Zizek wywaid CT.rtf

(41 KB) Pobierz
Społeczeństwo obywatelskie, fanatyzm i rzeczywistość digitalna ze Slavojem Zizkiem rozmawia Geert Lovink z pisma "CTHEORY" Czerwiec 1995

Społeczeństwo obywatelskie, fanatyzm i rzeczywistość digitalna ze Slavojem Zizkiem rozmawia Geert Lovink z pisma "CTHEORY" Czerwiec 1995

(za Magazynem Sztuki nr 21/1999)

Grozi nam kilka poważnych kryzysów: kryzys ekonomiczny, konflikt krajów rozwiniętych z rozwijającymi się oraz utrata poczucia rzeczywistości w obliczu szybkich zmian. Czy struktury liberalne kapitalizmu zdolne są do rozwiązania tych antagonizmów?
 

Niestety, moja odpowiedź brzmi: nie. W tej sprawie jestem staromodnym lewicowym pesymistą. Myślę, że gettoizacja jest znacznie silniejsza niż marksistwowska walka klas. Zarówno robotnicy, jak i kapitaliści mieli przynajmniej dostęp do prawa i do państwa. Natomiast liberalny kapitalizm po prostu nie wchłania nowych gett. Liberalna demokracja nie zna rozwiązań takich problemów.

 

 

O POLITYCE I INTELIGENCJI

 

CTHEORY: Porozmawiajmy o roli intelektualistów. Przed rokiem 1989 istniała dziwna relacja miedzy intelektualistami a władzą w Europie Wschodniej. Zarówno biurokratów, jak i dysydentów łączyły z władzą jakieś stosunki. Po części nadal się tak dzieje. W Europie Zachodniej to zjawisko dawno zniknęło i trudno się nawet dopatrzyć jakiegokolwiek dialogu. Jaka powinna być rola intelektualistów?

 

Zizek: Jest to częściowo prawda. Chociaż realny socjalizm był skorumpowanym i cynicznym systemem, to miał, według mnie, pewną atrakcyjną i sympatyczną cechę: wiarę w moc słowa. Jakieś dwadzieścia lat temu byłem redaktorem niewielkiego czasopisma, poświęconego zagadnieniom sztuki, o nakładzie 3400 egzemplarzy. Kiedyś opublikowaliśmy krótki, dość niezrozumiały i bardzo nowoczesny utwór poetycki, w którym pomiędzy wierszami ukryte było dysydenckie przesłanie. Gdyby władze zignorowały wiersz, nic by się nie stało. Jednak Komitet Centralny zebrał się na nadzwyczajnym posiedzeniu. Oczywiście były represje, ale podoba mi się w tym wszystkim to, że władze komunistyczne poważnie traktowały wybuchowy potencjał słowa. Komunistów zawsze interesowała rozmowa z intelektualistami. Weźmy na przykład Tarkowskiego, który po części był dysydentem. Nie zakazywano mu pracy całkowicie, chociaż zatrzymywano niektóre jego filmy. Władze przejmowały się jego poczynaniami, uważały je za ważne. Bardzo istotna jest tutaj uwaga Fredrica Jamesona: "dopiero teraz zaczynamy rozumieć, że to, co tak bardzo ceniliśmy u wschodnioeuropejskich dysydentów, na przykład u Havla, możliwe było wyłącznie w obrębie systemu socjalistycznego". Nasz wpływ (intelektualistów - red.) zaznaczający się od połowy lat 80., był niewiarygodnie silny, zwłaszcza w zakresie filozofii i teorii literatury, aczkolwiek ograniczony. Obecnie reżim wykazuje kompletną ignorancję i brak zainteresowania problemami ideologicznymi. Należy jednak żałować krajów, gdzie pisarze odgrywają ważną rolę, tak jak np. w Serbii, z powodu nacjonalizmu. Ten obłęd został tam sfabrykowany przez pisarzy. Nawet Słowenia ma swoich pisarzy nacjonalistycznych, na szczęście nie cieszą się oni zbyt wielkimi wpływami.

 

CTHEORY: Jednak ty sam jesteś do dziś związany z polityką. Wiele kontrowersji otacza w Ljubljanie twoje związki z partią rządzącą i fakt, że piszesz dla jej członków przemówienia.

 

Zizek: Intelektualiści w Europie Wschodniej mają kompleks mesjanistyczny. Nie mam nic przeciwko temu, ale w Słowenii dochodzi do niezwykle niebezpiecznej sytuacji, gdy ta mesjanistyczna wizja łączy się z wulgarnym antyamerykanizmem, bardzo popularnym w środowiskach prawicowych. Ameryka jest dla nich synonimem braku narodowej solidarności, brudnego liberalizmu, wielokulturowości, indywidualizmu i rynku. Charakterystyczna jest też ich obawa przed pluralizmem demokracji. Jest w takich postawach potencjał profaszystowski. Wielkie niebezpieczeństwo kryje się w takim połączeniu obsesyjnej troski nacjonalistycznych pisarzy o zachowanie narodowej tożsamości z antykapitalizmem ruchów prawicowych. Jeśli chodzi o mnie, zrobiłem coś, co spowodowało, że straciłem wszystkich przyjaciół, coś, czego nigdy nie robi dobry lewicowiec: udzieliłem pełnego poparcia rządzącej partii Słowenii (liberalno- demokratycznej - przyp. red.). Moi lewicowi przyjaciele zgodnie nienawidzą zarówno mnie, jak i całej prawicy. Jednak to, co zrobiła partia liberalno-demokratyczna, to cud. Pięć lat temu była ona tak samo mało ważna jak feministki czy ekolodzy. Wszyscy wówczas sądzili, że nasza rola skończy się na mediacji. Wykonaliśmy kilka sprytnych, może nie do końca uczciwych, ale dobrych posunięć, i teraz jesteśmy najsilniejszą partią. Myślę, że to nasza partia uratowała Słowenię od losu innych republik byłej Jugosławii, gdzie przyjęto model monopartyjny. Albo w imię narodowych interesów dominuje prawica, jak w Chorwacji, albo lewica, jak w Serbii. My mamy scenę prawdziwie zróżnicowaną, pluralistyczną i otwartą na cudzoziemców (chociaż oczywiście zdarzają się problemy). Nie zahamowaliśmy przemian idących w kierunku stworzenia prawdziwego społeczeństwa pluralistycznego. To charakterystyczne, że taka pozycja wyzwala tak ogromną nienawiść do mnie. Media w Słowenii zupełnie mnie ignorują, nic się na mój temat nie pisze. Z drugiej strony, jeżeli jakiś nacjonalistyczny poeta opublikuje krótki wiersz w jakimś mało znanym austriackim czasopiśmie, jest to wielki sukces Słowenii. Mnie natomiast postrzega się jako złowieszczego spiskowca, ciemnego manipulatora politycznego, która to rola ogromnie mi się zresztą podoba.

 

CTHEORY: Czy nie masz cynicznego stosunku do walki o władzę, w której bierzesz udział?

 

Zizek: Nie słyszysz, żebym milczał na temat tego, jakie to wstrętne. Jest to prosty wybór zawodowy. Polityka staje się w Słowenii biznesem-takim-jak-wszystkie. Już nie polega na tym, że raz w tygodniu piszesz heroiczny artykuł i jesteś bohaterem. Polityka to intrygi i spotkania. Musiałem dokonać wyboru: czy zajmuję się teorią, czy polityką? Nienawidzę lewicowych pięknoduchów, którzy opłakują straty, skarżą się na korupcję i wzdychają do dawnych, dobrych czasów prawdziwej, lewicowej opozycji. Nie, trzeba przyjąć reguły gry. Swietłana Slapzak (z Belgradu, dziś z Ljubljany - red.) i skupiona wokół niej grupa przedstawiają się jako zmarginalizowane ofiary. Jednak kontrolują dwa departamenty i najpotężniejsze wydawnictwo. Dostają największe dotacje z ministerstwa nauki. A przez Fundację Sorosa kolportują historie o otaczającym ich nacjonalizmie. Spójrzmy na mnie. Nie pozwolono mi pracować na uniwersytecie; uczyłem tylko za granicą, we Francji i w Ameryce. Nigdy nie uczyłem w żadnym słoweńskim uniwersytecie. Jestem zupełnie sam, nie mam nawet asystenta. Dostaję tylko tyle pieniędzy, by móc przeżyć. Moją odpowiedzią dla Swietłany Slapzak byłoby pytanie: dlaczego przyjęła obywatelstwo Słowenii? Jej pozycja zaprzecza jej własnym słowom. W dwumilionowym państwie nadaliśmy obywatelstwo 100 tysiącom nie-Słoweńców, wbrew gwałtownym sprzeciwom nacjonalistów. Nie było przy tym żadnych paskudnych utrudnień, takich jak na przykład test na znajomość słoweńskiego. Nadal jesteśmy w studium przejściowym. Gdy ustala się nowa polityczna logika, Sittlichkeit, niepisane zasady są nadal niepewne, a ludzie ciągle szukają modelu. Pytanie brzmi: czy staniemy się kolejnym małym, nacjonalistycznym państewkiem, czy też utrzymamy kierunek wyznaczony przez pluralistyczny porządek. Taki cel wart jest każdego kompromisu.

 

CTHEORY: Jakie masz zdanie na temat Fundacji Sorosa i koncepcji "społeczeństwa otwartego"?

 

Zizek: Gdybyś zajrzał mi do serca, zobaczyłbyś że jestem staromodnym lewicowcem. Na krótką metę popieram to, ale nie znaczy to, że mam takie samy poglądy jak Popper. Soros robi dobrą robotę w zakresie edukacji i uchodźców a także pomaga utrzymać żywotność nauk teoretycznych i społecznych. Kraje bałkańskie są nie tylko biedne, ale również zdominowane przez heideggerowskich nacjonalistów. Ludzie Sorosa wyznają etykę złego państwa w opozycji do dobrych, niezależnych struktur obywatelskich. Niestety, w Słowenii popieram państwo przeciw społeczeństwu obywatelskiemu! W Słowenii społeczeństwo obywatelskie to prawicowcy. Po wybuchu bomby w Okalhomie, Ameryka nagle odkryła, że szaleńcy zdarzają się wszędzie. Społeczeństwo obywatelskie to nie sympatyczny ruch społeczny, ale układ moralnej większości, konserwatywnych i nacjonalistycznych grup nacisku przeciw aborcji lub za nauczaniem religii w szkołach. Prawdziwa oddolna presja. Dla mnie społeczeństwo otwarte oznacza coś bardzo konkretnego: niepisane zasady rządzące przestrzenią polityczną. Na przykład, czy będąc w opozycji do obecnego rządu lub dominującej partii, jesteś nadal akceptowany, czy też ciąży na tobie niewyrażony stygmat, piętno półnacjonalistycznego zdrajcy? Do jakiego stopnia możesz robić karierę bez wchodzenia w polityczne kompromisy? Nie wiążę zbyt głębokich nadziei z socjalistyczną rewolucją lub czymś podobnym. Grozi nam kilka poważnych kryzysów: kryzys ekonomiczny, konflikt krajów rozwiniętych z rozwijającymi się oraz utrata poczucia rzeczywistości w obliczu szybkich zmian. Czy struktury liberalne kapitalizmu zdolne są do rozwiązania tych antagonizmów? Niestety, moja odpowiedź brzmi: nie. W tej sprawie jestem staromodnym lewicowym pesymistą. Myślę, że gettoizacja jest znacznie silniejsza niż marksistowska walka klas. Zarówno robotnicy, jak i kapitaliści mieli przynajmniej dostęp do prawa i do państwa. Natomiast liberalny kapitalizm po prostu nie wchłania nowych gett. Liberalna demokracja nie zna rozwiązań takich problemów. W wielu przypadkach otwartość podejścia Sorosa zakłada pewien rodzaj ukrytego rasizmu. Ostatnio na konferencji w Amsterdamie dziennikarze "Press Now" pytali mnie, czy można znaleźć uniwersalny język, w którym mogliby zacząć rozmawiać intelektualiści z różnych części byłej Jugosławii. Uważam, że jest to niezwykle niebezpieczny komunał, ponieważ wynika on z postrzegania Bałkanów jako fantasmagorycznej przestrzeni nacjonalistycznego szaleństwa. Ta fantastyczna wizja podlega manipulacjom, a jej wyrazem są niektóre popularne dzieła sztuki, jak na przykład film Kusturicy "Underground". Jak on sam powiedział w "Cahiers du Cinema", na Bałkanach wojna jest zjawiskiem naturalnym, nikt nie wie, kiedy się pojawi, ale po prostu przychodzi, bo mamy ją w genach. Takie sprowadzenie Bałkanów do apolitycznego, pierwotnego teatru namiętności jest według mnie bardzo podejrzanym komunałem. Chciałbym tu zacytować Hegla: "Prawdziwe zło to postawa, która wszędzie widzi zło". Bardzo nieufnie podchodzę do takiej pozornie wielokulturowej, neutralnej, liberalnej postawy, która widzi wokół siebie tylko nacjonalistyczne szaleństwo, a sama pozostawia sobie rolę świadka. Wojna pojugosławiańska jest wyłącznie rezultatem europejskiej dynamiki kulturowej. Nie potrzeba nam uproszczonych ubolewań liberałów: "dlaczego ludzie ze sobą nie rozmawiają?" Nikt nie przeprowadza analizy walki o władzę. Powszechnym na Zachodzie komunałem jest tak zwane skomplikowanie Bałkanów. Pozwala to Zachodowi utrzymać pozycję niezaangażowanego obserwatora. Powinno się natomiast przeprowadzić to, co nazywam fenomenologiczną redukcją a l'envers. Nie chodzi o osiągnięcie zrozumienia. Jak w telewizorze: gdy wyłączysz dźwięk, to zostają ci śmieszne i głupie gesty. Wyłącz rozumienie, a zobaczysz czystą walkę o władze. Bałkany są symptomem tego, co w Europie jest złe w świetle utopijnych wizji Wspólnoty Europejskiej. Na czym ta wizja polega? Jest to rodzaj neutralnej, czysto technokratycznej brukselskiej biurokracji. Lustrzane odbicie samych siebie nakładają na Bałkany. Oba te obrazy łączy wykluczenie właściwych antagonizmów politycznych.

 

CTHEORY: Prowadzona w Holandii kampania "Press Now" popiera tak zwane media niezależne w byłej Jugosławii. Jedną z przesłanek tej kampanii jest przekonanie, że wojnę wywołała kierowana odgórnie akcja propagandowa w mediach kontrolowanych przez państwo. Ponieważ na interwencję Zachodu było już zbyt późno, uważa się, że możliwe jest wypracowanie jakiegoś długofalowego rozwiązania przy pomocy niezależnych mediów. Czy zgadzasz się z taką analizą?

 

Zizek: Do pewnego stopnia zgadzam się, ale zawsze popierałem ideę militarnej interwencji Zachodu. Około 1992 roku wojna mogła się zakończyć, gdyby zastosowano odrobinę presji. Ale przegapiono ten moment. Teraz nie jest to już możliwe, bo nastąpiła zmiana rozkładu sił i wzmocnienie Rosji. Wówczas Chorwaci i Słoweńcy opowiadali się za niepodległością, a Bośniacy byli znacznie bardziej ambiwalentni, za co zresztą teraz płacą. Bośnia nie chciała przygotowywać się do wojny, działała powoli i ostrożnie, dlatego też obecnie tak wiele tam gniewu skierowanego przeciw Zachodowi. Mimo wszelkich gwarancji, Bośnia została bezbronna wobec armii jugosłowiańskiej. Natomiast Zachód po rozpoczęciu tej wojny, nagle zaczął mówić o walkach etnicznych, o winie wszystkich zaangażowanych stron, o pierwotnych namiętnościach. Nie opłakuję nadmiernie Jugosławii. W momencie, kiedy Milosević opanował i zaanektował Kosowo i Wojwodinę, zmienił się rozkład sił. Był wybór między bardziej federalną Jugosławią, a nową, rządzoną centralistycznie. Nie przeceniajmy roli mediów w końcu lata osiemdziesiątych. Pozwolono im odgrywać taką rolę po to, by przy władzy mogli zostać lokalni komunistyczni biurokraci. Kluczem do kryzysu jugosławiańskiego jest przyjęta przez Milosevića strategia utrzymania przy władzy starej nomenklatury: on po prostu posłużył się kwestiami narodowościowymi. Media wykonywały swoją brudną robotę. Strasznie było codziennie słuchać w Słowenii opowieści o gwałcących nas Serbach, a w Serbii o gwałcących ich Albańczykach. Każdą informację - od codziennych przestępstw do zagadnień gospodarczych - filtrowano przez tę zatruwającą nienawiść. Nie to jednak było źródłem konfliktu. Wywołały go kalkulacje elity władzy, zainteresowanej utrzymaniem swojej pozycji. Jeżeli określisz niezależność jako brak oparcia lub kontroli ze strony państwa, to najgorsze prawicowe czasopisma są mediami niezależnymi i zasługują na opiekę Sorosa. Przyznaję, że w Serbii i Chorwacji kontrola nad mediami jest absolutna. Pozwala się istnieć tylko mediom małym i marginalnym. Bezstronna, niezależna informacja mogłaby wiele pomóc, ale chyba nie będzie jej zbyt wiele.

 

 

O RZECZYWISTOŚCI DIGITALNEJ

 

CTHEORY: W przemówieniu na konferencji "Ars Electronica" podkreślałeś, że wkrótce po etapie wstępnym zakończy się proces uwodzenia nowych mediów tak jak i "wirtualny seks". Czy pragnienie podłączenia się zostanie równie szybko wyczerpane?

 

Zizek: Tak zwane "społeczności wirtualne" nie są aż tak rewolucyjne, jak mogłoby się wydawać. Interesujące wydaje mi się to, że zjawiska wirtualne pozwalają nam retrogresywnie stwierdzić, w jakim stopniu nasza tożsamość zawsze była wirtualna. Nawet najbardziej fizyczne doświadczenie siebie zawiera element symboliczności, wirtualności. Przykładem mogą być gry erotyczne. Fascynujące wydaje mi się to, że sama możliwość satysfakcji uznana zostaje za satysfakcję rzeczywistą. Wielu moich przyjaciół grało we Francji w gry erotyczne na Minitelu. Mówili mi, że tak naprawdę celem nie jest poznanie kogoś ani nawet masturbacja. Spisanie własnych fantazji erotycznych jest już samo w sobie fascynujące. W porządku symbolicznym potencjalność przynosi prawdziwą satysfakcję. W teorii psychoanalitycznej często źle się rozumie pojęcie kastracji symbolicznej. Poczucie zagrożenia skutkami kastracji działa tak, jak kastracja rzeczywista. Albo w sferze władzy, gdzie nawet potencjalna władza może stanowić zagrożenie. Weźmy Margaret Thatcher. Uważała ona, że jeśli ktoś nie polega na pomocy państwa, ale na własnych siłach, to szybko odniesie sukces. Większość ludzi w to nie wierzyło, wiedzieli bardzo dobrze, że i tak pozostaną biedakami. Wystarczyło jednak, że znajdowali się w kontekście, w którym sukces był możliwy. Sytuacja, w której mogłeś coś zrobić, lecz tego nie zrobiłeś, przynosi więcej satysfakcji niż rzeczywiste wykonanie danej czynności. Podobno we Włoszech zapanowała taka moda, że w trakcie aktu seksualnego kobieta opowiada mężczyźnie jakieś nieprzyzwoite fantazje. Rzeczywista czynność już nie wystarcza, konieczne jest jakieś fantasmagoryczne, wirtualne podtrzymanie. "Jesteś dobry, ale wczoraj pieprzyłam się z innym facetem i on był jeszcze lepszy..." Interesują mnie tak zwane sadomasochistyczne, zrytualizowane praktyki seksualne. Nigdy nie dochodzisz do końca, po prostu powtarzasz pewną grę wstępną. Jest w tym wirtualność - w tym sensie, że zapowiadasz akt, ale nigdy tej zapowiedzi nie wypełniasz. Niektórzy podpisują kontrakt: nawet w trakcie aktu nie wolno stracić kontroli, przez cały czas trzeba się utrzymać w roli reżysera własnej sztuki. Fascynuje mnie "Spaltung", rozziew, który pozwala zachować dystans. Ten dystans nie psuje przyjemności, wprost przeciwnie: czyni ją bardziej intensywną. Widzę tu wielkie możliwości dla VR.
Uważam, że w komputerze załamuje się wirtulaność - w sensie fikcji symbolicznej. To pojęcie ma długą tradycję. W panoptikum Benthama znajdujemy wirtualność w formie najczystszej. Nigdy nie wiesz, czy w środku ktoś jest. Gdybyś wiedział, byłoby to mniej przerażające. Jest to w sformułowaniu Benthama - "miejsce całkowicie ciemne". Jeżeli ktoś za tobą idzie, ale nie masz co do tego pewności, sytuacja jest znacznie bardziej przerażająca niż wówczas, gdy jesteś pewien czyjejś obecności. Radykalna niepewność.

 

CTHEORY: Znany jesteś z analiz filmów. Czy możesz sobie wyobrazić, że posługujesz się przykładami z sieci komputerowych lub materiałem telewizyjnym, czy też, że analizujesz fabuły CD-ROMów?

 

Zizek: Brytyjski Instytut Filmowy zaproponował mi wybranie sześciu, siedmiu filmów i przygotowanie na ich temat paru wykładów. Wymyślili również, że można by wydać CD-ROM, skoro i tak to, co piszę, zawiera polecenia: kliknij tutaj, przejdź tam, użyj tego fragmentu, tej fabuły, czy tej sceny. Jak już mi ktoś powiedział: moje książki to nieudane CD-ROMy. Jednak z powodu praw autorskich jest to przedsięwzięcie niezmiernie trudne do zrealizowania, więc brudny kapitalizm zniszczy ten plan. Czy oni nie rozumieją, że kiedy używasz fragmentu ich pracy, to tym samym ją propagujesz? Marzę o zrobieniu czegoś takiego. W mojej ulubionej książce pt. "Tarrying with the Negative", posługuję się fragmentami z Hitchcocka. Wspaniale byłoby móc je włączyć do tekstu. Co do filmu, to rzeczywiście, jestem raczej konserwatywny. W tej chwili pracuję nad tematem: rola muzyki w filmie. Pomysł polega na tym, że w latach 30., kiedy ustalał się tradycyjny kanon hollywoodzki, panowała muzyka wagnerowska, która służyła jako czysty akompaniament, wyraźnie podkreślający niektóre fragmenty i determinujący subiektywną perspektywę. Jest to klasyczny przypadek konserwatywnej rewolucji. Jak powiedział Wagner o swoim "Gesmakunstwerk" jeżeli tylko pozwolimy muzyce na swobodny rozwój, stanie się atonalna i niemożliwa do naśladowania. Studiuję także ścieżki dźwiękowe filmów Lyncha i Altmana oraz przesunięcie od krajobrazu do dźwiękoobrazu. Z Altmanem i systemem Dolby stereo nie potrzeba już ścieżki dźwiękowej jako ogólnej ramy. Jakość nie konstytuuje się na poziomie wizualnym. Chciałbym to połączyć z "Short Cuts" Altmana, gdzie przypadkowo zderzają się różne przekonania. Jest to bardzo deleuzeańskie: globalny nonsens, gdzie przypadkowe spotkania dają lokalne efekty sensu, co pozwala zrozumieć znaczenie subiektywności w naszym społeczeństwie późnego kapitalizmu. Albo weźmy największe niepowodzenie Lyncha "Dunę". Czy zauważyłeś użycie wielości monologów wewnętrznych? Rzeczywistość jest dla Lyncha czymś bardzo kruchym. Jeżeli za bardzo się do niej zbliżysz, odkryjesz Leni Riefenstahl. Nie interesuje mnie bezpośrednia analiza treści, ale czysto formalne zmiany w naszej relacji do fizykalności filmu i przesunięcia w pojęciach subiektywności. Oczywiście, wszystko to odbywa się w lekko anty-derridiańskiej atmosferze. Dla nas traumatycznym punktem jest dźwięk, często krzyk lub nawet piosenka. Punkt, w którym tracisz jedność i właściwy sobie sposób odbierania dźwięku, zawsze podlega ścisłej kontroli. Na poziomie politycznym najbardziej interesuje mnie to, w jaki sposób maszyneria dyskursu - aby w ogóle funkcjonować - musi polegać na obscenicznym głosie. Choć wydaje się to nam karnawałową subwersją, to jednak ten wybuch obscenicznej wolności w gruncie rzeczy służy władzy. Te moje prace, o których mówię, należą jednak do klasy B, jeżeli posłużyć się kategoriami Hollywoodu. W ciągu ostatnich dwóch lat do klasy A zakwalifikowała się książka o Schellingu, którą właśnie skończyłem.

 

CTHEORY: Ostatnio obchodziliśmy stulecie kina. W jakiej kondycji jest współczesna teoria filmu? Film można analizować z pozycji krytycznych, semiologicznych i z punktu widzenia kulturowego uwarunkowania płci. Czego możemy oczekiwać w przyszłości? Czy nadal warto postrzegać film jako jedność, czy też powinniśmy śmigać przez media i posługiwać się rozmaitymi źródłami?

 

Zizek: Stwierdził to już Fredric Jameson. To, co dzieje się z kinem, zależy od tego, co dzieje się w innych mediach. Jeśli chodzi o teorie, to jest ich wiele, a cała dziedzina krytyki kulturowej w Stanach Zjednoczonych to w gruncie rzeczy teoria kina. Dla mnie najbardziej atrakcyjne jest przecięcie się spojrzenia i głosu; nigdzie napięcie między nimi nie jest tak wyraźne jak w kinie. Według mnie to przecięcie wyznacza zasadniczą oś. Kino jest dla mnie rodzajem kondensacji. Z jednej strony masz problem głosu, a z drugiej narratywizację. Jedyną zmianą, jaką dostrzegam, jest to, że dwadzieścia lat temu chodzenie do kina było całkowicie odmiennym doświadczeniem. Działo się to w sobotnie lub niedzielne popołudnie, a to się zmieniło. Ale nadal w zwyczajnych, komercyjnych filmach widać przesunięcie w pojęciu subiektywności. Kino pozwala na rozpoznanie tego, co dzieje się na najgłębszym, podstawowym poziome naszej symbolicznej tożsamości i tego, jak doświadczamy samych siebie. Ma ono dla nas taką samą wartość jak kiedyś dla Freuda sny, które otwierały mu drogę do podświadomości. Może jestem częścią ruchu nostalgicznego. Z powodu wszystkich tych nowych mediów kino przeżywa dziś kryzys. Zaczyna być popularne jako medium nostalgiczne. A czego naprawdę dotyczy współczesna teoria filmu? Jej przedmiotem są właśnie nostalgiczne filmy z lat 30. i 40. Wydaje się, jakby teoria miała usprawiedliwiać oglądanie ich. To niewiarygodne, jaką ta gra sprawia przyjemność nawet marksistom. Widzieli wszystkie filmy, nie żartuję. Nie chodzi tylko o paternalizujący pogląd, że dobrze jest posługiwać się przykładami z filmów. Ja będę twierdził, że sama teoria ma własną, wewnętrzną logikę, tak jakby istniała uprzywilejowana relacja, przypominająca rolę literatury w XIX wieku.

 

 

O JAPONII I MASKACH

 

CTHEORY: Byłeś w Japonii. Jaka jest twoja opinia o technologicznej kulturze tego kraju?

 

Zizek: Po pierwsze musze powiedzieć, że nie mam własnej teorii na temat Japonii. Mam natomiast to, co ma każdy zachodni intelektualista: mity odniesienia. Istnieje stary prawicowy obraz kodeksu samurajów: walka na śmierć i życie, bezwzględna etyka Japonii. Istnieje także obraz lewicowy, z Eisensteina - Japonia semiotyczna. Puste znaki, brak zachodniej metafizyki obecności. Jest to Japonia równie fantasmagoryczna, jak ta pierwsza. Wiadomo, że przy montażu Eisenstein posługiwał się japońskimi ideogramami. Bertold Brecht był wyjątkiem. Przejął takie elementy jak poświęcenie i autorytet, i umieścił je w kontekście lewicowym. Na Zachodzie uważano, że Brecht wprowadza fanatyczną moralność Wschodu. Teraz jednak "Suhrkamp Verlag" opublikował szczegółowe wydanie jego "Jasager" i "Lernstecke". Stwierdzono, że wszystkie te fragmenty, w których zachodni krytycy dostrzegali cesarską, pełną poświęcenia Japonię, były w istocie zredagowane przez Brechta. Pomylili Brechta z Japonią.
Istnieje także Japonia kapitalistyczna na różnych etapach swojego rozwoju. Istnieje mit o nieoryginalnej Japonii, która przejmuje różne rzeczy od innych i rozwija je znacznie lepiej: Philips dla bogatych, a Sony dla biednych. Istnieje też Japonia Kojeve. Dla Kojeve końcem historii była najpierw Rosja i Ameryka, urzeczywistnienie rewolucji francuskiej. Potem zauważył, że czegoś jednak brakuje. Rozwiązanie znalazł w Japonii, w pewnej nadwyżce. Kiedy wszystko tylko funkcjonuje - tak ja w Ameryce - masz ochotę się zabić. W atmosferze japońskiego snobizmu, w eleganckim piciu herbaty odkrył, że życie nadal ma znaczenie.
Jest jednak jeszcze inna Japonia: psychoanalityczna. Z punktu widzenia wielokulturowości najbardziej charakterystycznym przykładem jest "Verneinung", mówienie "nie". "Nie" można powiedzieć na trzydzieści różnych sposobów. Inaczej mówisz "nie" do żony, a inaczej do dziecka. Nie ma jednego zaprzeczenia. Jest taki mały tomik Lacana "La chose japonaise". Ich zapożyczenia z innych języków są starannie rozwinięte i pełne niejasności. Czy Lacan nie mówił, że Japończycy nie maja podświadomości?
Dla Zachodu Japonia reprezentuje niezrozumiałą obcość: jest jednocześnie fascynująca i odpychająca. Nie zapominajmy, że z Japonią kojarzy się pewien stereotyp psychologiczny: uśmiechasz się, ale ja nie wiem, czy to uśmiech szczery, czy też prześmiewczy - to emblemat Japonii w jej nieprzeniknionej obcości. Niejednoznaczna grzeczność. Czego oni naprawdę chcą?
Amerykanie mają też wizję Japończyków jako "namiastki" Żydów: japoński rząd wchodzi w tajne układy z dwiema lub trzema wielkimi korporacjami. Cała ta paleta przygnębiających fantazji to dla nas Japonia. Zdziwiło mnie jednak, że autorzy, których uważałem za ściśle europejskich - jak na przykład George Lukacs - są w Japonii szeroko znani.
Istnieje także Japonia, którą kochają krytycy naszej zachodniej, dekadenckiej demokracji liberalnej, szukając w niej modelu łączącego dynamikę kapitalizmu z tradycyjnie silną strukturą autorytetu. Znowu jednak działa to w obie strony. W fantazjach lubię właśnie to, że zawsze są niejednoznaczne. Ten pogląd także ma swoją negatywną stronę: Japończycy tylko bawią się w kapitalizm, a tak naprawdę to mamy do czynienia z autorytetem władzy i ze spiskiem. Po stronie pozytywnej widać, że kapitalizm można połączyć z wartościami moralnymi. W japońskich restauracjach i w metrze podobała mi się nieobecność angielskiego. Nie ma tam obrzydliwego uniżenia i usłużności. Obcokrajowiec sam musi sobie poradzić. Ogromnie podobały mi się automaty do sprzedaży.
Widziałeś "Lśnienie" oparte na powieści Stephena Kinga? To Ameryka w najgorszym wydaniu. Troje ludzi, rodzina, przebywa w dużym hotelu, ale przestrzeń jest za ciasna i zaczynają się zabijać. W Japonii nawet w największym tłumie nie czujesz presji, mimo że w sensie fizycznym jesteś bardzo blisko innych ludzi. Sztuka ignorowania. W nowojorskim metrze, nawet jeżeli jest zapełnione tylko w połowie, będziesz miał przerażające doświadczenie absolutnej bliskości Obcego.
Tokijska konferencja na temat Foucaulta, na którą pojechałem do Japonii, mogłaby skłaniać do przypuszczeń, że Japończycy zastosują Faucaulta do własnych poglądów. Podobało mi się, że tak nie było. Wszystkie japońskie interwencje dotyczyły Flauberta. Nie zaakceptowali antropoligicznej gry w idiotów dla naszej przyjemności. Nie starali się nas pokonać w naszej własnej grze: znamy Flauberta lepiej niż wy.
(...)
W każdym europejskim narodzie jest fanatyzm, który każe postrzegać siebie jako naród prawdziwy, pierwotny. Na przykład Serbowie wyznają mit, według którego są pierwszym narodem świata. Chorwaci uważają się za pierwotnych Ariów. Słoweńcy tak naprawdę nie są Słowianami ale wywodzą się od Etrusków. Miło byłoby znaleźć naród, który akceptuje drugą pozycję i nie upiera się przy pierwszej.
Bałkany są teraz rejonem, na który - jak na Japonię - nakładają się projekcje fantazji Zachodu. W obu przypadkach proces ten może zawierać wiele sprzeczności. W filmie "Rising Sun" ukryta jest sugestia, że Japończycy knują wykupienie i przejęcie Hollywoodu. Chodzi o to, że oni nie tylko chcą naszych fabryk i naszej ziemi, ale nawet naszych marzeń. Kryje się za tym podejrzenie o kontrolę umysłów. Z drugiej strony Japonia jest według mnie bardzo ciekawym i skutecznym argumentem przeciwko pseudomarksistowskiej koncepcji ewolucji, według której trzeba przejść przez pewne stopnie rozwoju. Japonia udowadnia, że możliwe są skróty. Można zatrzymać pewne elementy starej struktury hierarchicznej i ładnie je połączyć z czymś, co wygląda na najbardziej efektowną wersję kapitalizmu. Jest to świetne doświadczenie z nie-antropocentryzmu. Dla zachodnich socjologów, którzy twierdzą, że do efektywnego rozwoju kapitalizmu potrzebna jest etyka protestancka, Japonia pozostaje tajemnicą. Wśród amerykańskich socjologów popularne jest obecnie rozróżnienie między cywilizacją winy a cywilizacją wstydu. Żydzi to wewnętrzna wina, a Grecy to kultura wstydu. Japonię klasyfikuje się jako kwintesencję cywilizacji wstydu. Brzydzi mnie charakterystyczna dla Ameryki logika aktorskiego studia zakładająca, że nawet w bezwzględnym wyrażaniu siebie jest coś dobrego: nie daj się zdusić, otwórz się, nawet za cenę wrzasku i kopania innych zrób wszystko, by wyrazić i wyzwolić siebie. Mam nadzieję, że w Japonii grzeczność nie oznacza nieszczerości, nawet gdy jest wyłącznie powierzchowna. Istnieje różnica między powiedzeniem "Dzień dobry, co dobrego słychać?" a przekleństwami, jakimi zasypuje klienta nowojorski taksówkarz. To, co zewnętrzne, także ma znaczenie. Jeśli zaburzysz powierzchnię, możesz utracić znacznie więcej niż myślisz. Nie należy majstrować przy rytuałach. Maski nigdy nie są jedynie maskami. Może dlatego Brecht zbliżył się do Japonii, ponieważ przemawiała do niego myśl, że nie ma nic autentycznie wyzwalającego w typowym dla Zachodu geście zrywania masek i obnażania prawdziwej twarzy. W ten sposób odkrywa się coś absolutnie obrzydliwego. Zachowujmy pozory. To moja własna fantazja na temat Japonii.

 

Przełożyła Jadwiga Węgrodzka

Wywiad przeprowadzony w Linzu (Austria) 20 czerwca 1995 roku dla internetowego magazynu CTHEORY


Geert Lovink jest holenderskim teoretykiem mediów i członkiem "Adilkno". Związany z projektem "Dygitalne Miasto" w Amsterdamie; ostatnio pracował w Europie Wschodniej jako doradca w sprawach sztuki mediów i mediów niezależnych.

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin