Roberts Nora - MacGregorowie 04 - Prawdziwa sztuka.rtf

(422 KB) Pobierz
NORA ROBERTS

NORA ROBERTS

PRAWDZIWA SZTUKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gennie wiedziała, że wreszcie znalazła to, czego szukała, kiedy tylko minęła pierwszy drewniany domek. Niewielkie miasteczko, o trafnej nazwie Windy Point, Wietrzny Cypel, spełniło jej oczekiwania co do tego, jak powinna wyglądać nadmorska wioska w stanie Maine.

Zdecydowała się na ten wyjazd, żeby sprawdzić, czy jej talent sprosta nowemu wyzwaniu. Przedtem szukała inspi­racji dla swoich obrazów w swojej wyobraźni, w fantazjach i snach. Tym razem postanowiła trzymać się rzeczywistości. Teraz wiozła więc w bagażniku mnóstwo szkiców nadmor­skich krajobrazów, ale...

Do tej pory widziała już wiele osad i wsi, rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Wszystkie wyglądały niemal tak samo. Były ładne, malownicze, ale zbyt idealne. Dopiero w Windy Point dostrzegła coś wyjątkowego.

To miejsce uderzyło ją swoją surowością. Nie widziała tu miękkich linii i bujnej roślinności. Wzdłuż wyboistej dro­gi rosły tylko karłowate sosny i świerki, powyginane przez wiatr. Kraina była dzika, niegościnna, ale na swój sposób wyjątkowo piękna.

Sama osada przywodziła na myśl starego człowieka, nę­kanego dolegliwościami wieku. Ściany domów wypłowiały od soli i wiatru, ramy okien pociemniały. Żaden z budynków nie miał wymyślnego kształtu, żadnego nie ozdobiono zbędnymi dodatkami.

Zaintrygowana tym surowym pięknem Gennie minęła zabudowania i zatrzymała się przy cmentarzu, gdzie wśród wysokiej, bujnej trawy wyrastały proste, granitowe nagrob­ki. Wtedy zawróciła i ruszyła z powrotem. Zaparkowała przed sklepem, domyślając się, że to centralny punkt Windy Point i będzie tu mogła uzyskać potrzebne informacje.

Staruszek siedzący na werandzie w starym bujanym fo­telu nawet na nią nie spojrzał, chociaż z pewnością widział, jak przejeżdżała główną ulicą tam i z powrotem. Spokojnie naprawiał drewniany kosz do łowienia homarów. Miał ogo­rzałą twarz, jasne oczy i stwardniałe od pracy dłonie. Gennie obiecała sobie, że kiedyś go naszkicuje.

Wysiadła z samochodu, po chwili namysłu wzięła to­rebkę i podeszła do sklepikarza.

- Dzień dobry.

Skinął głową, nie przerywając pracy.

- Mogę w czymś pomóc? - zapytał.

- Tak. - Uśmiechnęła się lekko, słysząc jego akcent. - Może pan wie, gdzie mogłabym wynająć pokój albo domek na kilka tygodni?

Staruszek omiótł ją uważnym spojrzeniem. Miastowa, stwierdził w myślach, z lekką nutą pogardy. I to z południa. Chociaż dla niego południowcami byli nawet mieszkańcy Bostonu, domyślił się, że dziewczyna pochodzi gdzieś z par­nych terenów głębokiego południa Była ładna i zgrabna, a ciemna cera i jasne oczy nadawały jej zdecydowanie cu­dzoziemski wygląd. Poza tym, jak zresztą wszyscy na po­łudnie od Portland, mówiła z dziwnym akcentem.

Nie wygląda na turystkę, zdecydował w duchu. Bardziej przypominała bajkową księżniczkę z dziecięcych książeczek jego wnuczki. Miała delikatne rysy twarzy, subtelny zarys podbródka i szlachetnie zaznaczone kości policzkowe. Jej uroda mogłaby wręcz onieśmielać, gdyby nie miły uśmiech i przyjazne spojrzenie oczu w kolorze morskiej wody.

Gennie cierpliwie czekała, ze spokojem poddając się oględzinom. Przebywała w Nowej Anglii od kilku miesięcy i wiedziała, jak postępować z tutejszymi ludźmi. Większość z nich była przyjaźnie nastawiona, ale musiało upłynąć tro­chę czasu, zanim dali to po sobie poznać.

- Nie przyjeżdża tu wielu letników - odezwał się wreszcie sklepikarz. - A teraz, po sezonie, wszyscy już wyjechali.

Gennie wiedziała, że staruszek o nic nie zapyta jej wprost, chociaż pewnie umiera z ciekawości. Uznała, że może być wobec niego bardziej wylewna.

- Chyba nie zaliczam się do letników, panie...

- Fairfield. Joshua Fairfield.

- Genvieve Grandeau. - Energicznie uścisnęła jego stwardniałą dłoń. - Jestem artystką. Przyjechałam tu, żeby malować.

A więc to artystka, rozważał staruszek. Owszem, lubił ładne obrazki, ale raczej nie miał zaufania do malarzy. Ry­sowanie to miła rozrywka, ale żeby parać się czymś takim zawodowo... Jednak dziewczyna miała szczery uśmiech i budziła jego sympatię.

- Chyba znalazłby się mały domek, jakieś trzy kilometry stąd. Wdowa Lawrence jeszcze go nie sprzedała. - Poruszył się, a jego fotel zaskrzypiał. - Może zechce go na jakiś czas wynająć.

- To brzmi zachęcająco. Gdzie mogę ją znaleźć?

- Po drugiej stronie ulicy, na poczcie. - Kilka sekund kołysał się w milczeniu. - Powiedz jej, że to ja cię przy­syłam - dodał po namyśle.

Gennie uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

- Dziękuję, panie Fairfield.

Poczta okazała się małym pomieszczeniem z wąskim kontuarem. Przy umocowanych na jednej ze ścian przegród­kach na listy sortowała pocztę kobieta w ciemnej, baweł­nianej sukience, ze starannie upiętym w tyle głowy warko­czem. Ona nawet wygląda jak wdowa Lawrence, pomyślała Gennie, uśmiechając się w duchu.

- Bardzo przepraszam - odezwała się głośno. Kobieta odwróciła się, szybko zmierzyła Gennie pyta­jącym spojrzeniem i podeszła do kontuaru.

- Słucham, o co chodzi?

- Czy pani Lawrence?

- Tak. Fairfield powiedział mi, że ma pani mały domek Pan Fairfield powiedział mi, że ma pani mały domek do wynajęcia.

Kobieta zacisnęła wąskie wargi, ale poza tym jej twarz pozostała nieporuszona.

- Owszem, mam domek, ale do sprzedania.

- Tak, właśnie tak mi powiedział. - Gennie znów się uśmiechnęła. Bardzo chciała zamieszkać w pobliżu tego miasteczka, a domek oddalony od niego o trzy kilometry wydawał się dla niej wprost wymarzony. - A może zde­cydowałaby się pani wynająć mi go na kilka tygodni? Jeśli trzeba, postaram się o jakieś referencje.

Wdowa Lawrence chłodno spoglądała na Gennie. Nie potrzebowała żadnych referencji, sama była w stanie ocenić każdego człowieka.

- Dokładnie na jak długo chciałabyś go wynająć?

- Na miesiąc, może półtora.

Zerknęła na ręce Gennie. Dostrzegła na palcu misterny złoty pierścionek, ale nie zauważyła obrączki.

- Będziesz tam mieszkać sama? - zapytała wprost.

- Tak - potwierdziła Gennie z uśmiechem. - Nie je­stem zamężna. Od kilku miesięcy podróżuję po Nowej An­glii i maluję. Chciałabym trochę czasu spędzić tutaj, w Win­dy Point.

- Malujesz? - Wdowa znów spojrzała na nią czujnie.

- Owszem.

Wdowa Lawrence szybko doszła do wniosku, że Gennie można zaufać. Nie często spotyka się młoda kobietę, która nie paple bezustannie o sobie. A poza tym pusty dom nie przynosił żadnego pożytku.

- W domu jest czysto i wszystkie instalacje działają, tyl­ko kuchenka miewa humory. Dach był naprawiany dwa lata temu. Są tam dwie sypialnie, ale jedna stoi pusta.

Chociaż wdowa mówiła spokojnie, a jej oczy nie zdra­dzały żadnych uczuć, Gennie zdała sobie sprawę, że dla tej kobiety to bolesna chwila. Zapewne przypomniały jej się długie lata, jakie przeżyła w tym domu.

- W pobliżu nie ma innych domów - ciągnęła pani Lawrence. - Odłączyłam też telefon. Jeśli ci na tym zależy, możesz założyć sobie nowy.

- Brak telefonu wcale mi nie przeszkadza, a cały opis brzmi bardzo zachęcająco - stwierdziła Gennie. W jej gło­sie słychać było zrozumienie i współczucie. Wdowa odkaszlnęła cicho. Kiedy podała cenę za miesięczny wynajem, Gennie mile się zdziwiła. Długie wahanie nie leżało w jej naturze, więc szybko odpowiedziała: - Zgadzam się.

Na twarzy pani Lawrence po raz pierwszy odmalowało się lekkie zaskoczenie.

- Nawet go nie obejrzysz?

- Nie potrzebuję. - Gennie bez ociągania się wyjęła z torebki książeczkę czekową i sprawnie wypisała czek. - Proszę mi powiedzieć, co muszę sobie kupić z pościeli i na­czyń kuchennych.

Pani Lawrence spojrzała na czek.

- Genevieve - wymamrotała pod nosem.

- Genvieve - poprawiła Gennie. - To po babci - wy­jaśniła z uśmiechem. - Wszyscy mówią do mnie Gennie.

Godzinę później Gennie miała w torebce klucze do domu. Na tylnym siedzeniu samochodu leżały dwa pudła z zakupami, a obok deski rozdzielczej plan dojazdu. Odprowadzały ją ukradkowe, badawcze spojrzenia mieszkańców osady.

Zmierzchało. Groźne chmury wisiały nisko nad ziemią, a wiatr przybierał na sile, ale dzięki temu Gennie jeszcze bardziej cieszyła się nową przygodą. Jechała wąską, wyboi­stą drogą w stronę morza z poczuciem, że za horyzontem czeka ją coś nowego i ekscytującego.

Umiłowanie przygody odziedziczyła po przodkach. Jej prapradziadek był piratem, nieustraszonym zdobywcą morza. Jego dziennik okrętowy należał do najcenniejszych skarbów Gennie. Philippe Grandeau opisał swoje występki z wielkim talentem i pełnym ironii poczuciem humoru. Gennie bez namysłu po­szłaby w ślady przodka - korsarza i gdyby tak się przydarzyło, z przyjemnością rzuciłaby się w wir wielkiej przygody.

Samochód podskakiwał na wybojach, a ona przyglądała się otaczającym ją widokom, tak odmiennym od tych z jej ro­dzinnego Nowego Orleanu, gdzie dnie płynęły leniwie, a noce spędzano na szampańskich zabawach. Tutaj, wśród smaganych wiatrem skał, należało stale mieć się na baczności.

Chociaż robiło się coraz później, Gennie zatrzymała się. Czuła, że musi przelać swoje wrażenia na papier. Wyjęła szkicownik i ołówek, wciągając w nozdrza zapach rozkła­dających się ryb i wodorostów. Nie skrzywiła się. Rozu­miała, że to jest część tej dziwnej siły, która od zawsze ciągnie człowieka ku morzu.

Nieopodal znajdowała się zatoka, której wody burzył przybierający na sile wiatr. Z ziemi wystawały wygładzone przez czas kamienie. Na poboczu drogi rosły kępy jeżyn, których gałęzie uginały się od ostatnich owoców lata. Wiatr wzdychał i zawodził.

Nieczęsto zdarzało się Gennie czuć taką wolność. Nie musiała się przed nikim tłumaczyć, nigdzie się nie śpieszyła. Rozluźniona, ale pełna radosnego ożywienia, szkicowała z zapałem. Cieszyła się, że nie słyszy żadnych odgłosów ludzkiej aktywności. Tak, w Windy Point podobało jej się zdecydowanie.

Skończyła rysować i wrzuciła szkicownik do samocho­du. Gdyby nie to, że zaczęło się ściemniać, zostałaby tu dłużej, poszłaby nad wodę. Nic straconego. Czekały ją dłu­gie dni rysowania... I kto wie, co jeszcze przyniesie naj­bliższy miesiąc. Z uśmiechem przekręciła kluczyk w sta­cyjce.

Kiedy usłyszała tylko przerywany grzechot, spróbowała jeszcze raz. Tym razem rozległo się głuche stęknięcie i zdecydowanie złowróżbny zgrzyt. W Bath miała co prawda, kłopoty z samochodem, ale miejscowy mechanik naprawił, co trzeba. Od tego czasu wszystko działało bez zarzutu.

Gennie pomyślała o wybojach na drodze i doszła do wniosku, że pewnie coś się poluzowało. Lekko zniecierpli­wiona wyszła z samochodu i podniosła maskę.

Już po chwili musiała jednak przyznać, że nawet gdyby miała jeszcze jakieś narzędzia, oprócz śrubokręta i latarki, to i tak nie wiedziałaby, jak ich użyć. Zamknęła maskę i spojrzała na drogę. Ani żywej duszy. Ciemności stawały się coraz głębsze, a jedynym dźwiękiem był szum wiatru.

Oszacowała, że znajduje się mniej więcej w połowie dro­gi między miasteczkiem a domem. Jeśli wróci do Windy Point, może znajdzie kogoś, kto ją podwiezie na miejsce, ale jeśli pójdzie dalej, za kwadrans pewnie dotrze do domku. Bez wahania podjęła decyzję. Wzięła latarkę ze schowka na rękawiczki i zrobiła to, co leżało w jej naturze. Ruszyła naprzód przed siebie.

Niemal natychmiast musiała zapalić latarkę. Droga była równie nieprzyjemna dla pieszego jak dla kierowcy, ale nie zeszła z niej, ponieważ bała się, że się zgubi albo wpadnie do zatoki. Zaciekawiło ją, czy ten odcinek drogi, kamienisty i poznaczony głębokimi koleinami, jest często używany.

Szybko zapadła całkowita ciemność, ale wiatr wcale nie ustał. Nisko przy ziemi snuły się mgliste smugi i Gennie miała nadzieję, że dotrze do celu, zanim mgła zgęstnieje. Wkrótce jednak zapomniała o mgle, kiedy rozszalała się burza.

W innych okolicznościach Gennie nie przejęłaby się tym, że jest przemoczona do suchej nitki, ale nawet jej umiło­wanie przygody nieco słabło wśród wyjącego wiatru, zacinającego deszczu i w całkowitej ciemności, którą przecinał żałośnie słaby promień światła latarki. Jej pierwszą reakcją była irytacja, potem pojawiło się zniecierpliwienie, a wre­szcie niepokój.

Błyskawice oświetlały grupy skał i skarlałe krzewy, które rzucały dziwaczne, poskręcane cienie. Nawet kobieta o mniej artystycznej duszy patrzyłaby na nie z niepokojem. Wybujała wyobraźnia Gennie podsuwała jej wizje złośli­wych gnomów, czających się w ciemności. Próbowała nucić coś fałszywie pod nosem, żeby odegnać paraliżujący strach. Starała się skupić wzrok na świetle latarki.

Wszystko na próżno. Strach coraz mocniej ściskał ją za gardło. Przeszła już chyba ponad półtora kilometra, a wciąż nie dotarła do wynajętego domku. Może już go minęła?

Poświeciła dokoła latarką. Nad jej głową przetoczył się grzmot, a deszcz zacinał prosto w twarz. W tych warunkach trzeba było cudu, żeby znaleźć opuszczony, ciemny domek jedynie z pomocą zwykłej latarki.

Teraz nie pozostało jej nic innego, jak wrócić do samo­chodu i przeczekać w nim burzę. Perspektywa spędzenia długiej, deszczowej nocy w ciasnej kabinie nie była miła, ale lepsze to niż błąkanie się po bezludziu podczas ulewy. Przypomniała sobie, że zostawiła w samochodzie paczkę ciastek. Westchnęła i jeszcze raz rozejrzała się wokół, przy­świecając sobie latarką.

Nagle coś dostrzegła. Zamrugała kilka razy i wytężyła wzrok. Tak, zobaczyła w oddali światło, a to oznaczało schronienie, ciepło, ludzką obecność. Bez namysłu ruszyła w tamtą stronę.

W gęstniejących ciemnościach z trudem pokonywała wyboistą drogę. Musiała poruszać się wolno, uważnie wpa­trując się w ziemię pod stopami, żeby przypadkiem się nie przewrócić. Nie mogła dopuścić, żeby opanował ją strach, chociaż serce biło jej mocno z wysiłku.

Straciła już niemal wiarę, że kiedykolwiek będzie jej cie­pło i sucho. Światło przed nią nadal płonęło jednak równym blaskiem, dając jej siłę, by wciąż przedzierać się naprzód. Gdyby nie to, chyba usiadłaby na środku drogi i zaczęła płakać.

Kiedy za kurtyną deszczu dostrzegła zarys budynku, nie­mal roześmiała się w głos. Dotarła do latarni morskiej, pro­wadzące ją światło nie paliło się jednak na szczycie wieży, ale w oknie na drugim piętrze.

Gennie nie zastanawiała się nad tym, tylko przyśpieszyła kroku. Ktoś tam mieszkał, pewnie jakiś przygięty do ziemi staruszek, były marynarz. Jak sądziła, powitają niezbyt wy­lewnie, ale na pewno da schronienie i poczęstuje rumem.

Walcząc z deszczem, który siekł prosto w jej oczy, od­nalazła grube, drewniane drzwi i uderzyła w nie pięścią, jednak odgłosy burzy zagłuszały wszelkie inne dźwięki. Niebezpiecznie bliska paniki, znów załomotała w grube de­ski. Czyżby pokonała tak długą drogę tylko po to, żeby u ce­lu nikt jej nie usłyszał?

Zdesperowana przywarła do drzwi policzkiem i nadal uderzała w nie ze wszystkich sił. Stary latarnik na pewno jest w środku, myślała gorączkowo, łomocąc uparcie. Po­chłonięta tą czynnością, przeoczyła moment, kiedy wreszcie jej otworzono, straciła równowagę i runęła do środka. Ktoś chwycił ją mocno za ramiona, nie pozwalając upaść.

- Dzięki Bogu! - wydusiła z trudem Gennie. - Bałam się, że nikt mnie nie usłyszy. - Odgarnęła z czoła ociekające wodą włosy i spojrzała na swojego wybawiciela.

Przede wszystkim nie był to żaden przygarbiony starzec, ale młody, szczupły mężczyzna. Nieznajomy miał ciemne i gęste włosy, pełne usta o zmysłowej linii, a jego nos był nieco zbyt arystokratyczny, jak na ogorzałą twarz maryna­rza. Brązowe oczy pod ciemnymi brwiami spoglądały na nią bez zaciekawienia i niezbyt przyjaźnie. Gennie spo­strzegła, że gospodarz latarni jest po prostu poirytowany.

- Skąd się tu, u diabła, wzięłaś?

Nie takiego powitania oczekiwała, ale mozolny marsz w deszczu chwilowo pozbawił ją refleksu.

- Przyszłam piechotą - odpowiedziała niezbyt roz­sądnie.

- Piechotą? - powtórzył zdziwiony. - W taką pogodę? Z daleka?

- Przeszłam kilka kilometrów. Samochód mi się popsuł. - Zaczęła dygotać, może z zimna, a może ze zdenerwowa­nia. Nieznajomy nadal trzymał ją mocno, a ona była jeszcze zbyt oszołomiona, żeby się wyswobodzić.

- Dlaczego jeździłaś po tej okolicy w taką noc jak dziś?

- Wynajęłam dom od pani Lawrence. Samochód mi się popsuł, pewnie w ciemności nie zauważyłam rozwidlenia drogi. Zobaczyłam światło. - Nabrała głębiej powietrza i dopiero teraz poczuła, że trzęsą jej się nogi. - Mogę usiąść?

Patrzył na nią przez długą chwilę, a potem mamrocząc coś pod nosem, pchnął ją w stronę kanapy. Gennie usiadła z ulgą, odchyliła głowę i postarała się uporządkować mętlik w głowie.

Grant, bo tak miał na imię mieszkaniec latarni, zastana­wiał się tymczasem, co począć z nieproszonym gościem. Spoglądał na nią z badawczo. Wyglądała tak, jakby miała za chwilę zemdleć. Czarne jak noc, lekko falujące włosy opadały jej na policzki mokrymi pasmami. Mimo to przy­wodziła mu na myśl celtycką lub galijską księżniczkę o de­likatnych rysach twarzy i zgrabnym, wysportowanym ciele. Przemoczone ubranie przylegało do niej ciasno, natychmiast więc zwrócił uwagę na ten szczegół jej urody.

Doszedł do wniosku, że w pewnych okolicznościach mó­głby ją uznać za całkiem atrakcyjną kobietę, ale piorunujące wrażenie zrobiły na nim dopiero jej oczy, kiedy podniosła na niego wzrok. Były zielone, wielkie, lekko skośne. Przez ułamek sekundy Grand zastanawiał się, czy nieznajoma nie jest jakaś mityczną istotą, którą sztorm wyrzucił na brzeg.

Jej wizyta jednak wcale nie sprawiła mu radości. Kiedy otwarcie się do niego uśmiechnęła, pożałował nawet, że otworzył drzwi.

- Przepraszam - odezwała się Gennie. - Zdaje się, że nie przedstawiłam się jak należy. Maszerowałam w deszczu pewnie nie dłużej niż godzinę, ale czuję się tak, jakby minęły całe wieki. Jestem Gennie.

Grant wsunął kciuki w kieszenie dżinsów i znów zmar­szczył brwi.

- Campbell, Grant Campbell - rzucił.

Nic więcej nie dodał, tylko zmierzył ją niezbyt przyja­znym spojrzeniem, więc Gennie starała się podtrzymać roz­mowę.

- Nawet pan sobie nie wyobraża, panie Campbell, jak się ucieszyłam, kiedy zobaczyłam światło.

- Skręt do domu wdowy Lawrence znajduje się o jakieś dwa kilometry stąd - mruknął po chwili milczenia.

Zdziwiona jego chłodnym tonem Gennie uniosła brwi. Czyżby się spodziewał, że wyjdzie znów na deszcz i będzie do rana szukała domku wdowy? Gennie na ogół wykazy­wała się łagodnym, jak na malarkę, usposobieniem, ale teraz była zmarznięta i mokra. Wrogi wyraz twarzy Granta do­konał reszty. Straciła cierpliwość.

- Wie pan co, zapłacę panu za kubek kawy i skorzy­stanie z tego. - Uderzyła dłonią w kanapę, wzbijając ob­łoczek kurzu. - Tylko na jedną noc.

- Nie wynajmuję pokoi.

- I pewnie kopnąłby pan chorego psa, gdyby stanął panu na drodze - dorzuciła spokojnie Gennie. - Trudno. Ja się stąd dzisiaj nie ruszę. I lepiej niech pan nie próbuje wy­rzucać mnie siłą.

Rozbawiło go jej wojownicze oświadczenie, ale nie dał nic po sobie poznać. Nie wyjaśnił też, że wcale nie zamierzał jej wyrzucić na deszcz. Chciał jedynie dać jej do zrozu­mienia, że nie cieszy się z tej wizyty i nie przyjmie od niej pieniędzy. Gdyby nie to, że był zdenerwowany, z pewnością bardziej doceniłby jej upór i animusz, który nie opuszczał jej mimo zmęczenia.

Bez słowa podszedł do starej, dębowej szafki i zaczął w niej czegoś szukać. Urażona Gennie patrzyła prosto przed siebie, nawet kiedy usłyszała chlupot wlewanego do szkla­neczki płynu.

- W tej chwili brandy zrobi ci lepiej niż kawa - po­wiedział Grant i podsunął jej szklaneczkę.

- Dziękuję - odparła lodowatym tonem. Wypiła trunek jednym haustem, żeby szybko rozlewające się po ciele ciepło pomogło jej dojść do siebie i z uprzejmym skinieniem gło­wy oddała mu pustą szklaneczkę. Grant o mało się nie uśmiechnął.

- Jeszcze jednego drinka? - zaproponował.

- Nie, dziękuję - odrzekła chłodno.

Pokazała mu, gdzie jego miejsce niczym obrażona księż­niczka, pomyślał lekko rozbawiony Grant. Poza tym jednak nie było mu do śmiechu. Gorączkowo zastanawiał się, co robić dalej.

Odgłosy burzy docierały do niego nawet przez grube ściany latarni. Droga do domu wdowy, chociaż krótka, by­łaby nieprzyjemna, może nawet niebezpieczna. Mniej kło­potu sprawi mu przenocowanie dziewczyny. Niezadowolo­ny, mruknął coś niecierpliwie pod nosem i ruszył do drzwi.

- Chodź za mną - polecił jej, nie oglądając się za siebie. - Nie przesiedzisz przecież całej nocy na kanapie, trzęsąc się z zimna.

Przez chwilę Gennie miała ochotę cisnąć w niego toreb­ką, ale opanowała się i posłusznie ruszyła za gospodarzem w górę krętych schodów.

Grant poruszał się zręcznie jak kot i bez trudu wspiął się na drugi poziom, który, zdaniem Gennie, znajdował się jakieś sześć metrów ponad pierwszym. Ona tymczasem kur­czowo trzymała się poręczy i niecierpliwie czekała, żeby zapalił światło.

W nikłym blasku zobaczyła podłogę z desek. Grant wszedł w drzwi po prawej, za którymi znajdowała się jego sypialnia, mała, niezbyt starannie wysprzątana, ale ze starym łóżkiem z kutego żelaza, które od razu spodobało si...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin