Graham Masterton - Czarny Anioł.txt

(545 KB) Pobierz
     GRAHAM MASTERTON
      
      
      
  Czarny anioł
     (Przełożył: Dariusz Bakałarz)
      Rok wydania: 1991
      Rok polskiego wydania: 1992
      
W Punta Arenas spotkałem prawie stuletniego amerykańskiego marynarza. Powiedział mi, że jest jedynym rozbitkiem, który uszedł z życiem z żaglowca "Charlotte", kiedy ten rozbił się podczas straszliwego sztormu przy przylšdku Horn w 1837 roku. Mówił też o dziwnym ładunku, którego zawartoć kapitan trzymał w największej tajemnicy. Opowiadał o rozlegajšcych się nocš krzykach tak przerażajšcych, że trzech członków załogi rzuciło się za burtę w przewiadczeniu, iż okręt został opętany. Nie powiedział wiele ponad to. Dorzucił jeszcze tylko, że rybak z Chileno nie wzišł na swój pokład nikogo z tonšcej w lodowatej wodzie załogi "Charlotte". On sam ocalał chyba tylko cudem. Dodał, że plaża, na której cały czas spoczywa wrak żaglowca, jest uważana przez mieszkańców Chileno za miejsce niewysłowionego wręcz zła i nazywana Miejscem Kłamstw.
      Randolph Miller
      "Podróże po Ameryce Południowej"
      Rozdział XII
      
ROZDZIAŁ PIERWSZY
      
      
      Joe Berry zjadł ostatni zwitek spaghetti z lekko kwaskowym sosem i odsunšł talerz. Tak zakończył się jego ostatni posiłek.
      - Niebo w gębie - westchnšł i wyjšł z kieszeni kraciastej koszuli paczkę merit mentholsów.
      Po drugiej stronie kuchni Nina Berry krzštała się przygotowujšc szarlotkę z cynamonem, która nigdy nie miała się dopiec.
      - Chcesz kawy? - spytała Nina.
      Zapalił papierosa i pokręcił głowš.
      - Muszę się wyspać. Jutro zaczynam mieszkanie w Cow Hollow.
      - Przygotowałam bezkofeinowš.
      - Kawa bez kofeiny to nie kawa. Tak jak piwo bezalkoholowe to nie piwo.
      W mieszkaniu z dwoma sypialniami, po drugiej stronie przedpokoju spali na swoich piętrowych łóżeczkach siedmioletnia Karolina Berry i pięcioletni Joe Berry junior.
      Szmaciana lalka Karoliny - Marta, leżała w indiańskim koszyku. Karolina już nigdy nie podniosła stamtšd Marty. Ulubiony królik Joego Juniora - Joe Junior Junior, siedział rozparty na słomianym foteliku. Joe nigdy już nie nazwie go Joe Junior Junior.
      Był czwartkowy wieczór, jedenastego sierpnia 1988 roku godzina 21.03.
      Joe wstał z papierosem w ustach i odniósł talerz do zlewu.
      - Powiniene to rzucić. - Nina zabrała mu papierosa i pocałowała w policzek.
      - Dwa na dzień to palenie? - upomniał się.
      - To o dwa za dużo. Chciałabym, żeby żył wiecznie.
      Zostało im mniej niż osiem minut.
      - Spróbuję poprzestać na jednym, dobra? Ale musisz mi dać czas, żebym się zdecydował na którym. Potrzebuję rano na rozruszanie i wieczorem dla ukojenia.
      - Ach te decyzje, decyzje - dokuczała mu.
      Joe odebrał jej papierosa i przeszedł do pokoju. Na ekranie dużego telewizora z wyciszonym dwiękiem migały obrazy. Szedł wywiad z byłym urzędnikiem, który założył nowš restaurację. Nie włšczajšc głosu Joe usiadł na kanapie, a stopy w zielonych skarpetkach oparł na stoliku.
      Wzišł Examinera.
      - Czytała już, że zamylajš zlikwidować konny patrol?! - krzyknšł. - Kosztuje miasto półtora miliona dolców rocznie. A to tacy zabawni jedcy na miesznych koniach.
      - Podoba mi się ten patrol - odpowiedziała Nina. - Tworzy atmosferę miasta.
      - Jasne. Ale każdy tysišc dolarów wydany na tę atmosferę to tysišc dolarów mniej na walkę z tymi gówniarzami z biednych dzielnic.
      Nina przeszła przez pokój z kubkiem kawy.
      - Walkę z gówniarzami. Mówisz, jakbymy byli na wojnie albo na czym takim.
      - Żartujesz sobie? W tym roku zginęło już czterech gliniarzy! A co to jest jak nie wojna?
      Pozostało szeć i pół minuty. Za mało nawet, żeby dokończyć popołudniowš gazetę. Za mało, żeby Ninie wystygła kawa.
      Kiedy, przed dziewięciu laty, gdy zostali na noc u przyjaciół w Mill Valley, Joe zapytał Ninę:
      - Gdyby mogła wybrać, to co by zrobiła przed mierciš?
      Pocałowała go w ucho. Przez drewniane okiennice promienie słońca sšczyły się jak wieżo zebrany miód.
      - Naturalnie, kochałabym się - wyszeptała.
      Pocałował jš w ucho.
      Pięć minut. Za mało czasu na kochanie.
      Joe miał trzydzieci trzy lata, był szczupły i muskularny. Rzadkie, czarne włosy okalały zadziwiajšco chłopięcš twarz - dojrzałoci dodawały okazałe wšsy. Po college'u pracował jako gliniarz, bo jego ojciec też był policjantem. Jednak po omiu latach czynnej służby na ulicach San Francisco nagle postanowił nie ić już więcej do pracy. Położył się do łóżka i nie mógł wstać. Lekarz rozpoznał wyczerpanie nerwowe, a Joe znał jego powód. Absolutny drenaż ducha, pustka wywołana nie szokiem czy urazem, nawet nie widokiem zabitych kumpli, roztartych na czerwonš miazgę starych kobiet czy napuchłych topielców z zatoki, ale zwykłym rozdawaniem czšstek swojej duszy tym, którzy jej potrzebowali. Dzień w dzień, noc w noc.
      Wiedział, dlaczego księża się upijajš. Wiedział, dlaczego lekarze biorš narkotyki. Wiedział, dlaczego policjanci nie mogš rano wstać z łóżka. To uczucia do wiata i odruchy człowieczeństwa wczeniej czy póniej wyczerpujš się i już nie można dać z siebie nic więcej.
      Teraz Joe był stolarzem. Pracował dla Fastift Interiors w Ross Valley. Przycinał dębowe boazerie do gabinetów, mahoniowe parkiety i podkłady z sekwoi. Uwielbiał spokojnš stolarkę - odmierzanie desek, zapach przeróżnych drzew. Uwielbiał sposób, w jaki łšczyły się ze sobš czopy. Jednak jeszcze czasami budził się w nocy i widział twarze tych ludzi, którzy wykradli jego duszę. Twarze blade jak mierć, blade jak brzuch zatrutej ryby.
      Nina nie bardzo rozumiała, co dolega Joemu, chociaż znała kilka żon policjantów, których mężowie cierpieli na co, co elegancko nazywa się "wyjałowieniem". Niektórzy, co zgryliwsi oficerowie nazywali to "wyglinieniem".
      Wyglšd Niny dokładnie oddawał jej delikatnš, tolerancyjnš i tylko lekko rozkapryszonš osobowoć. Urodziła się w 1962 roku, była córkš właciciela księgarni "Red Flag" - nieposkromionego Thada Buforda i jakiej bliżej nie znanej studentki Vanessy Grale (która w 1967 roku legalnie zmieniła nazwisko na Star Lover).
      Nina spotkała Joego w 1981 roku w amfiteatrze przy Uniwersytecie Stanforda na koncercie jazzowym z okazji Dnia Niepodległoci. Siedzieli pod drzewem i zaczęli ze sobš po prostu rozmawiać, jakby znali się od lat. Nie wiedziała, że jest gliniarzem, a potem było już za póno, bo się zakochała.
      Z poczštku prawie nie dawało się wytłumaczyć jej przyjaciołom, że Joe nie będzie ich cigał za każdego przypalonego skręta. I podczas każdej imprezy czy weekendu Joe cierpiał zawoalowane i bezporednie zniewagi. Jedna z przyjaciółek Niny zawsze nazywała go Himmler. Inna wcišż pytała, czy nie zakuje jej w kajdanki. Po jakim czasie zaczęli tracić kontakt z ludmi, których raziła obecnoć policjanta, choćby okazywał się nie wiadomo jak równym facetem. Ich kršg towarzyski ograniczył się (jak ogranicza się wszystkim policjantom i ich rodzinom) do innych policjantów z rodzinami.
      Nina przyjaniła się przynajmniej z tuzinem żon policjantów, ale nigdy nie żałowała, że już nie jest jednš z nich. Kiedykolwiek się spotykały, zawsze jadły spartaczone ciasto i rozmawiały z wymuszonš beztroskš. Wszystkie mówiły tym samym łamliwym głosem, jakby w każdej sekundzie mogły rozlecieć się na kawałki. Nawet bez cišgłego życia na krawędzi życie nie jest bajkš.
      Napiła się kawy.
      - Mówiłam ci, że dzisiaj Karolina wygrała batonik za rysunek?
      Jeszcze tylko cztery minuty. Joe podniósł wzrok.
      - W szkole rozdajš teraz batoniki? Mylałem, że słodycze to kara, nie nagroda.
      - Oj, Joe, od jednego małego batonika nic jej się nie sianie.
      - No nie wiem. To już sprawa rodziców, nie sšdzisz? Próbujesz dobrze wychować dzieci, dbasz o ich zęby, o ich wagę. Na pewno im nie pomoże, jeli nauczyciele zaczynajš rozdawać słodycze.
      - Bardzo ładnie namalowała całš rodzinę. Zatytułowała "Oto my - rodzina Berrych".
      - A siebie namalowała bez zębów?
      - Joe, na miłoć boskš, to tylko batonik. Przyniosła do domu i zapytała, czy może go zjeć.
      - A ty oczywicie pozwoliła?
      Nina pokręciła głowš.
      - Jeste czasami niemożliwy. Palisz, pochłaniasz tyle spaghetti, jakby ci za to płacili, i pijesz piwo, aż masz w sobie tyle gazu, że mógłby odlecieć. A potem czepiasz się jednego małego batonika, który dostała twoja córka, bo jest dobra z rysunków.
      Trzy minuty. Za mało, żeby wysłuchać do końca piosenki. Oczywicie ich ulubionej Barbary Streisand Evergreen (3:23).
      - Dobrze, już dobrze. - Joe umiechnšł się. - Poddaję się, ale nie wiń mnie, jeli wyronie z niej bezzębny grubas.
      - Pójdziesz i zobaczysz ten rysunek? - zaproponowała Nina. - Przypięła go przy ciennym notesie. A jak już tam będziesz, pocałuj jš na dobranoc.
      Joe westchnšł. Odłożył gazetę na kanapę, zgasił papierosa, wstał i przecišgnšł się.
      - Chyba się starzeję - powiedział. Podszedł do Niny i pocałował jš w czoło. To był jego ostatni pocałunek. - Położyłem dzisiaj szesnacie metrów kwadratowych dębowego parkietu. Czuję się jak Quasimodo.
      Postukujšc leciutko palcami w tapetę poszedł korytarzem do dziecięcej sypialni. Jak zwykle drzwi były uchylone na kilka centymetrów. Szklana wizytówka zawiadamiała, że to pokój Joego Juniora i Karoliny. Joe otworzył drzwi i wszedł do rodka. Czuł ciepło i zapach pišcych dzieci.
      Za ciemno, żeby wyranie zobaczyć rysunek Karoliny. Z tego, co mu się udało dojrzeć, przedstawiła rodzinę jako cztery jasnoniebieskie postacie z twarzami wiń i z metrowymi kijami zamiast ršk. Dlaczego dzieci zawsze malujš przy każdej dłoni ze sto palców? Umiechnšł się, podszedł do łóżka i popatrzył na pišcš córkę.
      Karolin...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin