Graham Masterton - Rytual.txt

(589 KB) Pobierz
     GRAHAM MASTERTON
      
      
      
  Rytuał
     (Przełożyła: Danuta Górska)
      
ROZDZIAŁ PIERWSZY
      Nad drzewami za oknem restauracji zawisła ogromna burzowa chmura, rozdęta, apokaliptyczna, trupio sina w popołudniowym słońcu. Na takich chmurach galopujš Walkirie.
      - No więc - zagadnšł Charlie z twarzš do połowy ukrytš w cieniu - jak mylisz, czy to zwierzę od dawna nie żyje?
      Martin spojrzał na stół.
      - Nic nie widać pod tš papkš.
      - Ta papka, jak jš nazwałe, to sos kolonialny - poprawił go Charlie.
      - Włanie że papka - upierał się Martin. - Sam zobacz, jaka papkowata.
      Charlie pochylił głowę tak nisko nad talerzem pełnym grudkowatego, szkarłatnego sosu, jak gdyby chciał umoczyć w nim twarz. Wšchał sos, żeby sprawdzić, z czego jest zrobiony. Próbował również ustalić, czy znajdujšcy się pod spodem sznycel cielęcy został rozmrożony tak niedawno, żeby usprawiedliwić zuchwały dopisek w karcie: "wieże mięso własnego uboju."
      Nie podnoszšc głowy powiedział:
      - To jest mieszanka konserwowych pomidorów, nie dogotowanej cebuli i przyprawy ziołowej Spice Island prosto ze słoika. Główna jej funkcja to ukrywanie faktu, że leżšcy pod niš sznycel cierpi na uwišd starczy.
      - Masz zamiar to napisać? - zapytał Martin. W jego głosie Charlie usłyszał wyzwanie. Wyprostował się i spojrzał Martinowi prosto w oczy.
      - Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Gdzie jeszcze może się pożywić zgłodniały komiwojażer, przemierzajšcy dolinę Housatonic w jesienne deszczowe popołudnie?
      Wzišł widelec, wytarł go starannie w serwetkę i dodał:
      - Chyba napiszę po prostu: "Sos kolonialny był nie za bardzo kolonialny."
      - To się nazywa wykręcać kota ogonem - stwierdził Martin. Z rozbawieniem obserwował, jak Charlie podnosi na końcu widelca cały sznycel i uważnie oglšda najpierw jednš, potem drugš stronę, jak gdyby próbował ustalić płeć cielaka.
      - Czasami trzeba być wyrozumiałym - owiadczył Charlie. - To prawda, że sznycel jest okropny, a sos jeszcze gorszy, ale w okolicy nie znajdziemy nic lepszego. Poza tym jadałem już bardziej nieapetyczne dania. W hotelu "Imperial" w Filadelfii kiedy podano mi befsztyk tatarski, w którym była krowia warga razem z włosami. Kelner próbował mi wytłumaczyć, że to jest befsztyk tatarski po napoleońsku. Powiedziałem, że raczej po fryzjersku.
      Martin umiechnšł się tym dziwacznym łobuzerskim umieszkiem piętnastolatka, który udaje, że z zainteresowaniem słucha wszystkich nudnych, odgrzewanych anegdotek czterdziestoletniego ojca, chociaż słyszał je już wiele razy. Zaczšł grzebać w swoim gulaszu z kluskami.
      - Nie odebrałem ci apetytu? - zapytał Charlie.
      Martin potrzšsnšł głowš.
      - Ale chyba odebrałe tym paniom.
      Pokazał dwie siwowłose matrony z Nowej Anglii, które siedziały przy sšsiednim stoliku i gapiły się na Charliego zza okularów, lepych jak cztery błyszczšce monety.
      Charlie obrócił się na krzele i umiechnšł się do matron dobrotliwie jak ksišdz. Zawstydzone sšsiadki zajęły się swojš smażonš rybš.
      - Tutaj jest dobre jedzenie - oznajmił Charlie. - Wszystkie jarzyny uprawiajš sami, podajš wieże bułeczki, a kiedy przypadkiem upuszczš czyj lunch na podłogę, zwykle wyrzucajš go do mieci. Opowiadałem ci, jak kiedy w "Royalty Inn" w Seattle kelner upucił sałatkę z homara w służbowej windzie? Tak... i zgarnšł jš między dwie karty win, i podał na zjedzie legionistów. Nic dziwnego, że legionici wynaleli goršczkę legionowš.
      - Owszem, chyba mi opowiadałe - odparł Martin i powoli zaczšł jeć. Na dworze spadły pierwsze krople deszczu. W powietrzu wisiała dziwna, złowroga cisza, którš mšciło jedynie szczękanie noży i widelców.
      - To miejsce ma wdzięk - dodał Charlie. - W naszych czasach wdzięk jest rzadkim towarem. A dla wielu ludzi, rozumiesz, wdzięk jest równie ważny jak jedzenie. Czasami nawet ważniejszy. Jeli zabierasz dziewczynę na obiad, żeby jš potem przelecieć, to co cię obchodzi, że cebula w sosie kolonialnym jest nie dogotowana?
      Martin doskonale wiedział, że Charlie próbuje z nim rozmawiać jak mężczyzna z mężczyznš. Ale kiedy tak siedzieli obok siebie, ojciec i syn, dwie ciemne sylwetki na tle szarego padziernikowego nieba - widać było, że sš sobie obcy. Zbyt wiele było przerw w rozmowie, zbyt wiele nieznanych terenów, zbyt wiele pytań, jakich ojciec zwykle nie musi zadawać synowi.
      - Jak twój gulasz? - zainteresował się Charlie. - Nie wiedziałem, że lubisz gulasz.
      - Nie lubię - odparł Martin. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Ta ryba wyglšda, jak gdyby zdechła ze staroci.
      - Nie wymiewaj się ze staroci - ostrzegł Charlie. - Staroć zasługuje na szacunek.
      - W takim razie twój sznycel jest najbardziej szanownym kawałkiem mięsa, jaki widziałem w życiu.
      Charlie kroił cielęcinę z profesjonalnš dokładnociš.
      - Nie jest najgorsza, uwzględniajšc koszt netto, miejsce i porę roku.
      - Zawsze tak mówisz. Mówisz tak, odkšd skończyłem pięć lat. Mówiłe to o pierwszej rękawicy baseballowej, którš mi kupiłe.
      Charlie odłożył widelec.
      - Tłumaczyłem ci. Muszę być praktyczny, nie tylko krytyczny. Muszę pamiętać, że większoć ludzi nie jest specjalnie wybredna.
      - Ty zjadłby wszystko, prawda? - powiedział Martin jadowicie, po raz pierwszy używajšc takiego tonu wobec ojca.
      Charlie popatrzył z troskš na syna.
      - To mój zawód - powiedział wreszcie, jakby to wyjaniało wszystko.
      Przez parę minut jedli w milczeniu. Charlie zawsze czuł się nieswojo, kiedy rozmowa zamierała. Miał tyle do powiedzenia, tyle do wyjanienia, a jednak nie potrafił wyrazić tego, co czuje. Jak mógł wyjanić synowi, że żałuje każdej minuty, którš spędził z dala od niego - skoro nic mu w tym nie przeszkadzało oprócz własnych wypaczonych ambicji?
      Nosił ze sobš plastykowy portfel, napęczniały od pogiętych fotografii, a każda była dla niego równie bolesna jak kolejne stacje drogi krzyżowej. Oto Martin w wieku trzech lat na podwórku, bawišcy się jaskrawoczerwonym wozem strażackim, z oczami przymrużonymi w letnim słońcu. A to Martin na koncercie w szkole podstawowej, ubrany jak Paul Revere1, bez umiechu, z niepewnš minš. Zdjęcie zrobiono w 1978 roku, kiedy Charliego nie było w domu przez ponad cztery miesišce. A tutaj Martin po zwycięstwie swojej drużyny baseballowej w międzyszkolnych rozgrywkach, z rękš podniesionš triumfalnie przez jakiego ryżego, gorylowatego faceta, którego Charlie nie znał.
      Charlie stracił to wszystko. Zamiast tego jadał obiady w hotelach całej Ameryki, Charlie McLean, inspektor restauracyjny, zapomniany goć na niezliczonych zapomnianych bankietach. Ale jak miał wyjanić Martinowi, że musiał to robić i co to dla niego znaczyło? Puste hotelowe pokoje z telewizorem hałasujšcym za każdš cianš; okna na piętnastym piętrze z bezdusznym widokiem szybów wentylacyjnych i mokrych ulic, po których płynęły jak krew tylne wiatła przejeżdżajšcych samochodów. Każdy posiłek zjadany samotnie, jak pokuta.
      Martin powiedział, obserwujšc twarz ojca:
      - Zdaje się, że burza przejdzie tędy.
      - Tak - mruknšł Charlie. - Tutaj, w Litchfield Hills, istnieje legenda, że burze sš wywoływane przez dawne indiańskie demony, zwane Wielkimi Staruchami. Szaman z plemienia Narragansettów walczył z tymi demonami, pokonał je i przykuł do chmur, żeby nie mogły uciec. Ale czasami demony budzš się i wpadajš w złoć, potrzšsajš łańcuchami i zgrzytajš zębami, i to powoduje burze.
      Martin odłożył widelec.
      - Tato? Mogę dostać jeszcze jeden Seven Up?
      - Wiesz - powiedział Charlie - możesz do mnie mówić Charlie. To znaczy nie musisz, ale jeli chcesz, to proszę bardzo.
      Martin nic nie odpowiedział. Charlie wezwał kelnerkę.
      - Proszę podać jeszcze jeden Seven Up bez wini i jeszcze jeden kieliszek chardonnay.
      - Pan tu nie jest na wakacjach - powiedziała kelnerka. To nie było pytanie. Kelnerka miała na sobie błękitnš satynowš sukienkę, która przylegała cile jak elastyczny bandaż do jej bioder i poladków, podkrelajšc wszystkie mankamenty. Była nawet ładna, ale lewa połowa jej twarzy nie pasowała do prawej, co nadawało jej wyglšd megiery. Jej włosy barwy żółtka sterczały sztywno na wszystkie strony.
      - Jestemy tu przejazdem - owiadczył Charlie, mrugajšc do Martina. Gdzie daleko zahuczał grzmot. Charlie z umiechem wskazał na okno. - Opowiadałem włanie synowi o tych indiańskich demonach, przykutych łańcuchami do chmur.
      Kelnerka przestała pisać na bloczku i wytrzeszczyła na niego oczy.
      - Słucham?
      - To taka legenda - Martin pospieszył ojcu na pomoc.
      - Pan nie żartuje - rzuciła kelnerka. Zerknęła na talerz Charliego. - Okropnie panu nie smakuje ta cielęcina, co?
      - Nie jest najgorsza - odparł Charlie, nie patrzšc na kelnerkę. Nie wolno mu było, podobnie jak pozostałym pięciu inspektorom, rozmawiać o posiłkach czy obsłudze z kierownictwem wizytowanych restauracji. Za ujawnienie swojej tożsamoci groziła natychmiastowa dymisja. Jego pracodawcy uważali, że jeli inspektor się ujawni, może otrzymywać propozycje łapówek. Co gorsza, może przyjmować te propozycje. Kolega Charliego, Barry Hunsecker, opłacał większoć swoich alimentów z łapówek, ale żył w nieustannym strachu, dopóki nie został przyłapany i wyrzucony z pracy.
      Kelnerka nachyliła się i szepnęła do Charliego:
      - Nie ma się czego wstydzić. To paskudztwo. Niech pan tego nie je, jeli pan nie ma ochoty. Nikt panu nie każe tego zjeć. Załatwię, żeby pan zapłacił tylko za gulasz.
      - Nie trzeba - odparł Charlie. - Sznycel jest całkiem smaczny.
      - Jeli ten sznycel jest smaczny, to ja jestem Chinkš. - Kelnerka oparła ręce na biodrach i zmierzyła wzrokiem kaprynego klienta.
     ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin