Graham Masterton - Wybuch.txt

(566 KB) Pobierz
  Graham Masterton
   
  Wybuch
   
   (Outrage)
   
   Przełożył: Piotr Ku
   
roda, 12 wrzenia, godz. 8.34
   
   Jak zwykle dojazd do bramy szkolnej zastawiały matki, nerwowo manewrujšc kršżownikami szos do przodu i do tyłu, Lynn pokierowała więc swojego explorera do przeciwnego krawężnika i zaparkowała go dwoma kołami na trawie.
   - Pamiętaj, dzisiaj idziesz na lekcję tańca - powiedziała do Kathy, odwracajšc się w fotelu kierowcy. - To oznacza, że po szkole nie masz się guzdrać.
   - Nie czuję się dobrze - zaprotestowała Kathy, kulšc się na swoim miejscu.
   - Nonsens. Nigdy nie wyglšdała zdrowiej. Twoje złe samopoczucie spowodowane jest na pewno klasówkš z matematyki.
   - Boję się, że zwymiotuję. Wcišż czuję w brzuchu te wszystkie naleniki. Zbiły się w kulę. Nie lubię takiego uczucia.
   Lynn ponownie zapięła pas bezpieczeństwa.
   - Trudno, skoro tak le się czujesz... Wracamy do domu, położysz się do łóżka, a lekcję tańca odwołam.
   - Ale nie lekcję tańca! Ona jest dopiero o wpół do trzeciej. Do tego czasu poczuję się lepiej.
   - Nie, odwołam jš. Nie możesz podskakiwać z brzuchem pełnym zbitych w kulę naleników.
   - Ale ja chcę być aktorkš, tak jak ty. Dlaczego mam się uczyć matematyki? Ty wcale nie musisz znać matematyki, żeby być aktorkš.
   - Tak uważasz? A jeli będziesz aktorkš i będziesz zarabiać miliony dolarów, tak jak Julia Roberts, a twój agent zacznie sobie zabierać trzy i ćwierć procenta więcej, niż mu się należy? Skšd się o tym dowiesz, nie znajšc matematyki?
   - To nic trudnego, wszyscy agenci zabierajš więcej pieniędzy, niż im się należy. Agenci to kanciarze i oszuci. Wszyscy pracujš dla szatana.
   - Na miłoć boskš! Kto ci to powiedział?
   - Ty.
   - Daj już spokój - jęknęła Lynn, znowu odpinajšc pas. - Dalej, chod do szkoły, zanim pani Redmond wpisze ci kolejnš uwagę za spónienie.
   Kathy wysiadła z samochodu i włożyła beret. Była drobnš dziesięcioletniš dziewczynkš, jasne włosy zaplecione miała w warkoczyki, a jej twarz była równie blada jak twarz matki. Również jej zielone oczy błyszczały tak intensywnie jak oczy matki, niczym zielone denka butelek, znalezione na morskim brzegu. Nogi Kathy były tak chude, że co chwilę musiała podcišgać opadajšce z nich długie białe skarpetki.
   - Na co masz ochotę po lekcji tańca? Mogłybymy pójć do De Lunghi na spaghetti, jeli chcesz.
   - Jeżeli Gene nie będzie musiał koniecznie ić z nami.
   - Mylałam, że lubisz Gene'a.
   - Nie podoba mi się jego nos. Wyglšda z nim jak mrówkojad.
   - Nieprawda. Jeste wstrętna.
   - On też. Za każdym razem kiedy je zupę, macza w niej czubek nosa.
   Przeszły Franklin Avenue i zbliżyły się do szkolnej bramy. Cedars - prywatna szkoła podstawowa - wcale nie wyglšdała jak szkoła. Mimo że była to szkoła kocielna, dzieliła budynek z Pierwszym Kociołem Metodystów, wraz z jego kwadratowš wieżš i murami z szarego kamienia. Kilka sal lekcyjnych, chociaż były duże i jasne, miało w oknach witraże, przedstawiajšce Jezusa Chrystusa w otoczeniu małych dzieci.
   - Pamiętaj, żeby zabrać do domu sprzęt do hokeja - poprosiła Lynn.
   Jednak w tym momencie Kathy dojrzała swojš przyjaciółkę Terrę. Pomachała matce na pożegnanie i popędziła w kierunku koleżanki. Matka Terry, Sidne, podeszła do Lynn i obie patrzyły, jak ich córki wbiegajš przez bramę na boisko szkolne, gdzie zgromadziło się już od trzydziestu do czterdziestu rozwrzeszczanych dzieciaków.
   - Ból brzucha - powiedziała Lynn.
   - Ach, chodzi o klasówkę z matematyki. - Sidne umiechnęła się. - Terra powiedziała, że ma tršd.
   - Tršd? Na miłoć boskš!
   - Włanie. Była to jedyna choroba, jakš potrafiła wymylić na poczekaniu. Wiem przynajmniej, że czyta Biblię.
   - Czasami te dziewczęta sš niemożliwe. Bardzo mi się podobajš warkoczyki Terry.
   - Janie je zaplotła. Nie wiem, skšd bierze do tego cierpliwoć.
   Powoli ruszyły w kierunku samochodu Sidne.
   - Miała jakie wiadomoci od George'a Lowensteina? - zapytała Lynn.
   - Nie, nic. Jeli chcesz znać mojš opinię, uważam, że szuka kogo młodszego.
   - Ale przecież byłaby wietna w roli Corinne!
   - Sama nie wiem. Być może. Czasami się zastanawiam, kiedy przestanę grać krnšbrne córki i zacznę przyjmować role znękanych matek. Może już czas? Chyba pójdę dzi na masaż i na pedicure. Potem zamówię u Freddiego deser lodowy z truskawkami, z dodatkowš porcjš kremu.
   - Chętnie poszłabym z tobš, ale mamy dzi próbę z czytaniem tekstu.
   Lynn pożegnała się z Sidne i przeszła przez ulicę. Przy jej explorerze czekał już niski, ostrzyżony na jeża facet o potężnym karku, w bordowej koszuli z poliestru.
   - Do ciężkiej cholery, co to ma znaczyć?! - zawołał.
   - Do ciężkiej cholery, co ma co znaczyć? - Lynn nie zamierzała pokazać, że się go chociaż trochę boi.
   - Co? Jest pani lepa? Gdzie jest pani pies przewodnik? Do ciężkiej cholery, zaparkowała pani samochód na trawie!
   - Bardzo przepraszam, ale nigdzie indziej nie było już miejsca.
   - Tak? I uważa pani, że to jest wystarczajšca wymówka? Skoro nie było nigdzie miejsca na parkowanie, powinna pani była jedzić dookoła, aż w końcu co się zwolni. Wszystkie jestecie takie same, wy, kobiety. Wydaje wam się, że możecie wyrabiać, na co tylko macie ochotę, i mówić, na co macie ochotę, i parkować wasze pieprzone samochody tam, gdzie wam się tylko spodoba, nie liczšc się z nikim i z niczym.
   Lynn otworzyła drzwiczki explorera i usiadła za kierownicš, jednak mężczyzna stanšł przy samochodzie tak, że nie mogła go zamknšć.
   - Posłuchaj, damulko, nie mam obowišzku opiekować się tš trawš, a jednak to robię, ponieważ znajduje się przed moim domem i jestem dumny z mojego domu. I wkurza mnie, kiedy kto taki jak ty parkuje na mojej trawie swoje przeklęte auto. Co by powiedziała, gdybym to ja przyjechał pod twój dom i jedził moim samochodem po twojej trawie?
   - Na razie powiedziałabym, żeby pucił drzwiczki.
   - A jeli nie?
   - Zawołam ochronę ze szkoły.
   Serce Lynn biło jak oszalałe. Z lewej strony nosa mężczyzna miał dużš purpurowš brodawkę. Nie potrafiła oderwać od niej wzroku i była przekonana, że on wie, iż ona się na niš gapi.
   Odwrócił na chwilę głowę, jakby szukał kogo wzrokiem. Wierzchem dłoni otarł pot z czoła. Znów popatrzył na Lynn i powiedział:
   - Dobrze. Powiem ci, co zrobię. Przeklnę cię za to. Przeklinam cię. Dzisiejszy dzień będzie najgorszy w całym twoim pieprzonym życiu.
   Oderwał dłonie od drzwiczek, a Lynn natychmiast je zamknęła i zablokowała. Stał jeszcze przez chwilę obok explorera, nic już nie mówišc, wytknšł jednak ku Lynn wskazujšcy palec, jakby chciał podkrelić: "Wspomnisz moje słowa, damulko, zapamiętasz ten dzień do końca życia".
   
   roda, 12 wrzenia, godz. 8.43
   
   Ann Redmond wyjrzała przez okno swojego gabinetu i zmarszczyła czoło. Wokół ławeczki z boku szkolnego boiska zgromadziła się grupa dzieci, dziesięcioro, może dwanacioro. Wieloletnie dowiadczenie w rozróżnianiu różnych uczniowskich zbiegowisk podpowiedziało jej, że dzieciaki robiš kršg.
   Działo się to wtedy, kiedy uczniowie mieli co ekscytujšcego, co koniecznie chcieli wspólnie obejrzeć, jednak bez wiedzy nauczycieli. Według pani Redmond, która natychmiast ich rozszyfrowywała, z równym powodzeniem mogli w takiej sytuacji unieć nad głowy tabliczkę z napisem JESTEMY NIEGRZECZNI. cišgnęła z nosa okulary do czytania, wyszła z gabinetu i zatrzymała się dopiero na frontowych schodach, gdzie dyżur miała Lilian Bushmeyer, nauczycielka wychowania fizycznego. Dyżurowała, siedzšc na najwyższym stopniu schodów i czytajšc tani, podniszczony egzemplarz Co się wydarzyło w Madison County.
   - Tam, proszę pani - powiedziała szorstko, ruchem głowy wskazujšc na grupę uczniów.
   Lilian Bushmeyer osłoniła dłoniš oczy i popatrzyła przed siebie. Po chwili potrzšsnęła głowš i powiedziała:
   - Niczego nie widzę.
   - Niech się pani nauczy ich konspiracyjnej mowy ciała - poradziła pani Redmond ze zniecierpliwieniem. - Proszę tam pójć i sprawdzić, co oni wyrabiajš.
   Pani Bushmeyer niechętnie odłożyła ksišżkę i z ocišganiem pomaszerowała we wskazanym kierunku, żeby sprawdzić, czego dotyczy całe zamieszanie. Kiedy podeszła bliżej, usłyszała, że dzieci chichoczš i rozmawiajš przyciszonymi głosami. W pewnej chwili dotarły jednak do niej nerwowe głosy:
   - Ciszej, ciszej. Idzie "Buszmenka". Odłóżcie to.
   Kilkoro dzieci wyłamało się z kręgu, pozostały tylko dziewczynki, które akurat znajdowały się w rodku. Lilian Bushmeyer podeszła prosto do nich i wycišgnęła rękę.
   - Co takiego? - zapytała Jade Peller. Skończyła włanie jedenacie lat i była wyższa i trochę bardziej dojrzała niż pozostałe dziewczynki z szóstej klasy. Miała długie czarne włosy, wšskš bladš twarz i zawsze była ubrana na czarno. Jedynie na rękach nosiła srebrne bransoletki. Jej ojcem był Oliver Peller, który pisał muzykę między innymi dla Wesa Cravena i Johna Carpentera.
   - Cokolwiek to jest, daj mi to - zażšdała Lilian Bushmeyer.
   - To nic takiego.
   - Najwyraniej bardzo interesujšce "nic takiego". Daj mi to.
   To tylko głupia gra, pani Bushmeyer - powiedziała płaczliwie Helen Fairfax. Była pulchna, miała różowe policzki i jasne kręcone włosy. Nie można było wštpić, że kiedy tylko pozbędzie się dziecięcych kształtów, wyronie na równie olniewajšcš pięknoć jak jej matka Juliana. Jej ojciec Greg był w Hollywood jednym z najbardziej wziętych niezależnych producentów, a ostatnio finansował horror Oddech.
   Lilian Bushmeyer czekała cierpliwie z wycišgniętš rękš. Być może nie miała jeszcze w sobie takiego radaru, jakim mogła się pochwalić pani Redmond, natychmiast i bez błędu wychwytujšcego wszystkie wywrotowe zgromadzenia, potrafiła sobie jednak radzić z niegrzecznymi dziećmi znanych osobistoci. Należało działać zdecydowanie i stanowczo. Lilian Bushme...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin