Dickson Gordon R. - Smok i Jerzy 1 - Smok i Jerzy.rtf

(540 KB) Pobierz
Gordon R

Gordon R. Dickson

   Smok i Jerzy

 

 

 

 

 

Cykl: Smoczy Rycerz tom 1

  

 


   Rozdział 1

  

  

   Punktualnie o 10.30 James Eckert zajechał przed Stoddard Hall na terenie college'u w Riveroak, gdzie mieściła się pracownia Grottwolda Weinera Hansena. Lecz Angie Farrel oczywiście nie było przed budynkiem... jakżeby inaczej.

   Był ciepły, słoneczny poranek wrześniowy. Jim siedział w samochodzie i usiłował zachować spokój. Z pewnością nie ma w tym winy Angie. Grottwold, ten idiota, na pewno coś wymyślił, aby zatrzymać ją po godzinach. A przecież wiedział, że dzisiejsze przedpołudnie postanowili poświęcić na szukanie mieszkania. Trudno było nie złościć się na kogoś takiego jak Grottwold. Nie dość, że nie przynosił światu chluby swoją osobą, to jeszcze w sposób bardzo szczególny starał się odebrać Angie Jimowi i mieć ją tylko dla siebie.

   Jedne z dwojga dużych drzwi prowadzących do Stoddard Hall otworzyły się i ukazała się w nich jakaś sylwetka. Nie była to jednak Angie, lecz krępy młody mężczyzna. Dostrzegł Jima siedzącego w samochodzie i podszedł szybko ku niemu.

   - Czekasz na Angie? - zapytał.

   - Zgadza się, Danny - powiedział Jim. - Miała tu się ze mną spotkać, ale oczywiście Grottwold nie chce jej puścić.

   - To w jego stylu - przytaknął Danny.

   Danny Cerdak był asystentem na wydziale fizyki i w całym college'u jedynym, poza Jimem, zawodnikiem pierwszoligowej drużyny siatkówki.

   - Jedziecie obejrzeć przyczepę Cheryl? - zapytał.

   - Jeśli tylko Angie wyrwie się w porę - powiedział Jim.

   - Och, pewnie przyjdzie za chwilę. Słuchaj, czy nie chcielibyście wpaść do mnie jutro po meczu? Nic szczególnego, po prostu pizza i piwo. Będzie też paru chłopaków z drużyny, z żonami.

   - To brzmi nieźle - rzekł Jim ponuro - chyba że Shorles wynajdzie jakąś dodatkową robotę. W każdym razie, dzięki; i na pewno przyjdziemy, jeśli nic nam nie przeszkodzi.

   - Dobrze - Danny wyprostował się. - No to do zobaczenia jutro na meczu.

   Odszedł, a Jim powrócił do swoich myśli. Nie wolno mu zapominać, że frustracja to też część życia. Musi przywyknąć do istnienia i egoistycznych kierowników wydziałów, i zbyt niskich wynagrodzeń, i do polityki oszczędnościowej nękającej tak dalece Riveroak College, jak i wszystkie inne instytucje oświatowe, i że doktorat z historii średniowiecza może przydać się jedynie do przetarcia butów przed podjęciem pracy przy łopacie.

   Dzięki Bogu miał Angie. Najwspanialsze w niej było to, że zawsze uzyskiwała od ludzi wszystko, czego chciała. Nie irytowała się przy tym nawet w takich sytuacjach, kiedy Jim przysiągłby, że tamci celowo szukają zaczepki. Nie był w stanie pojąć, jak jej się to udawało. Angie była naprawdę wyjątkowa - zwłaszcza jak na kogoś niewiele większego od okruszka. Ot, choćby sposób, w jaki radziła sobie z Grottwoldem, u którego pracowała jako asystentka. Spojrzał na zegarek i skrzywił się: prawie za kwadrans jedenasta. Tego było za wiele. Jeśli Grottwold nie miał dość rozumu, by puścić Angie, to do tej pory ona sama powinna się wyrwać. Postanowił pójść po nią w momencie, gdy Angie już zbiegała po schodach.

   - No, jesteś nareszcie - mruknął.

   - Przepraszam - Angie zajęła miejsce w samochodzie i zatrzasnęła drzwiczki. - Grottwold był cały podekscytowany. Sądzi, że znajduje się o krok od udowodnienia, że astralna projekcja jest możliwa...

   - Jaka ...jekcja? - zająknął się Jim.

   - Astralna projekcja. Wyjście ducha poza ciało. Inaczej mówiąc możliwość...

   - Ale chyba nie pozwalasz mu eksperymentować na sobie? Myślałem, że już raz to ustaliliśmy.

   - Niepotrzebnie się złościsz - powiedziała Angie. - Tylko pomagam mu w przeprowadzaniu eksperymentów. Nie martw się, on nie zamierza mnie zahipnotyzować ani nic z tych rzeczy.

   - Już raz próbował - Jim nie dał za wygraną.

   - On tylko próbował, ale udało się to tobie. Pamiętasz?

   - W każdym razie nie wolno ci pozwolić dać się znów zahipnotyzować ani mnie, ani Hansenowi, ani nikomu innemu.

   - Dobrze, kochanie - głos Angie zabrzmiał miękko.

   Oto cała ona, znowu to zrobiła - dokładnie to samo, o czym dopiero co myślał - powiedział sobie w duchu Jim.

   Tym razem poradziła sobie z nim samym. Nieoczekiwanie sprzeczka ucichła, a on zastanawiał się, co właściwie go tak zirytowało.

   - W każdym razie - rzekł jadąc autostradą w kierunku placu przyczep, o którym mówił mu Danny Cerdak - jeśli ta przyczepa do wynajęcia okaże się tania, będziemy wreszcie mogli pobrać się. Może uda nam się przeżyć na tyle skromnie, że nie będziesz już musiała jednocześnie pracować dla Grottwolda i trzymać się kurczowo tej asystentury na anglistyce.

   - Jim - powiedziała Angie. - Musimy mieć jakiś dom, ale nie oszukujmy się co do wydatków.

   - Moglibyśmy rozbić namiot w jakimś nowym miejscu, przynajmniej na kilka pierwszych miesięcy.

   - Jak to sobie wyobrażasz? Żeby gotować i jeść, musimy mieć naczynia i stół. I drugi stół, żeby każde z nas miało gdzie poprawiać testy i w ogóle pracować. No i krzesła. Potrzebny jest nam przynajmniej materac do spania i jakaś szafka na ubrania, których nie da się powiesić...

   - Więc dobrze, znajdę sobie dodatkową pracę.

   - Nic z tego. Będziesz dalej posyłał artykuły do pism naukowych, aż coś ci w końcu wydrukują. I wtedy niech tylko Shorles spróbuje nie zrobić cię wykładowcą.

   Przez chwilę w samochodzie panowała zupełna cisza.

   - Jesteśmy na miejscu - rzekł Jim, ruchem głowy wskazując na prawo.

  

 

   Rozdział 2

  

  

   Plac przyczep w Bellevue nigdy nie wyglądał zbyt atrakcyjnie. Żaden z jego właścicieli w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie uczynił nic, co poprawiłoby ten stan rzeczy. Obecny gospodarz też sprawiał wrażenie, jakby na niczym mu nie zależało.

   - No więc - powiedział, wskazując dokoła - tak to wygląda. Zostawiam was teraz, żebyście mogli wszystko dokładnie obejrzeć. Jak skończycie, przyjdźcie do biura.

   Jim spojrzał na Angie, lecz ona już dotykała spękanej powierzchni drzwiczek przy szafce nad zlewem.

   - Raczej kiepsko - zauważył Jim.

   Najwyraźniej dom na kółkach dożywał swych ostatnich dni. Podłoga uginała się, zlew był poplamiony i chropowaty, zakurzone szyby chwiały się we framugach, a ściany były zbyt cienkie, by chronić przed zimnem.

   - Zimą będzie to przypominało biwakowanie na śniegu - stwierdził Jim.

   Pomyślał o mroźnym styczniu w stanie Minnesota, o dwudziestu trzech milach dzielących ich od Riveroak College, o zdartych oponach Gruchota, o jego zużytym silniku... Pomyślał o semestrach letnich i o lipcowej spiekocie, gdy tymczasem oni będą tu przesiadywać z nie kończącymi się testami do sprawdzenia. Ale Angie nie odzywała się.

   Ponury wygląd przyczepy wywołał w nim przypływ poczucia beznadziejności. Przez chwilę odczuwał gorące pragnienie przeniesienia się w czasy średniowiecznej Europy którymi zajmował się w swych studiach mediewistycznych! Zatęsknił do epoki, w której kłopoty przybierały postać przeciwnika z krwi i kości; do czasów, kiedy spotkawszy takiego Shorlesa można było rozprawić się z nim mieczem, zamiast wdawać się w dyskusje. Nie wierzył, że znaleźli się z Angie w takim położeniu jedynie z powodu kryzysu i że profesor Thibault Shorles - kierownik wydziału historii - nie chciał dać mu stanowiska wykładowcy tylko dlatego, by nie naruszyć istniejącej równowagi sił wewnątrz swego wydziału.

   - Chodźmy stąd, Angie - powiedział Jim. - Znajdziemy coś lepszego.

   Powoli odwróciła się.

   - Powiedziałeś, że w tym tygodniu zostawisz to mnie.

   - Wiem...

   - Przez dwa miesiące szukaliśmy w pobliżu college'u, tak jak tego chciałeś. Od jutra zaczynają się zebrania pracowników przed semestrem jesiennym. Dłużej nie możemy zwlekać.

   - Moglibyśmy jeszcze szukać po nocach.

   - Już nie. I nie zamierzam więcej wracać do akademika. Musimy mieć własny dom.

   - Ależ... rozejrzyj się tylko dookoła, Angie! - wykrzyknął Jim. - A w dodatku do college'u mamy stąd dwadzieścia trzy mile. Gruchot może już jutro nawalić.

   - To go naprawimy, tak samo jak wyremontujemy to pomieszczenie. Wiesz, że potrafimy to zrobić, jeśli zechcemy.

   Skapitulował. Skierowali się do biura placu przyczep.

   - Weźmiemy tę przyczepę - powiedziała Angie do zarządcy.

   - Tak myślałem, że się wam spodoba - odpowiedział sięgając po papiery. - Nawiasem mówiąc, skąd się o tym dowiedzieliście? Jeszcze nie dawałem ogłoszenia.

   - Poprzednio mieszkała tu bratowa jednego z moich kolegów siatkarzy - odpowiedział Jim. - Kiedy przeniosła się do Missouri, powiedział nam, że jej przyczepa stoi wolna.

   Kierownik przytaknął.

   - No cóż, możecie uważać się za szczęściarzy. - Podsunął im papiery. - Mówiliście, zdaje się, że oboje uczycie w college'u?

   - Istotnie - powiedziała Angie.

   - Wobec tego proszę wypełnić te kilka rubryczek i podpisać się. Małżeństwo?

   - Już wkrótce - powiedział Jim. - Pobierzemy się, zanim się tutaj wprowadzimy.

   - No cóż, jeśli jeszcze nie jesteście małżeństwem, to albo musicie podpisać się oboje, albo jedno z was musi figurować jako sublokator. Łatwiej będzie, jeśli oboje się podpiszecie. Wpłacacie czynsz za dwa miesiące z góry. Razem dwieście osiemdziesiąt dolarów.

   Angie i Jim w tym samym momencie podnieśli wzrok znad papierów.

   - Dwieście osiemdziesiąt? - zdziwiła się Angie. - Bratowa Danny'ego Cerdaka płaciła miesięcznie sto dziesięć.

   - Zgadza się. Musiałem podwyższyć.

   - O trzydzieści dolarów na miesiąc? Za co? - indagował Jim.

   - Jak wam się nie podoba - powiedział mężczyzna prostując się - to nie musicie wynajmować.

   - Oczywiście - mówiła Angie - rozumiemy, że musiał pan trochę podwyższyć czynsz, skoro wszędzie ceny idą w górę. Ale nie stać nas na płacenie stu czterdziestu dolarów miesięcznie.

   - To źle. Przykro mi, ale tyle to teraz kosztuje. Rozumiecie, nie jestem właścicielem. Ja tylko wykonuję polecenia.

   A więc po wszystkim. Znów znaleźli się w Gruchocie. Wracali tą samą drogą do college'u.

   - Mimo wszystko nie jest aż tak źle - odezwała się Angie, gdy Jim zajechał na parking przed akademikiem. - Znajdziemy coś innego.

   - Uhu - przytaknął Jim.

   - Pod pewnym względem była to nasza wina - tłumaczyła Angie. - Za bardzo liczyliśmy na ten dom na kółkach dlatego tylko, że pierwsi dowiedzieliśmy się o nim. Od dzisiaj nie będę pewna żadnego miejsca, zanim się tam nie wprowadzimy.

   Po obiedzie zostało im mało czasu, więc Jim odwiózł Angie do Stoddard Hall.

   - Skończysz o trzeciej? - spytał. - Nie pozwolisz, by trzymał cię po godzinach?

   - Nie pozwolę - odpowiedziała zatrzaskując drzwiczki i zwracając się do Jima przez otwarte okno. Jej głos nabrał miękkości. - Nie dziś. Kiedy przyjedziesz, będę już czekała przed budynkiem.

   - Dobrze - odparł, patrzył, jak wchodzi po schodach i znika za jednymi z dużych drzwi.

   Nie mówił nic Angie, lecz podczas obiadu skrystalizowała się w nim pewna decyzja. Otóż zażąda od Shorlesa, by ten bezzwłocznie mianował go wykładowcą.

   - Cześć, Marge - powiedział Jim wchodząc do sekretariatu wydziału historii. - Czy zastałem go?

   Mówiąc to zerknął w stronę drzwi wiodących do prywatnego gabinetu Shorlesa.

   - Nie w tej chwili - odrzekła Marge. - Jest u niego Jellamine. To nie potrwa długo. Chcesz czekać?

   - Tak.

   Minuta wlokła się za minutą. Upłynęło pół godziny i jeszcze kwadrans na dokładkę. Gdy tylko drzwi otworzyły się, Jim automatycznie poderwał się z krzesła. To był Shorles i Ted Jellamine. Teraz dopiero Shorles zauważył Jima i skinął mu radośnie.

   - Znakomite nowiny, Jim! - wykrzyknął. - Ted zostaje wykładowcą na następny rok!

   Wyszli, a Jim wpatrywał się w drzwi osłupiały. To oznaczało koniec nadziei. Nie ma wolnego etatu wykładowcy!

   - Mówił bez zastanowienia. Dlatego w taki sposób zakomunikował ci tę złą nowinę - powiedziała Marge współczująco.

   - Zrobił to celowo i ty dobrze o tym wiesz!

   - Nie - Marge pokręciła głową. - Mylisz się. Obaj przyjaźnią się od lat, a na Teda wywierano naciski, by odszedł na wcześniejszą emeryturę. My jesteśmy prywatną uczelnią, bez możliwości automatycznego podwyższania emerytur w miarę wzrostu cen, a przy obecnej inflacji Tedowi zależy na utrzymaniu tej posady tak długo, jak tylko zdoła. Gdy okazało się, że Ted może zostać, Shorles naprawdę się ucieszył. Po prostu nie myślał, co to oznacza dla ciebie.

   - Hm! - wykrztusił Jim i wyszedł na sztywnych nogach.

   Uspokoił się dopiero, gdy doszedł do parkingu. Wsiadł do Gruchota, zatrzasnął za sobą drzwi i odjechał nie dbając dokąd, byle daleko od college'u. Stopniowo spokój mijanych nadrzecznych okolic zaczął przywracać mu panowanie nad sobą. Spojrzał na zegarek: za piętnaście trzecia. Czas wracać po Angie. Odszukał skrzyżowanie, zawrócił Gruchota i ruszył z powrotem w stronę college'u. Całe szczęście, że poprzednio jechał powoli i nie oddalił się zbytnio od miasta.

   Zajechał przed Stoddard Hall kilka minut przed czasem. Wyłączył silnik i czekał, zastanawiając się, jak najlepiej powiedzieć Angie o swoim ostatnim niepowodzeniu.

   Zerknął na zegarek i ze zdumieniem uświadomił sobie, że upłynęło już prawie dziesięć minut. Angie nie było...

   Coś w Jimie pękło. Nagle poczuł narastającą, beznamiętną, zimną wściekłość. O jeden raz za wiele Grottwold nadużył swej taktyki opóźniania. Wysiadł z samochodu, zamknął drzwi i ruszył w kierunku Stoddard Hall. Bez pukania wpadł do pracowni.

   Grottwold stal przed czymś, co wyglądało jak pulpit sterowniczy. Gdy zobaczył Jima, zaczął się trwożnie rozglądać dookoła. Angie siedziała w fotelu, lecz jej głowa i górna część twarzy były czymś szczelnie osłonięte. Przypominało to suszarkę do włosów w salonie fryzjerskim.

   - Angie! - syknął Jim.

   I wtedy zniknęła...

   Jim stał wpatrując się w pusty fotel. Ona nie mogła zniknąć. Nie mogła tak po prostu rozpłynąć się. To, co się przed chwilą zdarzyło, było niemożliwe. Czekał, aż znów zobaczy Angie siedzącą tuż przed nim.

   - Aportacja!!!

   Zduszony okrzyk Grottwolda wytrącił Jima ze stanu odrętwienia. Odwrócił się, by spojrzeć na wysokiego kudłatego psychologa, który z pobladłą twarzą także wpatrywał się w pusty fotel.

   - Co to ma znaczyć? Co się stało? - wrzasnął Jim. - Gdzie jest Angie?

   - Dokonała aportacji - wyjąkał Grottwold, ciągle wpatrując się w miejsce, gdzie przed chwilą znajdowała się Angie. - Ona naprawdę dokonała aportacji! Ja tymczasem chciałem tylko osiągnąć astralną projekcję.

   - Co takiego! - warknął Jim, zwracając się groźnie ku niemu. - Co chciałeś osiągnąć?

   - Astralną projekcję! Tylko astralną projekcję, nic więcej! - wyjąkał Grottwold. - Tak, by jej astralne ja mogło wyjść poza ciało. Lecz zamiast tego ona dokonała...

   - Gdzie ona jest? - ryknął Jim.

   - Nie wiem! Nie wiem, przysięgam, że nie wiem! - głos Grottwolda wzniósł się na górne rejestry. - Nie umiem w żaden sposób ustalić.

   - Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś wiedział!

   - Nie wiem! Wiem, jakie parametry wskazują przyrządy, ale...

   Jim schwycił wyższego od siebie mężczyznę za klapy, uniósł w górę i cisnął nim o ścianę.

   - SPROWADŹ JĄ Z POWROTEM!

   - Mówię ci, że nie potrafię! - wrzeszczał Grottwold. - Ona nie miała tego zrobić; nie byłem na to przygotowany! Żeby sprowadzić ją z powrotem, musiałbym najpierw spędzić całe dnie lub nawet tygodnie na rozpracowaniu tego, co się stało. A nawet gdybym to zrobił, mogłoby się okazać, że jest już za późno, bo do tego czasu ona dawno może opuścić miejsce, w którym znalazła się wskutek aportacji!

   Jimowi szumiało w głowie. Było nie do wiary, że stał tutaj, słuchając tych bredni i wciskając Grottwolda w ścianę, ale i tak bardziej prawdopodobne niż fakt, że Angie naprawdę zniknęła. Nawet teraz nie mógł do końca uwierzyć w to, co się zdarzyło.

   Ale przecież widział, jak zniknęła. Mocniej zacisnął dłonie na klapach Grottwolda.

   - Dobrze więc, ty ośle! - odezwał się. - Albo sprowadzisz ją tu zaraz, albo rozerwę cię na strzępy.

   - Mówię ci, że nie potrafię! Przestań...! - Grottwold krzyknął, gdy Jim chciał go znowu uderzyć. - Zaczekaj! Mam pomysł.

   Jim zawahał się, lecz nie zwolnił uścisku.

   - Mów - rzucił rozkazującym tonem.

   - Jest jedna szansa, bardzo nikła - paplał szybko Grottwold. - Będziesz musiał mi pomóc. Ale to może się udać. Tak, naprawdę to może się udać.

   - Zgoda - wycedził Jim. - Mów szybko. O co chodzi?

   - Mogę cię posłać w ślad za nią... - Grottwold urwał prawie z okrzykiem przerażenia. - Zaczekaj! Ja nie żartuję. Mówię ci, że to może się udać.

   - Próbujesz również i mnie się pozbyć - warknął Jim. - Chcesz pozbyć się jedynego świadka, którego zeznania mogłyby cię obciążyć.

   - Nie, nie! - zaprzeczał Grottwold. - To się na pewno uda. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany. A jeśli tak, to stanę się sławny.

   Częściowo otrząsnął się już z paniki.

   - Puść mnie - powiedział. - Muszę się dostać do przyrządów, w przeciwnym razie nic dobrego nie wyniknie ani dla Angie, ani dla nas. A w ogóle to za kogo ty mnie masz?

   - Za mordercę! - ponuro stwierdził Jim.

   - Niech i tak będzie. Myśl sobie, co chcesz. Nic mnie to nie obchodzi. Ale znasz moje uczucie do Angie. Ja także nie chcę, by spotkała ją krzywda. Tak samo jak ty chcę ją tu bezpiecznie sprowadzić!

   Grottwold odwrócił się do pulpitu sterowniczego, mrucząc pod nosem:

   - Tak, tak właśnie myślałem... Tak... tak, inaczej być nie mogło.

   - O czym ty mówisz? - ostro spytał Jim. Hansen spojrzał na niego przez ramię.

   - Nie możemy jej sprowadzić z powrotem, zanim nie dowiemy się, dokąd się przeniosła - odpowiedział. - A wiem tylko tyle, że gdy poprosiłem, by skoncentrowała się na czymś, co lubi, odparła, że skoncentruje się na smokach.

   - Jakich smokach? Gdzie?

   - Przecież mówiłem, że nie wiem. To mogły być smoki w muzeum lub w jakimkolwiek innym miejscu! Dlatego musimy ją zlokalizować. Musisz mi pomóc, inaczej nic z tego nie będzie.

   - Dobrze, mów mi tylko, co mam robić - powiedział Jim.

   - Po prostu usiądź w tamtym fotelu... - Grottwold urwał, gdyż Jim groźnie uczynił krok w jego stronę.

   - Dobrze więc, nie rób tego! Zmarnuj naszą ostatnią szansę!

   Jim zawahał się.

   - Lepiej, żebyś się nie mylił - rzekł. Podszedł do fotela i ostrożnie w nim usiadł.

   - A w ogóle, to co zamierzasz zrobić? -; spytał.

   - Nic, czego mógłbyś się obawiać - odrzekł Grottwold. - Nastawy sterownika pozostawię te same co przy aportacji, ale zmniejszę napięcie. Wtedy nastąpi projekcja, nie zaś aportacja.

   - To znaczy, że...

   - To znaczy, że wcale nie znikniesz. Pozostaniesz dokładnie w tym samym fotelu, w którym teraz siedzisz. Natomiast twoje astralne ja podąży na spotkanie z Angie. I tak to powinno przebiegać w jej przypadku. Może za bardzo się skoncentrowała?...

   - Nawet nie próbuj jej winić!

   - Nie próbuję. Ja tylko... W każdym razie nie zapominaj, że i ty musisz się skoncentrować. Angie miała w tym doświadczenie, ty żadnego. Będziesz więc musiał zrobić pewien wysiłek. Myśl o Angie. Skoncentruj się na niej, w jakimś miejscu pełnym smoków.

   - Dobrze - burknął Jim. - A co potem?

   - Jeśli zrobisz to przyzwoicie, ty wylądujesz tam, gdzie i ona. Oczywiście, tak naprawdę to ciebie tam nie będzie! To kwestia subiektywna. Ale będziesz miał wrażenie, że tam jesteś; a ponieważ Angie zniknęła przy tych samych parametrach, powinna spostrzec obecność twojej astralnej postaci, nawet gdyby nie widziała tam nikogo innego.

   - Już dobrze, wiem! - zniecierpliwił się Jim. - Ale jak mam ją sprowadzić z powrotem?

   - Pamiętasz, jak uczyłem cię hipnozy...?

   - Pamiętam znakomicie!

   - No, to postaraj się znów ją zahipnotyzować. Musi być całkiem nieświadoma miejsca, w którym się znajduje, zanim dokona się odwrotny proces aportacji. Każ jej skoncentrować się na tym laboratorium, a kiedy już zniknie, będziesz wiedział, że wróciła tutaj.

   - A co ze mną? - spytał Jim.

   - Och, dla ciebie to drobnostka - odrzekł Grottwold. - Po prostu zamykasz oczy i siłą woli znowu przenosisz się tutaj. Skoro twoje ciało w ogóle nie opuści tego mieszkania, to kiedy zapragniesz wrócić, nastąpi to automatycznie.

   - Jesteś pewien?

   - Oczywiście. Ale teraz zamknij oczy... Musisz nasunąć osłonę na głowę...

   Grottwold odszedł od pulpitu i sam naciągnął mu hełm. Nagle Jim znalazł się w półmroku pachnącym lakierem do włosów, którego używała Angie.

   - Teraz pamiętaj - głos Grottwolda docierał do niego z oddali - skoncentruj się. Angie - smoki. Smoki - Angie. Zamknij oczy i myśl tylko o tym.

   Jim zamknął oczy i myślał.

   Miał wrażenie, że nic się nie dzieje. Z zewnątrz nie dochodził go żaden odgłos, a to, co miał na głowie, nie pozwalało widzieć nic prócz ciemności. Zapach lakieru Angie stawał się przytłaczający. Skoncentruj się na Angie, powtarzał sobie. Skoncentruj się na Angie... i na smokach...

   Nic się nie działo. Kręciło mu się w głowie. Miał wrażenie siedząc tak z zamkniętymi oczami pod suszarką do włosów, że jest ogromny i zwalisty. W uszach waliło mu jak młotem. Powolne, ciężkie tłuczenie. Miał uczucie, jakby ześlizgiwał się w nicość, jednocześnie rozrastając się, aż do chwili, gdy rozmiarami dorównywał olbrzymowi.

   Zakipiało w nim od jakiejś dzikiej wściekłości. Przez chwilę zapragnął podnieść się i kogoś lub coś rozedrzeć na strzępy. Najchętniej Grottwolda. Jakiej doznałby ulgi, gdyby tak pochwycił tego osła i rozerwał na sztuki. Jakiś potężny głos zabrzmiał tuż obok, wołał go. Lecz on nie zwracał na to żadnej uwagi, pochłonięty własnymi myślami. Żeby tylko mógł zatopić pazury w tym Jerzym...

   Pazury? Jerzy?

   O czymże myślał? Te bzdury nie miały najmniejszego sensu.

   Otworzył oczy.

  

 

   Rozdział 3

  

  

   Hełm zniknął. Zamiast ciemności przesyconej wonią lakieru do włosów widział skalne ściany i kamienny strop wznoszący się wysoko nad głową. Pochodnia zamocowana na ścianie rzucała czerwone, migotliwe światło.

   - Do licha, Gorbash! - zagrzmiał głos, którego nie dało się dłużej ignorować. - Obudź się! Ruszajmy już, musimy dostać się do głównej jaskini. Właśnie złapali jednego!

   - Kogo? - wyjąkał Jim.

   - Jerzego! Jakiegoś Jerzego, a kogóż by innego! ZBUDŹ SIĘ, GORBASH!

   Na tle sufitu Jim zobaczył potężną głowę; szczęki, wielkie jak u krokodyla, uzbrojone były w ogromne kły.

   - Nie śpię. Ja tylko... - nagle, pomimo oszołomienia, uświadomił sobie sens tego, co widzi, i mimo woli krzyknął.

   - Smok!

   - A niby kim ma być twój stryjeczny dziadek ze strony matki, jaszczurką morską? A może znów przyśnił ci się jakiś koszmar? Obudź się. Mówi do ciebie Smrgol, chłopcze, Smrgol! Rusz się, rozprostuj skrzydła. Czekają na nas w głównej jaskini. Nie co dzień chwytamy Jerzego. No, pospiesz się wreszcie.

   Uzębiona paszcza błyskawicznie oddaliła się. Mrugając z niedowierzaniem, Jim przeniósł wzrok na ogromny ogon, najeżony od góry rzędem ostrych, kostnych tarcz. Im bliżej Jima, tym ogon powiększał się... To był jego ogon.

   Wyciągnął ramiona. Były olbrzymie. Co więcej, gęsto pokrywały je kostne płytki, takie same jak na ogonie, tylko znacznie mniejsze... a pazurom niechybnie przydałby się manicure. Jim zdał też sobie sprawę, że zamiast nosa ma długi pysk. Oblizał suche wargi i wtedy, w oparach dymu, zobaczył czerwony, rozwidlony język.

   - Gorbash! - raz jeszcze zadudnił ten sam głos. Jim obejrzał się i ujrzał wlepiony w siebie, pełen złości, wzrok drugie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin