Ludlum Robert - Strażnicy apokalipsy 1.doc

(2107 KB) Pobierz
Robert Ludlum

Robert Ludlum

 

"Strażnicy Apokalipsy"

 

Tom I

przełożyli: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI, ANDRZEJ LESZCZYŃSKI, ARKADIUSZ NAKONIECZNIK

AMBER

Tytuł oryginału: "THE APOCALYPSE WATCH"

Projekt graficzny okładki: KLAUDIUSZ MAJKOWSKI

Redakcja merytoryczna: ELŻBIETA MICHALSKA-NOYAK

Redakcja techniczna: ANDRZEJ WIlKOWSKI

Copyright (c) 1995 by Robert Ludlum

For the Polish edition

Copyright (c) 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7082-849-3

Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Warszawa 1995. Wydanie I

* * *

Dla każdej zdrowej psychicznie osoby zawsze było

niezgłębioną tajemnicą systematyczne zło tworzone

przez reżym nazistowski - jak moralna czarna

dziura wydaje się rzucać wyzwanie prawom natury,

będąc jednocześnie tej natury częścią.

DAYID ANSEN

"Newsweek", 20 grudnia 1993

* * *

PROLOG

Górska przełęcz, wysoko w austriackich Alpach Hausruck, była jeszcze zasypana

zimowym śniegiem i smagana zimnym, północnym wiatrem, gdy tymczasem niżej, w

dolinie, kwitły wczesnowiosenne krokusy i żonkile. Przełęcz ta nie była ani

punktem granicznym, ani przejściem z jednej części górskiego grzbietu do

drugiej. Prawdę mówiąc, nie znajdowała się na żadnej ogólnodostępnej mapie.

Mocny, solidny most - z ledwością zmieściłby się na nim jeden pojazd - spinał

dwudziestometrowy wąwóz, na którego dnie, kilkaset metrów niżej, pędził po

kamieniach dopływ rzeki Salzach. Po przebyciu mostu i labiryntu oznakowanych

karbami drzew wychodziło się na ukryty szlak wyrąbany w górskim lesie - stromą i

krętą drogę, która prowadziła jakieś dwa tysiące metrów w dół, do odciętej od

świata doliny pełnej krokusów i żonkili. Tutaj, na bardziej równinnych i o wiele

cieplejszych terenach, znajdowały się zielone pola i jeszcze zieleńsze drzewa...

oraz zespoły niewielkich budynków o dachach zamaskowanych ukośnymi, załamującymi

się nierówno pasami w kolorach ziemi. Dzięki temu domy wtapiały się jakby w

górzysty krajobraz i były niewidoczne z powietrza. Znajdowała się tu kwatera

główna Die Bruderschaft der Wacht, Bractwa Straży, twórców Czwartej Rzeszy. Dwie

postacie na moście ubrane były w ciepłe parki, futrzane kaptury i grube

wysokogórskie buty. Szły, chowając twarze przed podmuchami wiatru niosącego

śnieżny pył. Nierównym krokiem dotarły do końca mostu i człowiek idący z przodu

odezwał się: - Nie jest to most, który miałbym ochotę zbyt często przekraczać. -

Amerykanin otrzepał śnieg z ubrania, zdjął rękawice i zaczął rozcierać twarz.

- Ale będzie pan musiał przejść przez niego wracając, Herr Lassiter -

zareplikował Niemiec w średnim wieku i uśmiechnął się szeroko. Stał pod osłoną

gałęzi i również otrzepywał śnieg. - Niech się pan nie przejmuje, mein Herr.

Zanim się pan obejrzy, będzie pan tam, gdzie powietrze jest ciepłe i już kwitną

kwiaty. Na tej wysokości ciągle jest zima, a na dole mamy wiosnę... Chodźmy,

czekają już na nas. Proszę za mną! Z oddali dobiegł odgłos przegazowanego

silnika. Obaj mężczyźni - Lassiter z tyłu - szybkim krokiem przeszli wśród drzew

na małą polankę, gdzie stał pojazd przypominający dżipa, ale o wiele większy i

cięższy, wyposażonych w głębokie protektory balonowych opon z bardzo grubej

gumy.

- Niezły wóz - rzucił Amerykanin.

- Powinien pan być dumny, jest amerikanisch! Zrobiony na nasze zamówienie w

waszym stanie Michigan.

- Co się stało z mercedesem?

- Zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie - odparł Niemiec. - Jeżeli ma się zamiar

wybudować fortecę wśród swoich ziomków, nie należy angażować do tego własnych

firm. To, co pan wkrótce zobaczy, jest wynikiem wspólnego wysiłku wielu

krajów... ich co bardziej chciwych biznesmenów, handlowców, którzy, zapewniam

pana, będą ukrywali swoich klientów i dostawy, aby uzyskać wielkie dochody.

Oczywiście, kiedy zrealizuje się dostawy, zyski staną się obosieczną bronią.

Dostawy muszą być kontynuowane i może znajdzie się w nich wymyślny towar. Tak

toczy się ten świat. - Liczę na to - rzekł Lassiter z uśmiechem, odrzucając do

tyłu kaptur, aby otrzeć pot zbierający się na linii włosów. Miał nieco poniżej

stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i wąską twarz o ostrych rysach. Był w

średnim wieku - na skroniach widniały już pasemka siwizny, a w kącikach

osadzonych głęboko oczu kurze łapki. Ruszył w stronę pojazdu, trzymając się

kilka metrów za swoim towarzyszem. Jednak ani przewodnik, ani kierowca nie

widzieli, że trzyma rękę w kieszeni i co chwila wysuwa niepostrzeżenie dłoń,

upuszczając w pokrytą śniegiem trawę metalową kapsułkę. Robił to przez ostatnią

godzinę, od chwili gdy wysiedli z półciężarówki na alpejskiej drodze pomiędzy

dwoma górskimi wioskami. Każda kapsułka wysyłała promieniowanie, które bez trudu

wykrywał ręczny skaner. W miejscu, gdzie półciężarówka się zatrzymała, wyjął zza

paska elektroniczny transponder i pozorując upadek, wsunął go między dwa

kamienie. Od tej pory ślad był wyraźny. W tym miejscu w aparaturze

naprowadzającej tych, którzy mieli za nim podążać, skończy się skala i rozlegną

się ostre, przenikliwe sygnały. Człowiek zwany Lassiterem był reprezentantem

zawodu wysokiego ryzyka - głęboko zakonspirowanym, władającym wieloma językami

agentem amerykańskiego wywiadu o prawdziwym nazwisku Harry Latham. W

sanktuariach Agencji znano go pod pseudonimem Sting. Podróż w dół, do doliny,

oszołomiła Stinga. Wspinał się już razem z ojcem i młodszym bratem, ale były to

niewielkie, łatwe szczyty w Nowej Anglii. Tutaj w miarę stromego zjazdu

następowała zmiana, wyraźna zmiana - inne kolory, inne zapachy, cieplejsze

powiewy wiatru. Siedząc samotnie na tylnym siedzeniu dużego odkrytego samochodu

opróżnił kieszenie z każdej trefnej kapsułki, przygotowując się do spodziewanej

dokładnej rewizji - był czysty. Czuł również ogromną radość. Wieloletnie

doświadczenie pozwalało mu panować nad podnieceniem, ale jego myśli ogarniał

płomień. Dotarł tu! Odnalazł to miejsce! A mimo to, gdy wjechali już na płaski

teren, nawet Harry Latham był zaskoczony tym, co zobaczył. Mniej więcej osiem

kilometrów kwadratowych dna doliny było w istocie doskonale zamaskowaną bazą

wojskową. Dachy parterowych budynków pomalowano tak, że zlewały się z

otoczeniem, całe połacie pól kryły się pod umieszczoną na wysokości pięciu

metrów linową siatką, a otwarte przestrzenie między palami i linami przesłonięte

były naciągniętymi, półprzeźroczystymi zielonymi ekranami, tworzącymi korytarze

prowadzące z jednego rejonu do drugiego. Szare motocykle z przyczepami pędziły

przez te ukryte "uliczki", wioząc umundurowanych kierowców i pasażerów. Widać

było również grupy mężczyzn i kobiet zajętych szkoleniem, zarówno praktycznym

jak i teoretycznym - wykładowcy stali obok tablic przed zwartymi szeregami

podopiecznych. Zajmujący się walką wręcz byli skąpo odziani - w spodenki,

kobiety w spodenki i staniki, natomiast słuchający wykładów mieli na sobie

ciemnozielone mundury polowe. Szczególne wrażenie wywarł na Harrym Lathamie

ciągły ruch. W całej dolinie panował jakiś przerażający, pełen determinacji

nastrój, takie jednak było właśnie Bractwo, a tu wszak właśnie powstało.

- Efektowne, nicht war, Herr Lassiter? - zawołał siedzący koło kierowcy Niemiec

w średnim wieku, gdy dotarli do biegnącej dnem doliny drogi i znaleźli się w

korytarzu z siatek i zielonych ekranów.

- Unglaublich - przytaknął Amerykanin. - Phantastisch!

- Zapomniałem, że pan płynnie posługuje się naszym językiem. - Moje serce

znajduje się tutaj. Zawsze tu było.

- Naturlich, derm wir sind im Recht.

- Mehr als das, wir sind die Wahrheit. Hitler powiedział najświętszą prawdę.

- Tak, tak, oczywiście - przytaknął Niemiec, uśmiechając się i jednocześnie

spoglądając obojętnie na Alexandra Lassitera, czyli Harry'ego Lathama ze

Stockbridge w stanie Massachusetts. - Pojedziemy prosto do Oberbefehlshaber.

Komendant ogromnie chce się z panem zobaczyć. Trzydzieści dwa miesiące

wyczerpującej, konspiracyjnej pracy mają właśnie wydać owoce, pomyślał Latham.

Niemal trzy lata tworzenia legendy, przeżywania nie swojej biografii, dobiegają

właśnie końca. Nieprzerwane, doprowadzające do szału, wyczerpujące podróże po

całej Europie i Bliskim Wschodzie, zsynchronizowane co do godziny, nawet minuty,

aby znaleźć się w konkretnym miejscu o określonym czasie, by inni mogli przysiąc

na wszystkie świętości, że tam właśnie go widzieli. I szumowiny z całego świata,

z którymi musiał mieć do czynienia - pozbawieni sumień handlarze bronią,

nadzwyczajne zyski opłacane były morzem krwi, narkotykowi baronowie mordujący i

okaleczający ludzi w różnym wieku, skorumpowani politycy, nawet mężowie stanu,

co naginali i łamali prawo na korzyść manipulatorów - wszystko to się skończyło.

Nie będzie już gorączkowego przekazywania gigantycznych sum przez szwajcarskie

konta służące do prania brudnych pieniędzy, tajnych numerów kont i

spektrograficznych podpisów, wszystkiego, co stanowi część śmiercionośnych

rozgrywek międzynarodowego terroryzmu. Osobisty koszmar Harry'ego Lathama

dobiegał końca.

- Jesteśmy na miejscu - oznajmił niemiecki towarzysz Lathama, gdy górski pojazd

zatrzymał się przy drzwiach baraku osłoniętego zawieszoną nad nim zieloną siatką

maskującą. - Tu jest o wiele cieplej i przyjemniej nicht wahft

- Rzeczywiście - odparł Lassiter, podnosząc się z tylnego siedzenia. - Już się

pocę pod tym ubraniem.

- Zdejmiemy wierzchnie okrycia, gdy będziemy już w środku, i wysuszymy pańską

odzież zanim ruszymy w drogę powrotną. - Będę bardzo wdzięczny. Muszę na noc

wrócić do Monachium.

- Tak, rozumiemy doskonale. Chodźmy do komendanta. Gdy dwaj mężczyźni podeszli

do ciężkich drzwi z czarnego drewna ozdobionych umieszczoną na środku szkarłatną

swastyką, nad ich głowami rozległ się gwałtowny szum. W górze, przez na wpół

przezroczysty zielony ekran widać było długie białe skrzydła szybowca

schodzącego spiralą w głąb doliny. - Kolejny cud, Herr Lassiter? Został

odczepiony od samolotu holującego na wysokości mniej więcej czterech tysięcy

metrów. Naturlich pilot musi być wyjątkowo dobrze wyszkolony, bo wiatry tu są

bardzo niebezpieczne i zupełnie nieprzewidywalne. Korzystamy z szybowca jedynie

w niezwykle pilnych przypadkach.

- Widzę, w jaki sposób ląduje. A jak wystartuje?

- Ten sam wiatr, mein Herr., i odrzucane rakiety startowe. W latach

trzydziestych, my, Niemcy, konstruowaliśmy najlepsze szybowce.

- Dlaczego nie korzystacie ze zwykłego małego samolotu?

- Bardzo łatwo można śledzić jego lot. Szybowiec może wystartować z pola czy

łąki, natomiast samolot musi być zaopatrywany w paliwo, obsługiwany, przechodzić

przeglądy, a często nawet posiadać plan lotu.

- Phantastisch - powtórzył Amerykanin. - I, oczywiście, szybowiec ma bardzo mało

lub nie ma wcale części metalowych. Plastyk i materiał pokrycia trudno wykryć

radarem.

- Właśnie - przytaknął neonazista. - Nie jest to zupełnie niemożliwe, ale

wyjątkowo trudne.

- Zadziwiające - mruknął Lassiter, gdy jego towarzysz otworzył drzwi prowadzące

do kwatery głównej. - Wszystkim wam należy pogratulować. Wasze odizolowanie od

świata dorównuje systemowi bezpieczeństwa, którym dysponujecie. Genialne! Udając

obojętność, której wcale nie czuł, Latham rozejrzał się po wielkim

pomieszczeniu. Znajdowało się w nim mnóstwo supernowoczesnego skomputeryzowanego

sprzętu. Pod każdą ścianą stały konsole obsługiwane przez siedzących przed nimi

operatorów w wykrochmalonych mundurach. Proporcjonalnie tyle samo mężczyzn co

kobiet... Mężczyzn i kobiet... Było w tym jednak coś dziwnego, a przynajmniej

zwracającego uwagę. Co takiego? I nagle zorientował się. Wszyscy co do jednego

operatorzy byli młodzi, najczęściej po dwudziestce, przeważnie blondyni lub

jasnowłosi, o jasnej, opalonej skórze. Tworzyli grupę o niezwykle atrakcyjnym

wyglądzie, niczym modele i modelki zgromadzeni przez agencję reklamową po to,

aby siedzieli przed wyprodukowanymi przez jej klienta komputerami, stwarzając

wrażenie, że potencjalni nabywcy również będą tak się prezentowali, jeżeli kupią

demonstrowany towar.

- Każde z nich jest ekspertem, panie Lassiter - za plecami Lathama odezwał się

nieznajomy, monotonny głos. Amerykanin odwrócił się gwałtownie. Przybysz, który

bezgłośnie wyszedł z otwartych drzwi po lewej stronie, był mężczyzną mniej

więcej w jego wieku; ubrany w maskujący mundur polowy, na głowie miał czapkę

oficera Wehrmachtu. - Generał Ulrich von Schnabe, pański oddany gospodarz, mein

Herr - dodał, wyciągając rękę. - Spotykamy legendę naszych czasów. Cóż za

zaszczyt!

- Zbyt pan łaskawy, generale. Jestem tylko człowiekiem międzynarodowych

interesów, ale o określonych ideologicznych zapatrywaniach, jeżeli pan woli.

- Niewątpliwie ukształtowanych na podstawie wieloletnich obserwacji?

- Niewątpliwie można tak to określić. Niektórzy twierdzą, że Afryka powstała

jako pierwszy kontynent, a mimo to gdy pozostałe rozwinęły się w ciągu kilku

tysięcy lat pozostała Czarnym Kontynentem. Jej północne wybrzeża są obecnie

przystanią dla niższych ras.

- Dobrze powiedziane, panie Lassiter. A jednak zarobił pan miliony, niektórzy

twierdzą nawet, że miliardy, obsługując ludzi o ciemnej i czarnej skórze.

- A dlaczego nie? Czyż człowiek taki jak ja może czerpać z czegoś większą

satysfakcję niż z faktu, że pomaga im mordować się nawzajem?

- Wunderbar! Pięknie i głęboko powiedziane... Przyglądał się pan tej grupie,

obserwowałem pana. Widzi pan na własne oczy, że wszyscy oni, co do jednego, są

aryjskiej krwi. Czystej, aryjskiej krwi. Podobnie jak wszyscy w całej dolinie.

Zostali bardzo starannie wybrani. Ich pochodzenie jest nienaganne, a poświęcenie

całkowite. - Sen o "Lebensborn" - rzekł Amerykanin cicho, z głęboką czcią. -

Hodowlane fermy, a właściwie majątki, jeśli się nie mylę, gdzie najlepsi

oficerowie SS zapładniali silne teutońskie kobiety... - Prowadzone pod

kierunkiem Eichmanna badania wykazały, że kobiety z północnych Niemiec

odznaczają się nie tylko najdoskonalszą strukturą kostną w całej Europie i

wyjątkową siłą, ale również posłuszeństwem wobec mężczyzn - przerwał mu generał.

- Prawdziwie wyższa rasa - stwierdził z podziwem Lassiter. Oby ten sen się

ziścił.

- W dużym stopniu to już nastąpiło - rzekł cicho von Schnabe. - Jesteśmy

przekonani, że bardzo wielu, jeżeli nie większość mieszkańców doliny to dzieci

narodzone z tych związków. Wykradliśmy listy z Czerwonego Krzyża w Genewie i

całe lata poświęciliśmy na odnalezienie rodzin, do których wysłano dzieci z

"Lebensborn". One, i inne, które zwerbujemy w całej Europie, są Sonnenkinder,

Dziećmi Słońca. Spadkobiercami Reichu!

- Niewiarygodne.

- Dotarliśmy wszędzie, i tam, gdzie się zwróciliśmy, wybrani przyłączali się do

nas, ponieważ okoliczności pozostają te same. Analogicznie jak w latach

dwudziestych, gdy pęta traktatów wersalskiego i lokarneńskiego doprowadziły do

upadku Republiki Weimarskiej i napływu do całych Niemiec niepożądanych

elementów, podobnie i teraz obalenie Muru Berlińskiego doprowadziło do chaosu.

Jesteśmy narodem objętym płomieniem, nasze granice przekraczają hordy

skundlonych podludzi, zabierających nam pracę, zatruwających naszą moralność,

czyniących kurwami nasze kobiety, ponieważ tam skąd przychodzą, jest to

normalne. Ale uważam ten stan rzeczy za całkowicie nie do przyjęcia i musimy go

przerwać! Oczywiście zgadza się pan ze mną?

- A co innego by mnie tu sprowadzało, panie generale? Przez banki w Algierze

przekazałem z Marsylii na wasze potrzeby miliony. Moim pseudonimem był

FrereBriider. Mam nadzieję, że zna go pan.

- I dlatego przyjmuję pana z otwartymi ramionami, podobnie jak całe

Bruderschaft.

- Doprowadźmy więc do końca sprawę mojego ostatniego podarunku, ponieważ nie

będzie mnie pan już więcej potrzebował... Czterdzieści sześć pocisków

manewrujących uzyskanych z arsenału Saddama Husajna, ukrytych przez jego korpus

oficerski, wątpiący, czy wodzowi uda się przetrwać. Ich głowice bojowe zdolne są

do przeniesienia potężnych ładunków wybuchowych oraz środków chemicznych: gazów

bojowych, które są w stanie wyludnić całe dzielnice miast. Oczywiście, głowice i

wyrzutnie również będą dostarczone. Zapłaciłem za nie dwadzieścia pięć milionów

dolarów amerykańskich. Niech mi pan zapłaci tyle, ile może, i jeśli będzie to

mniej, przyjmę moją stratę z dumą.

- Rzeczywiście jest pan człowiekiem wielkiego honoru, mein Herr. Nagle drzwi

frontowe otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w idealnie białym kombinezonie.

Rozejrzał się wokoło, zobaczył von Schnabego, podszedł do niego i wręczył

generałowi zapieczętowaną brązową kopertę.

- Jest - oznajmił.

- Danke - rzekł von Schnabe, otworzył kopertę i wyjął z niej małą plastykową

torebkę. - Jest pan doskonałym Schauspieler, dobrym aktorem, Herr Lassiter, ale

mam wrażenie, że coś pan zgubił. Nasz pilot właśnie mi to przyniósł. Generał

wytrząsnął na dłoń zawartość torebki. Był to transponder, który Harry Latham

wsunął między kamienie przy górskiej drodze, parę tysięcy metrów wyżej.

Polowanie dobiegło końca. Amerykanin szybko podniósł dłoń do prawego ucha.

- Powstrzymaj go! - wrzasnął von Schnabe. Pilot schwycił Lathama za rękę i

wykręcił mu ją do tyłu. - Nie będzie dla ciebie cyjanku, Harry Lathamie ze

Stockbridge w stanie Massachusetts. Mamy wobec pana pewne plany. Cudowne plany.

* * *

ROZDZIAŁ 1

Słońce wczesnego poranka oślepiało, zmuszając starego człowieka czołgającego się

przez splątane zarośla do częstego mrugania, gdy wycierał oczy grzbietem drżącej

dłoni. Dotarł do skraju małego cypla na szczycie wzgórza, "wyniosłości", jak je

nazywali wiele lat temu - lata te już wypaliły się w jego pamięci. Trawiasty

szczyt dominował nad elegancką posiadłością w dolinie Loary. Pokryty kamiennymi

płytami taras i prowadząca do niego wśród kwiatów ścieżka z tłuczonej cegły

znajdowały się niecałe trzysta metrów niżej. W lewej ręce stary człowiek

zaciskał zawieszony na napiętym pasie karabin o dokładnie ustawionym celowniku.

Broń była gotowa do strzału. Wkrótce jego cel - mężczyzna starszy od niego

pojawi się w przecięciu linii. Potwór ubrany w obszerny szlafrok będzie odbywał

poranną przechadzkę na taras, gdzie czeka na niego kawa zaprawiona najlepszą

brandy. Ale dzisiaj jej nie wypije. Umrze, padając wśród kwiatów, i będzie to

ironia losu - śmierć wcielonego zła wśród panującego wokół piękna.

Siedemdziesięcioośmioletni JeanPierre Jodelle, niegdyś dynamiczny regionalny

przywódca Resistance, czekał pięćdziesiąt lat, aby spełnić obietnicę, przysięgę,

którą złożył wobec samego siebie i wobec Boga. Nie udało mu się z prawnikami i

na salach sądowych, więcej, został tam obrażony, wyszydzony przez wszystkich,

usłyszał, że powinien opowiadać swoje idiotyczne bajki w domu wariatów, gdzie

jest jego miejsce! Wielki generał Monluc był wszak prawdziwym bohaterem Francji,

bliskim współpracownikiem wielkiego Charlesa Andre de Gaullle'a,

najwybitniejszego ze wszystkich żołnierzy-mężów stanu. Przywódca Wolnej Francji

przez całą wojnę utrzymywał stałą konspiracyjną łączność radiową z Monlukiem,

którego w razie zdekonspirowania czekały tortury i pluton egzekucyjny. Wszystko

to merde Monluc był sprzedawczykiem, tchórzem i zdrajcą! Karmił aroganckiego de

Gaulle'a czczymi pochlebstwami, dostarczał mu nic nie znaczące dane wywiadowcze

i bogacił się dzięki hitlerowskiemu złotu i dziełom sztuki wartym miliony. A

potem le grand Charles w euforycznej mowie pochwalnej ogłosił Monluca un bel ami

de guerre, człowiekiem, któremu należy oddawać cześć. Oznaczało to ni mniej, ni

więcej, tylko władzę nad całą Francją. Merde! Jak ten de Gaulle w niczym się nie

orientował! Monluc kazał zgładzić żonę Jodelle'a i jego pierworodnego syna,

pięcioletnie dziecko. Drugi syn, sześciomiesięczne niemowlę, został oszczędzony,

być może dzięki przewrotnemu rozumowaniu niemieckiego oficera, który powiedział:

"Nie jest Żydem, może ktoś go znajdzie". I ktoś rzeczywiście go znalazł,

towarzysz z Ruchu Oporu, aktor Comedie Francaise. Natknął się na wrzeszczące

niemowlę wśród ruin zniszczonego domu na przedmieściach Barbizon, gdzie przybył

na tajne spotkanie następnego ranka. Zaniósł dziecko swojej żonie, słynnej

aktorce uwielbianej przez Niemców - lecz bez wzajemności z jej strony, ponieważ

jej występy odbywały się pod przymusem, nie zaś dobrowolnie. A gdy wojna się

skończyła, Jodelle był szkieletem, widmem, człowiekiem nieodwracalnie zmienionym

fizycznie i umysłowo. Wiedział o tym dobrze. Trzy lata w obozie koncentracyjnym,

gdzie układał w stosy ciała zagazowanych Żydów, Cyganów i innych "niepożądanych

elementów", doprowadziły go niemal do obłędu, a nerwowe tiki, ciągłe mruganie

oczyma, ataki spazmatycznych, gardłowych krzyków świadczyły o głębokim urazie

psychiczny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin