Lilian Jackson Braun - 03 - Kot, który się włączał i wyłączał.pdf

(1296 KB) Pobierz
03 Kot, który się włączał i wyłączał
448751623.001.png
Lilian Jackson Braun
Kot, który się włączał i wyłączał
Cykl: Kot, który… tom 03
Tłumaczenie: Tomasz Rosiński
Wydawca: Elipsa
Warszawa 2008
R OZDZIAŁ PIERWSZY
W grudniu pogoda wypowiedziała miastu wojnę. Najpierw bombardował je grad,
później nękały mroźne wiatry. No a teraz ciągle pada ten nieznośny śnieg. Śnieżyca wymiotła
ludzi z Canard Street, przy której mieścił się klub prasowy, tak jakby czuła jakąś szczególną
niechęć do tej profesji. Ze złośliwą precyzją największe z płatków śnieżnych celowały prosto
w szyję jedynego śmiałka, który w taką porę odważył się wyjść na ulicę i rozpaczliwie
machał ręką, starając się zatrzymać taksówkę.
Ale na razie jego starania nie przynosiły żadnego rezultatu, więc postawił kołnierz
zimowego płaszcza i mocniej nacisnął na uszy kapelusz przypominający wyglądem
wieprzowy pasztet. W całą tę operację zaangażowana była tylko jego prawa ręka, lewa
spoczywała bezpiecznie w prawej kieszeni. Właściwie nic w tym człowieku nie przykuwało
uwagi, może poza wielkimi, krzaczastymi wąsiskami. No i absolutną trzeźwością. Było już
bowiem trochę po północy, dziewięć dni przed Bożym Narodzeniem; a mimo to ten facet
wychodził z klubowego baru trzeźwy jak świnia.
Wreszcie jakiś taksówkarz zlitował się nad jego losem. Wąsacz wskoczył do taksówki
i rozsiadł się wygodnie na tylnim siedzeniu. Nie wyjmując lewej ręki z kieszeni, podał
kierowcy nazwę podrzędnego hotelu.
- Medford Manor? Pomyślmy… Najpierw pojadę Zwinger Street, a potem autostradą -
myślał na głos taksówkarz z tak poważną miną, jakby układał plan bitwy. - No… albo
Bulwarem Centralnym…
- Jedźmy Zwinger Street - zadecydował pasażer.
Zazwyczaj wracał bulwarem, bo tak było taniej. Teraz wybrał wariant droższy, ale
szybszy.
- Dziennikarz? - zagadnął taksówkarz, a jego twarz rozświetlił uśmiech człowieka,
który zgłębił wszystkie tajemnice świata.
W odpowiedzi wąsacz mruknął coś w rodzaju potwierdzenia.
- Ha, od razu wiedziałem! Nie wygląda pan na jednego z tych nadzianych facetów,
którzy wysiadują w klubie. Oni ubierają się zupełnie inaczej. Nie chodzi o to, że dziennikarze
chodzą jak ofermy, czy coś w tym stylu. Ale… no sam pan wie. Zawsze zabieram
dziennikarzy stąd, sprzed wejścia do klubu. Napiwki dają raczej marne, ale fajne z nich
chłopaki. A poza tym nigdy człowiek nie wie, kiedy mu się taki znajomy z gazety przyda.
Prawdę mówię?
Tu taksówkarz odwrócił głowę i posłał wąsaczowi porozumiewawczy uśmiech.
- A teraz patrz pan! - krzyknął taksówkarz i w ostatniej chwili wyminął pijanego
mężczyznę starającego się przebrnąć na drugą stronę Zwinger Street.
- Z „Daily Fluxion” czy z „Morning Rampage”, jeśli wolno spytać?
- Z „Fluxion”.
Taksówka zatrzymała się na czerwonym świetle. Kierowca odwrócił się w stronę
pasażera i jął mu się uważnie przyglądać.
- Widziałem pańskie zdjęcie w gazecie. Takie małe, przy nazwisku autora. Po wąsach
poznaję.
Pasażer potwierdził przypuszczenie kiwnięciem głowy.
Jechali teraz przez zaniedbaną część miasta. Małe knajpki gnieździły się w starych,
chylących się ku upadkowi domach, które w czasach swej świetności służyły za rezydencje
miejscowej elicie.
- Zamknij pan lepiej drzwi - poradził taksówkarz. - Nawet pan sobie nie wyobrażasz,
jakie szumowiny kręcą się tu o tej porze. Pijacy, włóczędzy, bandziory, wszystkie śmiecie
tego świata. Kiedyś mieszkali tu bogacze, no a teraz, sam pan widzisz. Dlatego ludzie
nazywają to miejsce Junktown.
- Junktown? - powtórzył pasażer, który po raz pierwszy żywiej zareagował na
nieustanną paplaninę kierowcy.
- A to dobre! Dziennikarz, a nigdy nie słyszał o Junktown?
- Jestem tu… Dopiero od niedawna mieszkam w tym mieście - odpowiedział pasażer,
w zakłopotaniu gładząc prawą ręką sumiaste wąsy.
Jego lewa dłoń wciąż jeszcze spoczywała w kieszeni płaszcza, gdy taksówka,
przejechawszy całe miasto, dojechała wreszcie do celu. Wąsacz wysiadł z samochodu i
wszedł do opustoszałego lobby Medford Manor. Za biurkiem drzemał stary recepcjonista.
Wąsacz przemknął obok niego i wsiadł do windy. Tam, na stołeczku, oparty o ścianę, spał
bagażowy, miękko chrapiąc. Wąsacz nacisnął guzik i wraz ze śpiącym pasażerem ruszył na
szóste piętro.
Następnie wysiadł z windy i powlókł się korytarzem do pokoju 606. Przez chwilę jego
prawa ręka eksplorowała kieszenie spodni w poszukiwaniu kluczy. Wreszcie znalazł je,
otworzył zamek i wszedł do pokoju. Zanim zapalił światło, zamknął cicho drzwi. Przez
chwilę stał i nasłuchiwał. Potem wzrokiem nienawykłym do ciemności zlustrował pokój:
szerokie łóżko, fotel, porzucone w nieładzie ubrania, uchylone drzwi szafy.
- No dalej, wyłaźcie! - powiedział zniecierpliwiony i ostrożnie wyciągnął dłoń z lewej
kieszeni płaszcza. - Wiem, że tu jesteście. Dosyć tej zabawy w chowanego!
Jęknęły sprężyny łóżka, potem rozległ się niski pomruk przechodzący w rozdzierający
wrzask, a na koniec dało się słyszeć dwa miękkie uderzenia o podłogę. Między frędzlami
narzuty na łóżko ukazały się dwie głowy.
- Co ja się z wami mam! Znowu siedziałyście w sprężynach materaca!
Spod łóżka wyślizgnęły się dwa syjamskie koty. Najpierw dwa brązowe łebki, jeden
bardziej trójkątny, drugi mniej. Później dwa jasnobrązowe futerka, jedno bardziej puszyste,
drugie mniej. A na końcu dwa brunatne ogony, jeden trochę krzywy tuż przy czubku.
Wąsacz wyciągnął w ich kierunku lewą dłoń. Trzymał w niej smakołyk zawinięty w
zatłuszczoną papierową serwetkę.
- Spójrzcie, co wam przyniosłem. Indyk z klubu prasowego.
Dwa aksamitne nosy węszyły przez chwilę w powietrzu, wąsy na pyszczkach drgnęły i
koty z zachwytu zawyły unisono.
- Cśśś! To stare babsko, co mieszka obok, naśle na was hycla i skończycie w
schronisku.
Wąsacz wyjął scyzoryk i przystąpił do krojenia indyka. Podekscytowane koty biegały
w kółko po pokoju, urządzając prawdziwą kocią muzykę.
- Cisza!
Koty jednak ani myślały przestać. Przeciwnie, wyły jeszcze głośniej.
- Naprawdę nie wiem, dlaczego jestem dla was taki dobry, wy niewdzięcznicy!
Narażam się dla was, wynosząc żarcie ze stołówki. Nie wspomnę już o mojej kieszeni! Jest
cała ubabrana w sosie…
Ale jego skargi utonęły w ogólnym harmiderze.
- Czy możecie wreszcie się zamknąć!
W tym momencie zadzwonił telefon.
- No i co teraz? Nie mówiłem? Będzie afera.
Mężczyzna pospiesznie postawił na podłodze szklaną popielniczkę z kawałkami
indyka i odebrał telefon.
- Czy to pan Qwilleran? - usłyszał w słuchawce drżący głos portiera. - Dzwonię, bo
pani Mason, zajmująca pokój 604, skarży się, że pańskie koty…
- Tak, wiem. Obiecuję panu, że już będziemy cicho. Koty hałasowały, bo były głodne.
- Bo jeśli nie przeszkadzałoby to panu… Pokój 619 jest wolny. Mógłby pan tam się
jutro przenieść. Bagażowy by panu pomógł.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin