało się Villemannowi unieść powieki i w tym samym momencie przebiegła obok nich przypominająca smoka istota z ogromnym trójrogim stworem na grzbiecie. Istota, szczerząc zęby, wyciągnęła ku nim dzidę, ale broń została powstrzymana w powietrzu przez strzałę, wysłaną przez kogoś znajdującego się w bok od Villemanna. Dzida zapieniła kierunek.
Z wielkim wysiłkiem Villemann zwrócił wzrok w stronę łucznika. Zobaczył kogoś, kto mu się w pierwszej chwili wydal wrogiem, lecz zaraz zrozumiał, że to pomocnik. Wysoki mężczyzna o czarnych potarganych włosach i orientalnych rysach, groteskowy, ale bardzo interesujący. Wieszał właśnie ogromny luk na ramieniu. Więcej Villemann nie zdołał zobaczyć, usłyszał natomiast, jak ów potężny mężczyzna imieniem Tengel, który wyraźnie był tu przywódcą, mówi do strzelca:
- Bardzo dobrze, Mar!
A potem podniecony glos:
- Udało się! Przeszliśmy! Jesteśmy po drugiej stronie! I nikt nie został zraniony.
- Właśnie dlatego, nam się udało odpowiedział mężczyzna o głębokim glosie. - Idziemy dalej.
Villemann znowu stracił kontakt z rzeczywistością. Pogrążył się w niebycie.
W domu, w Theresenhof. przestało padać. Erling poszedł do pawilonu muzycznego, by zobaczyć, jak się sprawy potoczyły; i ewentualnie zabrać całą gromadkę do domu.
Wrócił bardzo szybko.
- No? - zapytał zdenerwowana Tiril.
Erling rozłożył ręce.
- Zniknęli. Wszyscy.
- Zniknęli? Widziałeś, jak odchodzili?
- Widziałem tylko na śniegu ich ślady z domu do pawilonu. A stamtąd... Nic. Absolutnie nic. Doszli do pawilonu, a potem zniknęli.
- A zatem ich podróż się rozpoczęła - westchnęła. Theresa.
Budzili się w ciemnościach, jedno po drugim. Ostatnia ocknęła się Taran.
Usiadła i nasłuchiwała, podobnie jak to przed nią czynili wszyscy inni. Cisza wokół była taka... przytłaczająca. Taka... fizycznie wyczuwalna. Ciężka. Po omacku szukała Uriela, po chwili on ujął ją za rękę.
- Gdzie jesteśmy? - szepnęła z drżeniem. - Tutaj jest tak zimno. I wilgotno.
- Masz rację - przyznał Móri. - Próbowałem się już trochę zorientować w sytuacji, ale nie bardzo mi się to udało. Początkowo myślałem, że jesteśmy na otwartej przestrzeni. Chyba jednak nie.
- To... W takim razie, gdzie?
- Znajdujemy się w jakiejś głębi, która została stworzona przez ludzi. No, w każdym razie coś takiego.
- Nie podoba mi się właśnie owo „coś takiego” - mruknęła Taran. - Ale masz rację ojcze. To, co zdaje się takie przytłaczające, co głuszy wszelkie dźwięki, to może być niski ciach.
- Skala - sprosta - wał Mori. - Mamy nad sobą skałę.
- Uff - szepnął ktoś w ciemnościach.
- Czy nikt nie zaorał krzesiwa? - zawalała Taran niecierpliwie.
- Światła idea - rzeki Villemarin. Skrzesał ogień i zapalił niewielką pochodnię.
Rozglądali się dookoła.
- Zabawne, nie ma co - skrzywiła się Taran.
Chyba naprawdę znajdowali się w górskiej jaskini, tak to przynajmniej na pierwszy rzut oka wyglądało. Tylko że nierówna podłoga, ociosane ściany, a przede wszystkim wyrąbany w skale korytarz, ginący w mroku, uświadamiały im, że nie jest to naturalna jaskinia. No, może częściowo, ale jeśli nawet, to została gruntownie przerobiona ludzko, ręką.
- Może to kopalnia? - zastanawiał się Rafael.
- Nie, nic na to nie wskazuje - odparł Móri. - jeśli miałbym zgadywać, to powiedziałbym, że podziemny loch, więzienie.
- Na to też nic nie wskazuje - wtrącił Villemann. I nagle drgnął. - Co ty robisz, Danielle?
Wszyscy spojrzeli w tę samą stronę, co on. Danielle siedziała w kącie i głaskała jakąś okropną istotę, bardzo wolno i spokojnie.
Zwierzę!
Dziewczyna uśmiechała się do nieszczęsnego stworzenia.
Kiedy się otrząsnęli z wrażenia, Dolg powiedział:
- Znakomicie, Danielle! Mama Tiril też to zawsze robiła, a wtedy stan jego ran bardzo się poprawiał.
- Już to zauważyłam - oznajmiła Danielle z promienną twarzą. - On to lubi.
- Tak - potwierdził Móri. - Ale musisz wiedzieć, że ludzkość przysparza naszym przyjaciołom zwierzętom coraz to nowych ran. Więc Zwierzę całkiem zdrowe nie będzie nigdy. My możemy tylko starać się ulżyć trochę jego cierpieniom. Znakomicie, Danielle! Przyjemnie nas zaskoczyłaś!
- Może zaczynam być dorosła - szepnęła ze smutnym uśmiechem. - Nasza długa podróż z Norwegii nauczyła mnie wiele o cieniach życia.
Dolg, który siedział najbliżej dziewczyny, wyciągnął rękę i pogłaskał Danielle po policzku.
- Ślicznie, mała siostrzyczko!
Odpowiedziała mu nieśmiałym uśmiechem, wszyscy jednak zauważyli, że to ze strony Villemanna oczekiwała pochwały. Ten nie pozwalał jej długo czekać, uśmiechnął się serdecznie i powiedział, że bardzo jej dziękuje. Danielle pochyliła głowę nad zmierzwionym futrem Zwierzęcia. Nero siedział obok nich, jakby i on chciał okazać sympatię.
- Ale co tutaj robi Zwierzę? - zdziwił się Móri. - - W dodatku całkiem samo?
...
koupacz