43.doc

(1025 KB) Pobierz
CZARODZICIELSTWO

CZARODZICIELSTWO

CZARODZICIELEM, JAK DOSKONALE WIESZ.

 

Śmierć znowu wzruszył ramionami. Potrafił to robić.

CZARODZICIELE SAMI SOBIE KSZTAŁTUJĄ PRZEZNA­CZENIE. LEKKO TYLKO DOTYKAJĄ ZIEMI.

Pz             S                             

POWIEDZIAŁEM: NIE. NIC NIE JEST OSTATECZNE. NIC NIE JEST ABSOLUTNE. OPRÓCZ MNIE, MA SIĘ ROZUMIEĆ. TAKIE IGRASZKI Z PRZEZNACZENIEM MOGĄ DOPROWA­DZIĆ DO ZAGŁADY ŚWIATA. MUSI POZOSTAĆ SZANSA,CHOĆBY NAJMNIEJSZA. PRAWNICY LOSU ŻĄDAJĄ FURTKI W KAŻDYM PROROCTWIE.

Ipslore wpatrywał się w nieprzejednane oblicze Śmierci.

- Muszę im dać szansę?

TAK.

Puk puk puk wybijały palce Ipslore'a na metalu laski.

- Więc dostaną tę swoją szansę - oświadczył. - Kiedy piekło zamarznie.

NIE. NIE JESTEM UPOWAŻNIONY, BY INFORMOWAĆ CIĘ, NAWET SWOIM MILCZENIEM, O BIEŻĄCYCH TEMPERA­TURACH NA TAMTYM ŚWIECIE.  

- Zatem... - Ipslore zawahał się. - Dostaną swoją szansę, kie­dy mój syn odrzuci swoją laskę.

ŻADEN MAG NIE ODRZUCI SWOJEJ LASKI, rzekł Śmierć. ZBYT SILNY JEST ZWIĄZEK.

- Ale musisz przyznać, że to możliwe. Śmierć zastanowił się. „Musisz" nie było słowem, do słuchania którego był przyzwyczajony. Po chwili jednak uznał rację maga. ZGODA.

- Czy to wystarczająco mała szansa? DOSTATECZNIE MOLEKULARNA. Ipslore uspokoił się nieco.

- Niczego nie żałuję - powiedział prawie normalnym głosem. - Zrobiłbym to jeszcze raz. Dzieci to nasza nadzieja na przyszłość. NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.

- Więc co nas tam czeka?

JA.

- Ale poza tobą?

Śmierć spojrzał na niego ze zdziwieniem. SŁUCHAM?

Sztorm nad nimi osiągnął szczyt. Jakaś mewa przeleciała obok nich, tyłem.

 

- Chciałem powiedzieć - wyjaśnił z goryczą Ipslore - że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć. Śmierć zastanowi} się przez chwilę. KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.

- Przeklinam cię!

JAK WIELU PRZED TOBĄ, odparł Śmierć niewzruszenie.

- Ile czasu mi jeszcze zostało?

Z tajemnych zakamarków swej szaty Śmierć wyjął dużą klepsy­drę. Dwie jej części umieszczone byty w prętach czarnych i złotych, a prawie cały piasek przesypał się już do dolnej.

HM... JAKIEŚ DZIEWIĘĆ SEKUND.

Ipslore wyprostował się na swą wciąż robiącą wrażenie wyso­kość i wyciągnął do dziecka błyszczącą laskę. Podobna do różo­wego kraba rączka wysunęła się spod kocyka i chwyciła czarny metal.

- Niech zatem będę pierwszym i ostatnim magiem w historii tego świata, który przekazuje laskę swemu ósmemu synowi - oznaj­mił powoli, głuchym głosem. - I żądam od niego, by wykorzystał ją...

NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ POSPIESZYŁ...

- ...w pełni - mówił dalej Ipslore. - I stał się najpotężniej­szym...

Błyskawica strzeliła z sykiem z samego serca chmury, trafiła Ip­slore^ w czubek kapelusza, trzeszcząc spłynęła po ręku, zajaśniała na lasce i uderzyła dziecko.

Mag zniknął w smudze dymu. Laska rozjarzyła się zielenią, po­tem bielą, a w końcu zwykłym czerwonym żarem. Dziecko uśmiechnęło się przez sen.

Kiedy ucichł grom, Śmierć pochylił się i ostrożnie podniósł chłopca. Ten otworzył oczy.

Lśniły złociście, od wewnątrz. Po raz pierwszy w tym, co z bra­ku lepszego określenia musimy nazwać życiem, Śmierć napotkał spojrzenie, które trudno mu było wytrzymać. Te oczy zdawały się ogniskować na punkcie położonym kilka cali w głębi jego czaszki.

Nie planowałem czegoś takiego, zabrzmiał z powietrza głos Ipslo­re. Czy coś mu się stało?

NIE. Śmierć oderwał wzrok od niewinnego, mądrego uśmie­chu. PRZYJĄŁ W SIEBIE TĘ MOC. JEST CZARODZICIELEM:

BEZ WĄTPIENIA PRZEŻYJE O WIELE GORSZE RZECZY. A TE-R\Z... TERAZ PÓJDZIESZ ZE MNĄ.

Nie.

TAK. ROZUMIESZ, JESTEŚ MARTWY. Śmierć rozejrzał się za chwiejnym cieniem Ipslore'a. Nie znalazł go. GDZIE JESTEŚ?

W lasce.

Śmierć oparł się na kosie i westchnął.

NIEMĄDRE. JAKŻE ŁATWO MÓGŁBYM CIĘ STAMTĄD WY­RWAĆ.

Nie, chyba ze zniszczysz laskę, odparł głos Ipslore'a. Śmierci wyda­ło się, że brzmi w nim jakiś nowy, wyraźnie tryumfujący ton. Teraz, kiedy dziecko przyjęto laskę, nie możesz jej zniszczyć, nie niszcząc przy tym i jego. A tego zrobić ci nie wolno, gdyż wtedy zmieniłbyś przeznaczenie. To mój ostatni czar. Mam wrażenie, ze dość sprytny.

Śmierć dźgnął laskę palcem. Zatrzeszczała i iskry popełzły obscenicznie wzdłuż niej.

To dziwne, ale właściwie się nie złościł. Gniew to emocja, a do emocji potrzeba gruczołów. Z gruczołami Śmierć właściwie wcale nie miał do czynienia i naprawdę musiał się namęczyć, żeby się po­rządnie rozgniewać.

Był za to lekko zirytowany.

Z drugiej strony zawsze ciekawie było popatrzeć na ludzkie wysiłki. A to przynajmniej okazało się bardziej oryginalne niż typo­wa symboliczna gra w szachy, której Śmierć bardzo się obawiał, po­nieważ w żaden sposób nie mógł zapamiętać, jak porusza się koń.

ODSUWASZ TYLKO NIEUNIKNIONE, zauważył.

Na tym przecież polega życie.

A WŁAŚCIWIE CO PRÓBUJESZ PRZEZ TO OSIĄGNĄĆ?

Pozostanę u boku mego syna. Będę go uczył, choć bez jego wiedzy. Wskaże drogę jego zrozumieniu. A kiedy dorośnie, wskaże drogę i jemu.

POWIEDZ, JAK WSKAZYWAŁEŚ DROGĘ SWOIM POZO­STAŁYM SYNOM?

Przepędziłem ich. Ośmielili się ze mną spierać, nie chcieli słuchać, kie­dy ich pouczałem. Ale ten zechce.

CZY TO ROZSĄDNE?

Laska umilkła. Obok niej chłopiec zaśmiał się cicho do głosu, który on jeden mógł słyszeć.

 

 

Nie istnieje metafora dla sposobu, w jaki Wielki A'Tuin, żółw świata, porusza się poprzez galaktyczną noc. Kiedy ktoś ma dziesięć tysięcy mil długości, skorupę poznaczo­ną kraterami meteorów i przyprószoną lodem komet, nie może być rozsądnie porównany do nikogo prócz siebie.

Zatem Wielki A’Tuin płynął z wolna przez międzygwiezdną pustkę niczym największy z istniejących żółwi, dźwigając na skoru­pie cztery ogromne słonie, które z kolei trzymały na grzbietach rozległy, błyszczący, otoczony migotliwą frędzlą wodospadu krąg świata Dysku, który istnieje albo ze względu na jakieś niemożliwe załamanie krzywej prawdopodobieństwa, albo dlatego, że bogowie lubią żarty nie mniej niż ludzie.

A nawet bardziej niż większość ludzi.

Nad brzegami Okrągłego Morza, w prastarym i rozległym mie­ście Ankh-Morpork, na aksamitnej poduszce, na wysokiej półce w Niewidocznym Uniwersytecie, spoczywał kapelusz.

Był to piękny kapelusz. Wspaniały kapelusz.

Był szpiczasty, naturalnie, z szerokim miękkim rondem; kiedy projektant zadbał już o te podstawowe elementy, na poważnie wziął się do roboty. Kapelusz zdobiły złote koronki, perły, wstęgi werminiowego futra i błyszczące ramtopowe kryształy * ,jak również po­twornie niegustowne cekiny i - co wyraźnie zdradzało przeznacze­nie nakrycia głowy - pierścień oktaryn.

Ponieważ w tej chwili nie znajdowały się w silnym polu magicz­nym, nie jaśniały zbytnio i przypominały dość poślednie diamenty.

Do Ankh-Morpork przybyła wiosna. Ten fakt nie rzucał się w oczy, jednak dla ludzi oświeconych pewne znaki były oczywiste. Na przykład ścieki na rzece Ankh, wielkim, szerokim i powolnym szlaku wodnym, służącym podwójnemu miastu za rezerwuar, ka­nał i często kostnicę, nabrały koloru szczególnie jaskrawej zieleni. Szalone dachy miasta rozkwitły materacami i poduszkami, gdy mieszkańcy pod bladym słońcem wietrzyli zimową pościel. W głę­binach zatęchłych piwnic trzeszczały i drżały belki, gdy wyschłe so­ki odpowiadały na pradawny zew korzeni. Ptaki wiły gniazda w ryn­nach i pod okapami Niewidocznego Uniwersytetu. Dało się zauwa­żyć, że mimo trudności ze znalezieniem miejsca, nigdy, ale to nigdy nie szukały mieszkania w zachęcająco otwartych paszczach gargulców stojących na krawędziach dachów, ku owych gargulców rozczarowaniu.

Coś w rodzaju wiosny trafiło nawet do samego Niewidocznego Uniwersytetu. Dziś przypadała wigilia Pomniejszych Bóstw i wybór nowego nadrektora.

Właściwie nawet nie wybór, ponieważ magowie nie mieli prze­konania do tej niezbyt poważnej procedury głosowania. Zresztą doskonale wiadomo, że nadrektora wskazuje wola bogów, a w tym roku można było spokojnie założyć, że bogowie bez zbędnych wąt­pliwości zawyrokują, iż najlepszym kandydatem jest stary Virrid Wayzygoose, porządny chłop, od lat cierpliwie czekający na swoją kolej.

Nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu był oficjalnym przy­wódcą wszystkich magów na Dysku. Dawno temu oznaczało to, że jest najpotężniejszy i najsprawniejszy w czarodziejskich działaniach. Obecnie jednak, w spokojniejszych czasach, starsi magowie spo­glądali na czary jako coś, co jest nieco poniżej ich godności. Prefe­rowali administrację, o wiele bezpieczniejszą, a dającą niemal taką samą przyjemność, plus dodatkowo obfite kolacje.

I tak płynęło to senne popołudnie. Kapelusz leżał na swojej wyblakłej poduszce w komnatach Wayzygoose'a, zaś sam mag sie­dział w balii przed kominkiem i mydlił brodę. Inni magowie drze­mali w pracowniach albo spacerowali niespiesznie po ogrodach, by wypracować sobie odpowiedni apetyt na wieczorny bankiet; mniej więcej dwanaście kroków uznawano zwykle za wystarczający wysiłek.

W Głównym Holu, pod rzeźbionymi lub malowanymi spojrze­niami wcześniejszych nadrektorów, służba ustawiała długie stoły i ławy. W wysoko sklepionym labiryncie kuchni... cóż, tu wyobraź­nia nie potrzebuje chyba pomocy. Powinna przedstawić mnóstwo tłuszczu, gorąca i krzyków, beczki kawioru, pieczone na rożnach woły, sznury kiełbas rozwieszone od ściany do ściany jak papierowe łańcuchy, a także samego naczelnego kucharza, który w jednej z chłodni kończył model Uniwersytetu, z jakiegoś tajemniczego powodu wyrzeźbiony w całości z masła. Robił to na każdy bankiet: maślane łabędzie, maślane budynki, całą jełczejącą maślaną me­nażerię... Tak bardzo to lubił, że nikt nie miał serca, by kazać mu przestać.

W osobnym labiryncie piwnic podczaszy wędrował między beczkami, nalewał i kosztował.

 

* Szczególny rodzaj kryształów górskich, występujących w Ramtopach. Jeśli chodzi o błyszczące obiekty, magowie charakteryzują się gustem i opanowa­niem obłąkanej sroki.

 

Atmosfera wyczekiwania sięgnęła nawet kruków zamieszkują­cych Wieżę Sztuk, wysoką na osiemset stóp i będącą podobno najstarszą budowlą na świecie. Wśród jej pokruszonych kamieni, wyso­ko ponad dachami miasta, rosły miniaturowe lasy. W górze ewolu­owały liczne gatunki żuków i drobnych ssaków, a że - ze względu na niepokojącą tendencję wieży do kołysania się w podmuchach wiatru - ludzie ostatnio rzadko się tu wspinali, kruki miały ją całą dla siebie. Teraz fruwały dookoła w stanie wyraźnego podniecenia, niczym komary przed burzą. Jeśli ktokolwiek na dole zamierzał zwrócić na to uwagę, postąpiłby ze wszech miar słusznie.

Coś strasznego zdarzy się tu wkrótce.

Odgadliście to chyba, prawda?

 

 

Nie wy jedni.

- Co w nie wstąpiło? - wrzasnął Rincewind, przekrzykując hałas.

Oprawny w skórę zbiór zaklęć wystrzelił z półki i szarpnięty łańcuchem zatrzymał się w powietrzu. Bibliotekarz uchylił się, sko­czył, przekoziołkował i wylądował na egzemplarzu ,Discouverie De­monologie de Maleficio", wytrwale tłukącym o pulpit.

- Uuk - powiedział.

Rincewind podparł ramieniem rozdygotany regał i kolanem wcisnął na miejsce szeleszczące woluminy. Gwar panował straszliwy.

Księgi magiczne mają coś w rodzaju własnego życia. Niektóre nawet zbyt wiele; na przykład pierwsze wydanie „Necrotelicomiconu" trzeba trzymać między żelaznymi płytami, „Prawdziwa Sztuka Lewitacyi" spędziła ostatnie sto pięćdziesiąt lat między krokwiami da­chu, a „Compendyum Magji Seksu Ge Fordge'a" tkwi w kadzi z lo­dem, w osobnym pomieszczeniu, zaś surowa reguła stwierdza, że dzieło to mogą czytać jedynie magowie po osiemdziesiątce, w mia­rę możliwości martwi.

Jednak nawet całkiem zwykłe grimoire'y i inkunabuły z więk­szości półek były niespokojne i nerwowe, jak mieszkańcy kurnika słyszący, że coś paskudnego grzebie pod drzwiami. Spod ich za­mkniętych okładek dobiegało przytłumione drapanie, jakby szpo­nów.

- Co mówiłeś? - ryknął Rincewind.

- Uuk!*

- Waśnie!

Rincewind, jako honorowy młodszy bibliotekarz, opanował za­ledwie podstawy indeksowania i przynoszenia bananów. Teraz nie mógł nie podziwiać zręczności, z jaką bibliotekarz przesuwał się wśród regałów, tu gładząc czarną dłonią drżącą okładkę, tam kilko­ma małpimi mruknięciami pocieszenia uspokajając przerażony te­zaurus. Po chwili Biblioteka zaczęła przycichać i Rincewind po­czuł, że rozluźniają mu się mięśnie karku.

Spokój jednak pełen był napięcia. Tu i tam zaszeleściła stroni­ca. Z dalszych półek dobiegł złowróżbny trzask grzbietu. Po nie­dawnej panice Biblioteka pozostała czujna i niespokojna, jak kot o długim ogonie w fabryce foteli na biegunach.

 

* Jak już sugerowano. Biblioteka nie jest miejscem pracy dla zwykłego specja­listy od stempli i Uniwersalnej Klasyfikacji Dziesiętnej. Jakiś czas temu ma­giczny wypadek zmienił bibliotekarza w orangutana. Od tamtej pory opierał się wszelkim próbom przemiany powrotnej. Polubił wygodne, długie ramio­na, chwytne stopy i prawo publicznego czochrania się. Najbardziej jednak podobało mu się, że wszystkie wielkie problemy egzystencji ustąpiły nagle przed zainteresowaniem, z której strony nadejdzie kolejny banan. Oczywi­ście, zdawał sobie sprawę ze szlachetności i tragizmu stanu człowieczego. Po prostu-jeśli chodzi o jego opinię - ludzie mogli się nimi wypchać.

 

 

Bibliotekarz pomaszerował z powrotem. Miał twarz, którą mo­głaby pokochać jedynie opona ciężarówki, w dodatku na zawsze zastygł na niej lekki uśmieszek. Ale po sposobie, w jaki orangutan wsunął się do swego kątka pod biurkiem i ukrył głowę pod dywa­nem, Rincewind poznał, że jest głęboko zatroskany.

Przyjrzyjmy się Rincewindowi, który rozgląda się po nerwo­wych półkach. Na Dysku istnieje osiem poziomów magii; po szesnastu latach studiów Rincewindowi nie udało się osiągnąć nawet pierwszego. Niektórzy z jego nauczycieli rozważali teorię, że nie osiągnął poziomu zero, na którym rodzi się większość zwykłych ludzi. Inaczej mówiąc, sugerowano, że kiedy Rincewind umrze, średnia zdolności okultystycznych rasy ludzkiej podniesie się odrobinę.

Jest wysoki i chudy, ma splątaną brodę, wyglądającą jak broda noszona przez człowieka, którego natura nie stworzyła na nosicie­la brody. Ubrany jest w ciemnoczerwoną szatę, pamiętającą lepsze dni, może nawet lepsze dziesięciolecia. Jednak od razu można po­znać, że jest magiem, ponieważ na głowie ma szpiczasty kapelusz z miękkim rondem. Na kapeluszu błyszczy słowo „Maggus" wyha­ftowane wielkimi srebrnymi literami przez kogoś, kto w robótkach ręcznych jest jeszcze słabszy niż w ortografii. Na czubku tkwi gwiaz­da. Większość cekinów odpadła.

Wcisnąwszy mocno kapelusz, Rincewind przestąpił starożytne drzwi Biblioteki i wyszedł na złocisty blask popołudnia. Spokój i ci­szę zakłócało tylko krakanie kruków wokół Wieży Sztuk.

Rincewind przyglądał im się przez chwilę. Uniwersytec­kie kruki to twarde ptaszyska. Niełatwo wyprowadzić je z równo­wagi.

Chociaż z drugiej strony...

...niebo było jasnobłękitne, z odcieniem złota. Kilka strzęp­ków puszystych chmur lśniło różowo w zachodzącym słońcu. Stare kasztany na dziedzińcu stały obsypane kwiatami. Przez otwarte okno słychać było, jak student magii gra na skrzypcach, dość fa­talnie. Trudno byłoby nazwać tę scenerię złowieszczą.

Rincewind oparł się o rozgrzany słońcem mur. I wrzasnął.

Budynek dygotał. Rincewind czuł, jak wibracje przenoszą się na jego dłoń i biegną wzdłuż ramienia w dokładnie takiej częstotli­wości, która sugeruje nieopanowane przerażenie. Same kamienie trzęsły się ze strachu.

Ze zgrozą spojrzał w dół, skąd dobiegały ciche skrobania. Ozdobna pokrywa kanału ściekowego odpadła na bok, a z otworu wystawił wąsiki jeden z uniwersyteckich szczurów. Obrzucił Rincewinda zdesperowanym spojrzeniem, wyskoczył na zewnątrz i ru­szył biegiem, a za nim dziesiątki jego pobratymców. Niektóre nosi­ły ubrania, ale nie było w tym nic dziwnego: wysoki poziom tła ma­gicznego na Uniwersytecie wyczyniał dziwne rzeczy z genami.

Rozglądając się, Rincewind dostrzegł inne strumienie szarych ciał, każdą rynną opuszczające budynek i płynące ku zewnętrznym murom. Bluszcz przy jego uchu zaszeleścił nagle i kolejna grupa szczurów wykonała serię brawurowych przeskoków na jego ramio­na, by zsunąć się po szacie w dół. Poza tym nie zwracały na niego uwagi, ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Większość istot ignorowała Rincewinda.

Odwrócił się i pognał na Uniwersytet; szata powiewała mu wo­kół kolan. Zatrzymał się dopiero przed gabinetem kwestora. Ude­rzył pięściami o drzwi, które uchyliły się ze zgrzytem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin