Robert Ludlum
"Strażnicy Apokalipsy"
Tom I
przełożyli: SŁAWOMIR KĘDZIERSKI, ANDRZEJ LESZCZYŃSKI, ARKADIUSZ NAKONIECZNIK
AMBER
Tytuł oryginału: "THE APOCALYPSE WATCH"
Projekt graficzny okładki: KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna: ELŻBIETA MICHALSKA-NOYAK
Redakcja techniczna: ANDRZEJ WIlKOWSKI
Copyright (c) 1995 by Robert Ludlum
For the Polish edition
Copyright (c) 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-849-3
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
* * *
Dla każdej zdrowej psychicznie osoby zawsze było
niezgłębioną tajemnicą systematyczne zło tworzone
przez reżym nazistowski - jak moralna czarna
dziura wydaje się rzucać wyzwanie prawom natury,
będąc jednocześnie tej natury częścią.
DAYID ANSEN
"Newsweek", 20 grudnia 1993
PROLOG
Górska przełęcz, wysoko w austriackich Alpach Hausruck, była jeszcze zasypana
zimowym śniegiem i smagana zimnym, północnym wiatrem, gdy tymczasem niżej, w
dolinie, kwitły wczesnowiosenne krokusy i żonkile. Przełęcz ta nie była ani
punktem granicznym, ani przejściem z jednej części górskiego grzbietu do
drugiej. Prawdę mówiąc, nie znajdowała się na żadnej ogólnodostępnej mapie.
Mocny, solidny most - z ledwością zmieściłby się na nim jeden pojazd - spinał
dwudziestometrowy wąwóz, na którego dnie, kilkaset metrów niżej, pędził po
kamieniach dopływ rzeki Salzach. Po przebyciu mostu i labiryntu oznakowanych
karbami drzew wychodziło się na ukryty szlak wyrąbany w górskim lesie - stromą i
krętą drogę, która prowadziła jakieś dwa tysiące metrów w dół, do odciętej od
świata doliny pełnej krokusów i żonkili. Tutaj, na bardziej równinnych i o wiele
cieplejszych terenach, znajdowały się zielone pola i jeszcze zieleńsze drzewa...
oraz zespoły niewielkich budynków o dachach zamaskowanych ukośnymi, załamującymi
się nierówno pasami w kolorach ziemi. Dzięki temu domy wtapiały się jakby w
górzysty krajobraz i były niewidoczne z powietrza. Znajdowała się tu kwatera
główna Die Bruderschaft der Wacht, Bractwa Straży, twórców Czwartej Rzeszy. Dwie
postacie na moście ubrane były w ciepłe parki, futrzane kaptury i grube
wysokogórskie buty. Szły, chowając twarze przed podmuchami wiatru niosącego
śnieżny pył. Nierównym krokiem dotarły do końca mostu i człowiek idący z przodu
odezwał się: - Nie jest to most, który miałbym ochotę zbyt często przekraczać. -
Amerykanin otrzepał śnieg z ubrania, zdjął rękawice i zaczął rozcierać twarz.
- Ale będzie pan musiał przejść przez niego wracając, Herr Lassiter -
zareplikował Niemiec w średnim wieku i uśmiechnął się szeroko. Stał pod osłoną
gałęzi i również otrzepywał śnieg. - Niech się pan nie przejmuje, mein Herr.
Zanim się pan obejrzy, będzie pan tam, gdzie powietrze jest ciepłe i już kwitną
kwiaty. Na tej wysokości ciągle jest zima, a na dole mamy wiosnę... Chodźmy,
czekają już na nas. Proszę za mną! Z oddali dobiegł odgłos przegazowanego
silnika. Obaj mężczyźni - Lassiter z tyłu - szybkim krokiem przeszli wśród drzew
na małą polankę, gdzie stał pojazd przypominający dżipa, ale o wiele większy i
cięższy, wyposażonych w głębokie protektory balonowych opon z bardzo grubej
gumy.
- Niezły wóz - rzucił Amerykanin.
- Powinien pan być dumny, jest amerikanisch! Zrobiony na nasze zamówienie w
waszym stanie Michigan.
- Co się stało z mercedesem?
- Zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie - odparł Niemiec. - Jeżeli ma się zamiar
wybudować fortecę wśród swoich ziomków, nie należy angażować do tego własnych
firm. To, co pan wkrótce zobaczy, jest wynikiem wspólnego wysiłku wielu
krajów... ich co bardziej chciwych biznesmenów, handlowców, którzy, zapewniam
pana, będą ukrywali swoich klientów i dostawy, aby uzyskać wielkie dochody.
Oczywiście, kiedy zrealizuje się dostawy, zyski staną się obosieczną bronią.
Dostawy muszą być kontynuowane i może znajdzie się w nich wymyślny towar. Tak
toczy się ten świat. - Liczę na to - rzekł Lassiter z uśmiechem, odrzucając do
tyłu kaptur, aby otrzeć pot zbierający się na linii włosów. Miał nieco poniżej
stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i wąską twarz o ostrych rysach. Był w
średnim wieku - na skroniach widniały już pasemka siwizny, a w kącikach
osadzonych głęboko oczu kurze łapki. Ruszył w stronę pojazdu, trzymając się
kilka metrów za swoim towarzyszem. Jednak ani przewodnik, ani kierowca nie
widzieli, że trzyma rękę w kieszeni i co chwila wysuwa niepostrzeżenie dłoń,
upuszczając w pokrytą śniegiem trawę metalową kapsułkę. Robił to przez ostatnią
godzinę, od chwili gdy wysiedli z półciężarówki na alpejskiej drodze pomiędzy
dwoma górskimi wioskami. Każda kapsułka wysyłała promieniowanie, które bez trudu
wykrywał ręczny skaner. W miejscu, gdzie półciężarówka się zatrzymała, wyjął zza
paska elektroniczny transponder i pozorując upadek, wsunął go między dwa
kamienie. Od tej pory ślad był wyraźny. W tym miejscu w aparaturze
naprowadzającej tych, którzy mieli za nim podążać, skończy się skala i rozlegną
się ostre, przenikliwe sygnały. Człowiek zwany Lassiterem był reprezentantem
zawodu wysokiego ryzyka - głęboko zakonspirowanym, władającym wieloma językami
agentem amerykańskiego wywiadu o prawdziwym nazwisku Harry Latham. W
sanktuariach Agencji znano go pod pseudonimem Sting. Podróż w dół, do doliny,
oszołomiła Stinga. Wspinał się już razem z ojcem i młodszym bratem, ale były to
niewielkie, łatwe szczyty w Nowej Anglii. Tutaj w miarę stromego zjazdu
następowała zmiana, wyraźna zmiana - inne kolory, inne zapachy, cieplejsze
powiewy wiatru. Siedząc samotnie na tylnym siedzeniu dużego odkrytego samochodu
opróżnił kieszenie z każdej trefnej kapsułki, przygotowując się do spodziewanej
dokładnej rewizji - był czysty. Czuł również ogromną radość. Wieloletnie
doświadczenie pozwalało mu panować nad podnieceniem, ale jego myśli ogarniał
płomień. Dotarł tu! Odnalazł to miejsce! A mimo to, gdy wjechali już na płaski
teren, nawet Harry Latham był zaskoczony tym, co zobaczył. Mniej więcej osiem
kilometrów kwadratowych dna doliny było w istocie doskonale zamaskowaną bazą
wojskową. Dachy parterowych budynków pomalowano tak, że zlewały się z
otoczeniem, całe połacie pól kryły się pod umieszczoną na wysokości pięciu
metrów linową siatką, a otwarte przestrzenie między palami i linami przesłonięte
były naciągniętymi, półprzeźroczystymi zielonymi ekranami, tworzącymi korytarze
prowadzące z jednego rejonu do drugiego. Szare motocykle z przyczepami pędziły
przez te ukryte "uliczki", wioząc umundurowanych kierowców i pasażerów. Widać
było również grupy mężczyzn i kobiet zajętych szkoleniem, zarówno praktycznym
jak i teoretycznym - wykładowcy stali obok tablic przed zwartymi szeregami
podopiecznych. Zajmujący się walką wręcz byli skąpo odziani - w spodenki,
kobiety w spodenki i staniki, natomiast słuchający wykładów mieli na sobie
ciemnozielone mundury polowe. Szczególne wrażenie wywarł na Harrym Lathamie
ciągły ruch. W całej dolinie panował jakiś przerażający, pełen determinacji
nastrój, takie jednak było właśnie Bractwo, a tu wszak właśnie powstało.
- Efektowne, nicht war, Herr Lassiter? - zawołał siedzący koło kierowcy Niemiec
w średnim wieku, gdy dotarli do biegnącej dnem doliny drogi i znaleźli się w
korytarzu z siatek i zielonych ekranów.
- Unglaublich - przytaknął Amerykanin. - Phantastisch!
- Zapomniałem, że pan płynnie posługuje się naszym językiem. - Moje serce
znajduje się tutaj. Zawsze tu było.
- Naturlich, derm wir sind im Recht.
- Mehr als das, wir sind die Wahrheit. Hitler powiedział najświętszą prawdę.
- Tak, tak, oczywiście - przytaknął Niemiec, uśmiechając się i jednocześnie
spoglądając obojętnie na Alexandra Lassitera, czyli Harry'ego Lathama ze
Stockbridge w stanie Massachusetts. - Pojedziemy prosto do Oberbefehlshaber.
Komendant ogromnie chce się z panem zobaczyć. Trzydzieści dwa miesiące
wyczerpującej, konspiracyjnej pracy mają właśnie wydać owoce, pomyślał Latham.
Niemal trzy lata tworzenia legendy, przeżywania nie swojej biografii, dobiegają
właśnie końca. Nieprzerwane, doprowadzające do szału, wyczerpujące podróże po
całej Europie i Bliskim Wschodzie, zsynchronizowane co do godziny, nawet minuty,
aby znaleźć się w konkretnym miejscu o określonym czasie, by inni mogli przysiąc
na wszystkie świętości, że tam właśnie go widzieli. I szumowiny z całego świata,
z którymi musiał mieć do czynienia - pozbawieni sumień handlarze bronią,
nadzwyczajne zyski opłacane były morzem krwi, narkotykowi baronowie mordujący i
okaleczający ludzi w różnym wieku, skorumpowani politycy, nawet mężowie stanu,
co naginali i łamali prawo na korzyść manipulatorów - wszystko to się skończyło.
Nie będzie już gorączkowego przekazywania gigantycznych sum przez szwajcarskie
konta służące do prania brudnych pieniędzy, tajnych numerów kont i
spektrograficznych podpisów, wszystkiego, co stanowi część śmiercionośnych
rozgrywek międzynarodowego terroryzmu. Osobisty koszmar Harry'ego Lathama
dobiegał końca.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił niemiecki towarzysz Lathama, gdy górski pojazd
zatrzymał się przy drzwiach baraku osłoniętego zawieszoną nad nim zieloną siatką
maskującą. - Tu jest o wiele cieplej i przyjemniej nicht wahft
- Rzeczywiście - odparł Lassiter, podnosząc się z tylnego siedzenia. - Już się
pocę pod tym ubraniem.
- Zdejmiemy wierzchnie okrycia, gdy będziemy już w środku, i wysuszymy pańską
odzież zanim ruszymy w drogę powrotną. - Będę bardzo wdzięczny. Muszę na noc
wrócić do Monachium.
- Tak, rozumiemy doskonale. Chodźmy do komendanta. Gdy dwaj mężczyźni podeszli
do ciężkich drzwi z czarnego drewna ozdobionych umieszczoną na środku szkarłatną
swastyką, nad ich głowami rozległ się gwałtowny szum. W górze, przez na wpół
przezroczysty zielony ekran widać było długie białe skrzydła szybowca
schodzącego spiralą w głąb doliny. - Kolejny cud, Herr Lassiter? Został
odczepiony od samolotu holującego na wysokości mniej więcej czterech tysięcy
metrów. Naturlich pilot musi być wyjątkowo dobrze wyszkolony, bo wiatry tu są
bardzo niebezpieczne i zupełnie nieprzewidywalne. Korzystamy z szybowca jedynie
w niezwykle pilnych przypadkach.
- Widzę, w jaki sposób ląduje. A jak wystartuje?
- Ten sam wiatr, mein Herr., i odrzucane rakiety startowe. W latach
trzydziestych, my, Niemcy, konstruowaliśmy najlepsze szybowce.
- Dlaczego nie korzystacie ze zwykłego małego samolotu?
- Bardzo łatwo można śledzić jego lot. Szybowiec może wystartować z pola czy
łąki, natomiast samolot musi być zaopatrywany w paliwo, obsługiwany, przechodzić
przeglądy, a często nawet posiadać plan lotu.
- Phantastisch - powtórzył Amerykanin. - I, oczywiście, szybowiec ma bardzo mało
lub nie ma wcale części metalowych. Plastyk i materiał pokrycia trudno wykryć
radarem.
- Właśnie - przytaknął neonazista. - Nie jest to zupełnie niemożliwe, ale
wyjątkowo trudne.
- Zadziwiające - mruknął Lassiter, gdy jego towarzysz otworzył drzwi prowadzące
do kwatery głównej. - Wszystkim wam należy pogratulować. Wasze odizolowanie od
świata dorównuje systemowi bezpieczeństwa, którym dysponujecie. Genialne! Udając
obojętność, której wcale nie czuł, Latham rozejrzał się po wielkim
pomieszczeniu. Znajdowało się w nim mnóstwo supernowoczesnego skomputeryzowanego
sprzętu. Pod każdą ścianą stały konsole obsługiwane przez siedzących przed nimi
operatorów w wykrochmalonych mundurach. Proporcjonalnie tyle samo mężczyzn co
kobiet... Mężczyzn i kobiet... Było w tym jednak coś dziwnego, a przynajmniej
zwracającego uwagę. Co takiego? I nagle zorientował się. Wszyscy co do jednego
operatorzy byli młodzi, najczęściej po dwudziestce, przeważnie blondyni lub
jasnowłosi, o jasnej, opalonej skórze. Tworzyli grupę o niezwykle atrakcyjnym
wyglądzie, niczym modele i modelki zgromadzeni przez agencję reklamową po to,
aby siedzieli przed wyprodukowanymi przez jej klienta komputerami, stwarzając
wrażenie, że potencjalni nabywcy również będą tak się prezentowali, jeżeli kupią
demonstrowany towar.
- Każde z nich jest ekspertem, panie Lassiter - za plecami Lathama odezwał się
nieznajomy, monotonny głos. Amerykanin odwrócił się gwałtownie. Przybysz, który
bezgłośnie wyszedł z otwartych drzwi po lewej stronie, był mężczyzną mniej
więcej w jego wieku; ubrany w maskujący mundur polowy, na głowie miał czapkę
oficera Wehrmachtu. - Generał Ulrich von Schnabe, pański oddany gospodarz, mein
Herr - dodał, wyciągając rękę. - Spotykamy legendę naszych czasów. Cóż za
zaszczyt!
- Zbyt pan łaskawy, generale. Jestem tylko człowiekiem międzynarodowych
interesów, ale o określonych ideologicznych zapatrywaniach, jeżeli pan woli.
- Niewątpliwie ukształtowanych na podstawie wieloletnich obserwacji?
- Niewątpliwie można tak to określić. Niektórzy twierdzą, że Afryka powstała
jako pierwszy kontynent, a mimo to gdy pozostałe rozwinęły się w ciągu kilku
tysięcy lat pozostała Czarnym Kontynentem. Jej północne wybrzeża są obecnie
przystanią dla niższych ras.
- Dobrze powiedziane, panie Lassiter. A jednak zarobił pan miliony, niektórzy
twierdzą nawet, że miliardy, obsługując ludzi o ciemnej i czarnej skórze.
- A dlaczego nie? Czyż człowiek taki jak ja może czerpać z czegoś większą
satysfakcję niż z faktu, że pomaga im mordować się nawzajem?
- Wunderbar! Pięknie i głęboko powiedziane... Przyglądał się pan tej grupie,
obserwowałem pana. Widzi pan na własne oczy, że wszyscy oni, co do jednego, są
aryjskiej krwi. Czystej, aryjskiej krwi. Podobnie jak wszyscy w całej dolinie.
Zostali bardzo starannie wybrani. Ich pochodzenie jest nienaganne, a poświęcenie
całkowite. - Sen o "Lebensborn" - rzekł Amerykanin cicho, z głęboką czcią. -
Hodowlane fermy, a właściwie majątki, jeśli się nie mylę, gdzie najlepsi
oficerowie SS zapładniali silne teutońskie kobiety... - Prowadzone pod
kierunkiem Eichmanna badania wykazały, że kobiety z północnych Niemiec
odznaczają się nie tylko najdoskonalszą strukturą kostną w całej Europie i
wyjątkową siłą, ale również posłuszeństwem wobec mężczyzn - przerwał mu generał.
- Prawdziwie wyższa rasa - stwierdził z podziwem Lassiter. Oby ten sen się
ziścił.
- W dużym stopniu to już nastąpiło - rzekł cicho von Schnabe. - Jesteśmy
przekonani, że bardzo wielu, jeżeli nie większość mieszkańców doliny to dzieci
narodzone z tych związków. Wykradliśmy listy z Czerwonego Krzyża w Genewie i
całe lata poświęciliśmy na odnalezienie rodzin, do których wysłano dzieci z
"Lebensborn". One, i inne, które zwerbujemy w całej Europie, są Sonnenkinder,
Dziećmi Słońca. Spadkobiercami Reichu!
- Niewiarygodne.
- Dotarliśmy wszędzie, i tam, gdzie się zwróciliśmy, wybrani przyłączali się do
nas, ponieważ okoliczności pozostają te same. Analogicznie jak w latach
dwudziestych, gdy pęta traktatów wersalskiego i lokarneńskiego doprowadziły do
upadku Republiki Weimarskiej i napływu do całych Niemiec niepożądanych
elementów, podobnie i teraz obalenie Muru Berlińskiego doprowadziło do chaosu.
Jesteśmy narodem objętym płomieniem, nasze granice przekraczają hordy
skundlonych podludzi, zabierających nam pracę, zatruwających naszą moralność,
czyniących kurwami nasze kobiety, ponieważ tam skąd przychodzą, jest to
normalne. Ale uważam ten stan rzeczy za całkowicie nie do przyjęcia i musimy go
przerwać! Oczywiście zgadza się pan ze mną?
- A co innego by mnie tu sprowadzało, panie generale? Przez banki w Algierze
przekazałem z Marsylii na wasze potrzeby miliony. Moim pseudonimem był
FrereBriider. Mam nadzieję, że zna go pan.
- I dlatego przyjmuję pana z otwartymi ramionami, podobnie jak całe
Bruderschaft.
- Doprowadźmy więc do końca sprawę mojego ostatniego podarunku, ponieważ nie
będzie mnie pan już więcej potrzebował... Czterdzieści sześć pocisków
manewrujących uzyskanych z arsenału Saddama Husajna, ukrytych przez jego korpus
oficerski, wątpiący, czy wodzowi uda się przetrwać. Ich głowice bojowe zdolne są
do przeniesienia potężnych ładunków wybuchowych oraz środków chemicznych: gazów
bojowych, które są w stanie wyludnić całe dzielnice miast. Oczywiście, głowice i
wyrzutnie również będą dostarczone. Zapłaciłem za nie dwadzieścia pięć milionów
dolarów amerykańskich. Niech mi pan zapłaci tyle, ile może, i jeśli będzie to
mniej, przyjmę moją stratę z dumą.
- Rzeczywiście jest pan człowiekiem wielkiego honoru, mein Herr. Nagle drzwi
frontowe otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w idealnie białym kombinezonie.
Rozejrzał się wokoło, zobaczył von Schnabego, podszedł do niego i wręczył
generałowi zapieczętowaną brązową kopertę.
- Jest - oznajmił.
- Danke - rzekł von Schnabe, otworzył kopertę i wyjął z niej małą plastykową
torebkę. - Jest pan doskonałym Schauspieler, dobrym aktorem, Herr Lassiter, ale
mam wrażenie, że coś pan zgubił. Nasz pilot właśnie mi to przyniósł. Generał
wytrząsnął na dłoń zawartość torebki. Był to transponder, który Harry Latham
wsunął między kamienie przy górskiej drodze, parę tysięcy metrów wyżej.
Polowanie dobiegło końca. Amerykanin szybko podniósł dłoń do prawego ucha.
- Powstrzymaj go! - wrzasnął von Schnabe. Pilot schwycił Lathama za rękę i
wykręcił mu ją do tyłu. - Nie będzie dla ciebie cyjanku, Harry Lathamie ze
Stockbridge w stanie Massachusetts. Mamy wobec pana pewne plany. Cudowne plany.
ROZDZIAŁ 1
Słońce wczesnego poranka oślepiało, zmuszając starego człowieka czołgającego się
przez splątane zarośla do częstego mrugania, gdy wycierał oczy grzbietem drżącej
dłoni. Dotarł do skraju małego cypla na szczycie wzgórza, "wyniosłości", jak je
nazywali wiele lat temu - lata te już wypaliły się w jego pamięci. Trawiasty
szczyt dominował nad elegancką posiadłością w dolinie Loary. Pokryty kamiennymi
płytami taras i prowadząca do niego wśród kwiatów ścieżka z tłuczonej cegły
znajdowały się niecałe trzysta metrów niżej. W lewej ręce stary człowiek
zaciskał zawieszony na napiętym pasie karabin o dokładnie ustawionym celowniku.
Broń była gotowa do strzału. Wkrótce jego cel - mężczyzna starszy od niego
pojawi się w przecięciu linii. Potwór ubrany w obszerny szlafrok będzie odbywał
poranną przechadzkę na taras, gdzie czeka na niego kawa zaprawiona najlepszą
brandy. Ale dzisiaj jej nie wypije. Umrze, padając wśród kwiatów, i będzie to
ironia losu - śmierć wcielonego zła wśród panującego wokół piękna.
Siedemdziesięcioośmioletni JeanPierre Jodelle, niegdyś dynamiczny regionalny
przywódca Resistance, czekał pięćdziesiąt lat, aby spełnić obietnicę, przysięgę,
którą złożył wobec samego siebie i wobec Boga. Nie udało mu się z prawnikami i
na salach sądowych, więcej, został tam obrażony, wyszydzony przez wszystkich,
usłyszał, że powinien opowiadać swoje idiotyczne bajki w domu wariatów, gdzie
jest jego miejsce! Wielki generał Monluc był wszak prawdziwym bohaterem Francji,
bliskim współpracownikiem wielkiego Charlesa Andre de Gaullle'a,
najwybitniejszego ze wszystkich żołnierzy-mężów stanu. Przywódca Wolnej Francji
przez całą wojnę utrzymywał stałą konspiracyjną łączność radiową z Monlukiem,
którego w razie zdekonspirowania czekały tortury i pluton egzekucyjny. Wszystko
to merde Monluc był sprzedawczykiem, tchórzem i zdrajcą! Karmił aroganckiego de
Gaulle'a czczymi pochlebstwami, dostarczał mu nic nie znaczące dane wywiadowcze
i bogacił się dzięki hitlerowskiemu złotu i dziełom sztuki wartym miliony. A
potem le grand Charles w euforycznej mowie pochwalnej ogłosił Monluca un bel ami
de guerre, człowiekiem, któremu należy oddawać cześć. Oznaczało to ni mniej, ni
więcej, tylko władzę nad całą Francją. Merde! Jak ten de Gaulle w niczym się nie
orientował! Monluc kazał zgładzić żonę Jodelle'a i jego pierworodnego syna,
pięcioletnie dziecko. Drugi syn, sześciomiesięczne niemowlę, został oszczędzony,
być może dzięki przewrotnemu rozumowaniu niemieckiego oficera, który powiedział:
"Nie jest Żydem, może ktoś go znajdzie". I ktoś rzeczywiście go znalazł,
towarzysz z Ruchu Oporu, aktor Comedie Francaise. Natknął się na wrzeszczące
niemowlę wśród ruin zniszczonego domu na przedmieściach Barbizon, gdzie przybył
na tajne spotkanie następnego ranka. Zaniósł dziecko swojej żonie, słynnej
aktorce uwielbianej przez Niemców - lecz bez wzajemności z jej strony, ponieważ
jej występy odbywały się pod przymusem, nie zaś dobrowolnie. A gdy wojna się
skończyła, Jodelle był szkieletem, widmem, człowiekiem nieodwracalnie zmienionym
fizycznie i umysłowo. Wiedział o tym dobrze. Trzy lata w obozie koncentracyjnym,
gdzie układał w stosy ciała zagazowanych Żydów, Cyganów i innych "niepożądanych
elementów", doprowadziły go niemal do obłędu, a nerwowe tiki, ciągłe mruganie
oczyma, ataki spazmatycznych, gardłowych krzyków świadczyły o głębokim urazie
psychiczny...
The9