Robert Ludlum
"PLAN IKAR"
Tom I
Przełożył: Wiktor T. Górny
Wydawnictwo AiB
Warszawa 1992
Tytuł oryginału
"The Icars Agenda"
Copyright (c) by Robert Ludlum 1988
Redaktor
Janusz W. Piotrowski
Zdjęcie na okładce
Rafał Wojewódzki
Opracowanie graficzne serii
skład i łamanie
Studio Q
For the Polish Edition
Copyright (c)1992
by Wydawnictwo AiB
Adamski i Bieliński s.j.
Wydanie I
ISBN 83-85593-03-9
Wydawnictwo AiB Adamski i Bieliński s.j.
ark wyd. 20, ark druk. 22
Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca
w Krakowie, ul. Wadowicka 8
zam. 6528/92
* * *
Jamesowi Robertowi Ludlumowi
Witaj Przyjacielu
Niech Ci się w życiu wiedzie
Prolog
Sylwetka mężczyzny przemknęła do wnętrza ciemnego, pozbawionego okien pokoju.
Zamknąwszy drzwi, postać szybkim krokiem przeszła po omacku po nieskazitelnie
czystej, pokrytej czarnym winylem podłodze do mosiężnej lampki z lewej strony.
Mężczyzna włączył światło; w wąskim, wyłożonym boazerią gabinecie zaroiło się od
cieni. Pokój był mały i ciasnawy, ale nie pozbawiony ornamentów. Jednak objets
d'art nie pochodziły ze starożytności ani też z przełomowych okresów sztuki
nowożytnej, lecz stanowiły najnowocześniejszy sprzęt zaawansowanej technologii.
"Prawa ściana lśniła odblaskami najszlachetniejszej stali, a cicho mruczące
urządzenie wentylacyjne usuwające kurz zapewniało nieskazitelną czystość.
Właściciel i jedyny użytkownik tego pokoju podszedł do krzesła przed komputerem
i usiadł. Nacisnął wyłącznik i gdy ekran ożył, wystukał na klawiaturze hasło.
Jaskrawozielone literki natychmiast odpowiedziały: - DOKUMENT MAKSYMALNIE
ZABEZPIECZONY PODŁĄCZEŃ ZEWNĘTRZNYCH BRAK MOŻNA PISAĆ Postać zgarbiła się nad
klawiaturą i w gorączkowym napięciu zaczęła wprowadzać dane. Rozpoczynam ten
dziennik teraz, bowiem następujące wydarzenia zmienią zapewne losy całego
narodu. Pewien człowiek pojawił się pozornie znikąd jako poczciwy, nieświadomy
swego powołania ani przeznaczenia Mesjasz. Los wyznaczył mu misję, której nie
ogarnie rozumem i jeśli moje przewidywania są trafne, w dzienniku tym opiszę
dzieje jego podróży... Jej początek mogę sobie tylko wyobrazić, lecz wiem, że
zaczęła się w chaosie.
KSIĘGA I
Rozdział 1
Maskat, Oman. Bliski Wschód Wtorek, 10 sierpnia, 18:30
Wzburzone wody Zatoki Omańskiej zwiastowały sztorm pędzący przez Cieśninę Ormuz
ku Morzu Arabskiemu. Porę zachodu słońca oznajmiały modły wznoszone w minaretach
przenikliwym, nosowym dyszkantem przez brodatych muezinów. Niebo ciemniało pod
czarnymi, burzowymi kłębami, nadciągającymi złowrogo jak rozjuszone potwory.
Dwieście mil dalej, na drugim brzegu morza, w Pakistanie, błyskawice raz po raz
zapalały wschodni horyzont nad górami Makran w Turbacie. Na północy, za granicą
z Afganistanem, nadal trwała okrutna wojna. Na zachodzie wrzała jeszcze bardziej
bezsensowna wojna, w której walczyły dzieci prowadzone na śmierć przez
obłąkanego tyrana Iranu. Na południu zaś leżał Liban, gdzie zabijano się bez
skrupułów i gdzie każde ugrupowanie w religijnym zaślepieniu nazywało
przeciwników terrorystami, gdy w istocie wszystkie bez wyjątku uprawiały
barbarzyński terroryzm. Bliski Wschód płonął, tam zaś, gdzie niegdyś udawało się
zapobiec pożogom, zabiegi te okazywały się już nieskuteczne. Gdy wody Zatoki
Omańskiej wściekle pomrukiwały tego wczesnego wieczora, a niebo obwieszczało
wybuch szału, ulice Maskatu, stolicy sułtanatu Oman, nie odbiegały nastrojem od
nadchodzącej burzy. Po modlitwach tłumy zebrały się na powrót z płonącymi
pochodniami, wylęgając z bocznych uliczek i mrocznych zaułków. W histerycznym
zapamiętaniu kolumna skierowała się ku celowi protestu - oświetlonym
reflektorami bramom Ambasady Stanów Zjednoczonych. Zdobiony różową sztukaterią
fronton patrolowały obdarte, długowłose dzieciaki, ściskające niezdarnie broń
automatyczną. Naciśnięcie spustu oznaczało śmierć, lecz w swym szaleńczym
fanatyzmie wyrostki nie dostrzegały tej ostateczności, nauczono ich bowiem, że
nie istnieje coś takiego jak śmierć, bez względu na to, co sami widzieli na
własne oczy. Nagroda za męczeństwo była dla nich wszystkim, a im boleśniejsza
ofiara, tym bardziej błogosławiony męczennik - cierpienie wroga nie liczyło się
wcale. Ślepota! Obłęd! Mijał właśnie dwudziesty, drugi dzień tego szaleństwa,
dwadzieścia jeden dni, odkąd cywilizowany świat kolejny raz stanął w obliczu
ślepego szału. Burza fanatyzmu w Maskacie przyszła nie wiadomo skąd, lecz raptem
ogarnęła całe miasto i nikt nie wiedział dlaczego. Nikt prócz garstki
specjalistów obeznanych z ciemnymi arkanami podstępnych insurekcji, prócz kobiet
i mężczyzn, którzy całymi dniami i nocami przeprowadzali badania, analizy, aż w
końcu dokopywali się do korzeni zorganizowanej rewolty. Kto? Po co? Czego chcą i
jak ich powstrzymamy? Fakty: Schwytano dwustu czterdziestu siedmiu Amerykanów i
pod lufami automatów przetrzymywano jako zakładników. Jedenastu zastrzelono, a
ich ciała wylatywały przez okna ambasady z brzękiem tłuczonego szkła, każdy
zabity z innego okna. Ktoś powiedział tym dzieciom, jak podkreślać egzekucje
elementem zaskoczenia. Przed żelaznymi bramami zahipnotyzowani krwią fanatycy z
wrzaskiem zbierali wśród podekscytowanego tłumu zakłady. Które okno następne?
Czy poleci trup mężczyzny, czy kobiety? Ile stawiasz? Nie zwlekaj! Na dachu
ambasady, pod gołym niebem znajdował się luksusowy basen, okolony ażurowym,
arabskim ogrodzeniem, którego konstrukcja bynajmniej nie przewidywała ochrony
przed kulami. Właśnie wokół tego basenu klęczeli rzędami zakładnicy, a grupki
ciemięzców krążyły z pistoletami automatycznymi wycelowanymi w ich głowy. Dwustu
trzydziestu sześciu przerażonych, wycieńczonych Amerykanów czekających na
egzekucję. Szaleństwo! Decyzje: Mimo szlachetnych ofert Izraelczyków, nie wolno
ich w to mieszać! To nie lotnisko Entebbe i przy całym szacunku dla izraelskiego
kunsztu antyterrorystycznego, rozlew krwi w Libanie sprawiał, że każda próba
interwencji Izraela zostałaby przyjęta przez Arabów ze wstrętem: oto Stany
Zjednoczone opłaciły terrorystów, by zwalczali terrorystów. Nie ma mowy.
Oddziały szybkiego reagowania? Któż wspiąłby się na cztery piętra albo zeskoczył
ze śmigłowców na dach i zdążył powstrzymać egzekucje, gdy .kaci tylko czekali na
sposobność, aby zginąć męczeńską śmiercią? Blokada morska i gotowy do inwazji
Omanu batalion piechoty morskiej? Cóż by to dało oprócz demonstracji miażdżącej
przewagi? Wszak sułtan i jego ministrowie byli ostatnimi ludźmi na ziemi, którym
zależałoby na rzezi w ambasadzie. Pokojowo nastrojona Policja Królewska
usiłowała stłumić histerię, ale gdzież jej do grasujących, dzikich watah
agitatorów. Po latach spokoju w mieście nie umiała się odnaleźć w tym chaosie; z
kolei przerzucenie Armii Królewskiej z granic jemeńskich mogło wywołać fatalne
następstwa. Oddziały wojska patrolujące ten rezerwat międzynarodowego terroryzmu
brutalnością nie ustępowały swoim wrogom. Nie dość, że wraz z ich powrotem do
stolicy tereny graniczne nieodwołalnie obróciłyby się w perzynę, to ulicami
Maskatu popłynęłaby krew, a rynsztoki zatkałyby się trupami zarówno niewinnych,
jak i złoczyńców. Szach mat. Rozwiązania: Ulec żądaniom oprawców? Wykluczone, o
czym wiedzieli prowokatorzy, lecz nie ich marionetki - wyrostki, które święcie
wierzyły w wykrzykiwane, dźwięczne slogany. Za żadną cenę rządy Europy i
Bliskiego Wschodu nie pozwoliłyby sobie na uwolnienie przeszło 8000 terrorystów
z takich ugrupowań jak Czerwone Brygady, OWP, BaaderMeinhof, IRA i całe kopy ich
zwaśnionego, plugawego potomstwa. Tolerować bez końca rozgłos, wszędobylskie
kamery i tomy artykułów przykuwających uwagę świata do tych żądnych reklamy
fanatyków? Dlaczego nie? Nieustający rozgłos powstrzymywał niewątpliwie dalsze
egzekucje zakładników, "czasowo zawieszone", aby "państwa wyzyskiwaczy" miały
czas na podjęcie decyzji. Blokada informacyjna rozjuszyłaby jedynie
zacietrzewionych kandydatów na męczenników. Cisza stworzyłaby potrzebę szoku.
Szok idzie na pierwsze strony gazet, a mord najskuteczniej wywołuje szok. Kto?
Co? Jak? Kto...? Oto zasadnicze pytanie, na które odpowiedź przyniosłoby
rozwiązanie - rozwiązanie konieczne w ciągu najbliższych pięciu dni. Egzekucje
zawieszono na tydzień, a dwa dni już upłynęły na gorączkowych dyskusjach
zebranych w Londynie szefów służb wywiadowczych sześciu krajów. Wszyscy przybyli
samolotami ponaddźwiękowymi zaledwie kilka godzin po podjęciu decyzji ścisłego
współdziałania, każdy z nich bowiem doskonale zdawał sobie sprawę, że jego
ambasada może być następna. Pracowali bez przerwy czterdzieści osiem godzin.
Wyniki: Oman pozostał zagadką. Kraj ten uważano do tej pory za ostoję
stabilności na Bliskim Wschodzie; sułtanat z wykształconym, światłym
przywództwem, z rządem na tyle reprezentatywnym, na ile pozwalała święta
muzułmańska rodzina. Władcy pochodzili z uprzywilejowanego rodu, który potrafił
wszakże uszanować to, czym obdarzył ich Allach - nie tylko gwoli szczodrego
dziedzictwa, lecz także z powodu poznania odpowiedzialności, w drugiej połowie
dwudziestego wieku. Wnioski: Insurekcja została zaprogramowana z zewnątrz.
Najwyżej dwudziestu z przeszło dwustu obszarpanych, rozwrzeszczanych gówniarzy
zidentyfikowano jako obywateli omańskich. Toteż oficerowie służb tajnych wraz z
informatorami w każdym z ekstremistycznych ugrupowań osi Morze Śródziemne -
Bliski Wschód niezwłocznie przystąpili do pracy, odnawiając kontakty, nie
szczędząc bakszyszu ani pogróżek.
- Kto za tym stoi, Aziz? Tylko garstka pochodzi z Omanu i większość z nich to
prostaczki. Nie bądź głupi, Aziz. Pożyj jak sułtan. Cena nie gra roli. Nie
pożałujesz!
- Masz sześć sekund, Mahmet! Za sześć sekund twoja prawa ręka będzie leżeć na
podłodze i to bez nadgarstka! Potem poleci lewa, Odliczam, złodzieju. Gadaj!
Sześć, pięć, cztery...Krew. Nic. Zero. Obłęd. I nagle przełom. Dokonał się za
sprawą sędziwego muezina, kapłana, którego słowa i pamięć były tak chwiejne jak
chwiałoby się jego mizerne ciało smagane pędzącym teraz od Cieśniny Ormuz
wichrem. - Nie szukajcie tam, gdzie podpowiada wam logika. Szukajcie gdzie
indziej.
- Gdzie?
- Tam, gdzie żalów nie zrodziła bieda ani zacofanie. Tam, gdzie Allach nie
skąpił łask na tym Świecie, choć może nie na drugim. - Proszę jaśniej,
najczcigodniejszy muezinie.
- Allach nie życzy sobie takiej jasności stań się wola Jego! Może On nie jest
stronniczy - niechaj więc tak zostanie.
- Ależ na pewno macie powody, czcigodny muezinie, żeby mówić to, co mówicie!
- Allach dał mi powody, przeto stań się wola Jego.
- A jak to było?
- Pogłoski szemrane w zakamarkach meczetu. Szepty, którym Prorok kazał dojść
mych starych uszu. Mam tak słaby słuch, że nie powinienem był nic usłyszeć,
gdyby Allach nie zawyrokował inaczej. - Cóż więcej wiadome?
- Szepty mówią o tych, co skorzystają z rozlewu krwi.
- Kto?
- Nie słychać żadnych nazwisk, żadnych znanych osobistości. - A może jakieś
ugrupowanie, organizacja? Błagam! Sekta, kraj, naród? Szyici,
Saudyjczycy...Irakijczycy, Iranczycy...Sowieci? Nie. Nie mówi się ani o
wiernych, ani o niewiernych, słychać tylko "oni".
- Oni?
- To słyszę w pogłoskach szeptanych w ciemnych zakamarkach meczetu i widać
Allach chce, bym to właśnie usłyszał - niech się stanie Jego wola. Nic, tylko
"oni".
- Czy czcigodny muezin mógłby zidentyfikować kogoś z tych, których słyszał?
- Jestem prawie ślepy, a w świątyni jest zawsze słabe światło, gdy ci nieliczni
spośród wiernych przemówią. Nie potrafię zidentyfikować ani jednego. Wiem tylko,
że muszę podzielić się tym, co słyszę, taka bowiem jest wola Allacha.
- Dlaczego, muezin murderris? Dlaczego taka jest wola Allacha? - Albowiem nie
wolno więcej przelewać krwi. Koran mówi, że gdy krew przelewają i
usprawiedliwiają młode, rozpalone dusze, namiętności ich należy zbadać, młodość
bowiem...
- Już dobrze! Wyślemy dwóch naszych ludzi z wami do meczetu. Wskażcie nam, gdy
coś usłyszycie!
- Za miesiąc, ja szajch. Przede mną ostatnia pielgrzymka do Mekki, Jesteś
zaledwie częścią mej podróży. Taka jest wola... - O Boże!
- To twego Boga wzywasz, ja szajch. Nie mojego. Nie naszego.
Rozdział 2
Waszyngton DC Środa, 11 sierpnia, 11:50
Na bruk stolicy lał się żar południowego słońca; letnie powietrze wciąż buchało
nieznośnym gorącem. Przechodnie brnęli z mozolną determinacją - mężczyźni z
rozpiętymi kołnierzykami i rozluźnionymi krawatami. Teczki i torby ciążyły jak
balast, gdy ich właściciele stawali na skrzyżowaniach czekając z błędnym
wzrokiem na zielone światło. Wprawdzie dziesiątki mężczyzn i kobiet - przeważnie
w służbie państwowej, a przeto w służbie narodowi - miały zapewne pilne sprawy
na głowie, pilności jednak nijak nie dało się na ulicy zauważyć. Otępiający
całun opadł na miasto, tumaniąc tych, co odważyli się wyjść z chłodzonych
wentylacją pokoi, biur i samochodów. Na rogu Dwudziestej Trzeciej ulicy i
Virginia Avenue doszło do wypadku drogowego. Nie było rannych ani poważnych
szkód, czemu zdawały się przeczyć temperamenty uczestników kolizji. Taksówka
zderzyła się z samochodem rządowym wyjeżdżającym właśnie z podziemnego parkingu
pod gmachem Departamentu Stanu. Kierowcyobaj święcie przekonani o własnej racji,
zgrzani i spoceni ze strachu przed przełożonymi - stali przy swoich autach
oskarżając się wzajemnie i wrzeszcząc w porażającym upalę, czekając na wezwaną
przez przechodzącego obok urzędnika policję. W jednej chwili zrobił się
gigantyczny korek; ryczały klaksony, a z otwieranych z ociąganiem okien
dochodziły wściekłe wrzaski. Zniecierpliwiony pasażer taksówki wygramolił się z
tylnego siedzenia. Był to wysoki, szczupły mężczyzna poczterdziestce. sprawiał
wrażenie nie Oswojonego z otoczeniem, w którym dominują letnie garnitury, modne
wzorzyste sukienki i teczkidyplomatki. Miał na sobie pomięte spodnie khaki,
wojskowe buty i rozchełstaną bawełnianą bluzę safari zamiast koszuli. Wszystko
to składało się na wizerunek człowieka spoza metropolii, być może zawodowego
przewodnika, który zszedł z wyższych i dzikich partii gór. TWarz jednak kłóciła
się z ubiorem - gładko ogolona, o regularnych, ostrych rysach i błękitnych,
bystrych oczach, to zwężających się, to znów rozbieganych i oceniających
sytuację przed podjęciem decyzji. Położył dłoń na ramieniu rozsierdzonego
kierowcy, ten obrócił się natychmiastdostał od pasażera dwa banknoty
dwudziestodolarowe.
- Śpieszę się - rzekł pasażeR.
- Hej, bądź pan człowiekiem! Pan widział! Ten skurczybyk wyjechał bez sygnału,
jakby nigdy nic!
- Przykro mi, ale nie będę mógł panu pomóc. Nie widziałem ani nie słyszałem nic
przed samą kolizją.
- Patrzcie go! Nic nie jadłem, nic nie piłem, do lasu nie chodziłem! Nie chce
się nam angażować, co?
- Jestem zaangażowany - odparł spokojnie pasażer, wyciągając jeszcze jeden
banknot i wkładając go kierowcy do kieszeni marynarki. - Ale nie tutaj.
Dziwacznie ubrany mężczyzna przecisnął się przez tłum gapiów i pognał w kierunku
Trzeciej ulicy - ku imponującym szklanym drzwiom Departamentu Stanu. Był w
okolicy jedynym biegnącym człowiekiem. Wyznaczone centrum dowodzenia mieściło
się w podziemnej części gmachu i opatrzone było kryptonimem OHIOCzteryZero, co
tłumaczyło się na "Oman, najwyższe pogotowie". Za metalowymi drzwiami
nieprzerwanie stukały rzędy komputerów, a raz po raz jedna z maszyn - po
natychmiastowym sprawdzeniu z centralnym bankiem danych - emitowała krótki,
wysoki sygnał zwiastujący nowe lub dotąd nie przekazane dane. Personel w
napięciu studiował wydruki, starając się ocenić przydatność informacji. Nic.
Zero. Obłęd! W tym dużym, tętniącym życiem pokoju znajdowały się inne metalowe
drzwi, mniejsze niż wejściowe i bez dostępu bezpośrednio z korytarza. Mieścił
się za nimi gabinet wyższego urzędnika odpowiedzialnego za kryzys w Maskacie; na
odległość wyciągniętej ręki miał centralkę telefoniczną zpołączeniami do
wszystkich ośrodków władzy i wszelkich źródeł informacji w Waszyngtonie. W
gabinecie tym rezydował obecnie mężczyzna w średnim wieku, zastępca dyrektora
Wydziału Operacji Konsularnych, mało znanej komórki Departamentu Stanu,
zajmującej się tajną działalnością. Nazywał się Frank Swann i w tej właśnie
chwili w samo południe, choć słońce tu nie docierało jego głowa spoczywała na
złożonych ramionach na biurku Nie przespał ani jednej nocy przez bez mała
tydzień, zadowalając się jedynie takimi właśnie drzemkami w gabinecie. Wyrwany
ze snu ostrym brzęczykiEm na konsoli, wyciągnął machinalnie prawą rękę, nacisnął
podświetlony guzik i podniósł słuchawkę. - Tak? ... o co chodzi? - Swann
potrząsnął głową i odetchnął, tylko nieznacznie pocieszony, że dzwoni jego
sekretarka z gabinetu znajdującego się pięć pięter wyżej. Chwilę słuchał, po
czym odeZwał się znużonym głosem. - Kto? Kongresman, kongresman? Tylko
kongresmana mi jeszcze brakowało. Skąd do cholery wziął moje nazwisko? ...
Wszystko jedno, spław go. Powiedz mu, że mam konferencję... niech będzie, że z
Panem Bogiem... albo uderz oczko wyżej i powiedz, że z sekretarką..
- Przygotowałam go na taką ewentualność. Dlatego dzwonię z twojego gabinetu.
Powiedziałam mu, że mogę się z tobą połączyć tylko z tego telefonu. Swann
zmrużył oczy. - Trochę za wiele jak na mojego pretoriana, Ivy Groźnej. Skąd te
ustępstwa, Ivy?
- Powiedział coś dziwnego, Frank. Musiałam to zapisać, bo nie rozumiałam, co
mówi.
- Dawaj.
- Powiedział, że przyszedł w sprawie, którą się zajmujesz... - Przecież nikt nie
wie, czym .. no, dobrze. Co jeszcze?
- Zapisałam to fonetycznie. Kazał mi przekazać ci coś takiego: Ma efham zajn.
Rozumiesz coś z tego, Frank? Dyrektor Swann zdumiony znów potrząsnął głową,
starając się bardziej wyostrzyć umysł, aczkolwiek nie miał już wątpliwości, że
natychmiast przyjmie czekającego pięć pięter wyżej gościa. Nie znany mu
kongresman właśnie dał do zrozumienia po arabsku, że może się przydać. - Powiedz
wartownikowi, żeby go tu przyprowadził - rzekł Swann. Po siedmiu minutach
sierżant marines otworzył drzwi podziemnej części gmachu. Gość wszedł do środka,
podziękowawszy wartownikowi, który natychmiast zamknął za nim drzwi.
Zaniepokojony Swann wstał zza biurka. "Kongresman" w znacznym stopniu odbiegał
od jego wyobrażenia przeciętnego posła do Izby Reprezentantów - przynajmniej z
Waszyngtonu. Miał na sobie buty z cholewami, spodnie khaki i letnią kurtkę
myśliwską, obficie poznaczoną śladami bliskiego i częstego kontaktu z pryskającą
zawartością patelni na traperskich ogniskach. Czy to aby nie jakiś kiepski
dowcip?
- Kongresman...? zaczął z wyciągniętą na powitanie ręką zastępca dyrektora i
zawiesił głos, nie znając nazwiska gościa.
- Evan Kendrick, panie Swann - odpowiedział przybysz, podchodząc do biurka i
podając dłoń. - Jestem posłem pierwszej kadencji z dziewiątego okręgu stanu
Kolorado.
- Ach tak, oczywiście, dziewiąty okręg Kolorado. Proszę wybaczyć, że od razu...
- Doskonale rozumiem, to raczej ja powinienem pana przeprosić za mój wygląd. Nie
ma powodu, by wiedział pan, kim jestem.,. - Pozwolę sobie dodać w tym miejscu
wtrącił stanowczo Swann - że nie ma również żadnego powodu, by pan wiedział, kim
ja jestem, panie kongresmanie.
- Rozumiem, ale nie było to takie trudne. Nawet świeżo upieczeni reprezentanci
mają swoje ścieżki - przynajmniej odziedziczona przeze mnie sekretarka
wiedziała, gdzie szukać. Musiałem tylko dokonać rozsądnej selekcji,
Potrzebowałem kogoś z Operacji Konsularnych, kto...
- To nie jest nazwa, którą wymienia się w każdym domu, panie Kendrick - przerwał
drugi raz Swann, znowu z naciskiem.
- U mnie "W domu, owszem, choć nieczęsto. Jednym słowem nie chodziło mi o
pierwszego z brzegu człowieka od Bliskiego Wschodu, ale o znawcę problemów
...
The9