Dumas Aleksander - Kawaler de Maison-Rouge.rtf

(1243 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

ALEKSANDER DUMAS

(OJCIEC)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

KAWALER

DE MAISON-ROUGE

 

 

T I

 

 

 

 

Tytuł oryginału

LE CHEVALIER DE MAISON-ROUGE

 

 

 

 

 

 

 

Adaptacja

H. B. SEKELY

na podstawie tłumaczenia w wydaniu

JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO

(Warszawa 1890)

 


SPIS ROZDZIAŁÓW

 

I              OCHOTNICY             

II              NIEZNAJOMA             

III              ULICA FOSSÉS-SAINT-VICTOR             

IV              ÓWCZESNE ZWYCZAJE             

V              KTO TO BYŁ OBYWATEL MAURYCY LINDEY             

VI              TEMPLE             

VII              PRZYSIĘGA GRACZA             

VIII              GENOWEFA             

IX              WIECZERZA             

X              SZEWC SIMON             

XI              LIST             

XII              MIŁOŚĆ             

XIII              TRZYDZIESTY PIERWSZY MAJA             

XIV              POŚWIĘCENIE             

XV              BOGINI ROZUMU             

XVI              SYN MARNOTRAWNY             

XVII              SAPERZY             

XVIII              CHMURY             

XIX              PROŚBA             

XX              KWIACIARKA             

XXI              PĄSOWY GOŹDZIK             

XXII              SIMON OSKARŻYCIEL             

XXIII              BOGINI ROZUMU             

XXIV              MATKA I CÓRKA             

XXV              LIST             

XXVI              BLACK             


I
OCHOTNICY

Działo się to wieczorem dnia 10 marca 1793 roku.

Na wieży kościoła Panny Marii wybiła godzina dziesiąta, a rozlegający się w powietrzu dźwięk zegara wydawał się smutny, monotonny, wibrujący.

Noc zalegała nad Paryżem, nie burzliwa, przerywana błyskawicami, lecz zimna i mglista.

Inny był wówczas Paryż, niż go dzisiaj znamy. Dziś oślepia on wieczorem tysiącami świateł, odbijających się w złocistym błocie. Dziś pełen jest spieszących się przechodniów, śmiechu i szeptów, ma liczne przedmieścia, które są szkołą grubiańskich wymyślań i groźnych występków. Wówczas było to miasto wstydliwe, bojaźliwe, pracowite, którego mieszkańcy, przebiegając z jednej ulicy na drugą, kryli się w zakątkach lub w bramach, jak zwierzyna, która osaczona przez strzelców dusi się we własnej norze.

Przez skazanie na śmierć króla Ludwika XVI Francja zerwała z całą Europą. Do trzech nieprzyjaciół, z którymi zrazu walczyła, to znaczy do Prus, Austrii i Piemontu, przyłączyły się: Anglia, Holandia i Hiszpania. Szwecja tylko i Dania zachowały dawną neutralność.

Sytuacja Francji była tragiczna: kraj został zablokowany przez całą Europę, a przejściem miedzy górnym Renem a Escaut dwieście pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy maszerowało przeciwko Republice.

Zewsząd wyparto generałów francuskich. Miączyński opuścić musiał Akwizgran i cofnąć się ku Liège. Steingla i Neuilly'ego odparto w Limburskie. Vallence i Dampierre, zmuszeni do odwrotu, pozwolili sobie zabrać część taboru. Przeszło dziesięć tysięcy zbiegów, opuściwszy armię, rozsypało się po kraju. Na koniec Konwent, pokładając jedyną nadzieję w generale Dumouriez, słał do niego gońca za gońcem z poleceniem, aby opuścił brzegi Biesboos, gdzie przygotowywał się do wylądowania w Holandii, i aby przybył objąć dowództwo armii rozłożonej nad rzeką Meuse.

Jak w każdym żywym organizmie najbardziej wrażliwe jest serce, tak Francja właśnie w Paryżu najbardziej boleśnie odczuwała każdy cios, jaki jej zadawały napady, bunty lub zdrady. Każde zwycięstwo wywoływało radość, każda porażka rodziła groźne powstania. Łatwo więc pojąć, jakie wrażenie zrobiły wiadomości o niepowodzeniach, których po kolei doznawała armia.

W wigilię dnia 9 marca w Konwencie odbyło się jedno z najburzliwszych posiedzeń. Wszystkim oficerom wydano rozkaz udania się natychmiast do swych pułków, a Danton, śmiały projektodawca, którego nieprawdopodobne pomysły jednak się spełniły, wstępując na mównicę, zawołał: „Brak wojska, powiadacie! Dajmy Paryżowi sposobność ocalenia Francji, zażądajmy od niego trzydziestu tysięcy ludzi, poślijmy ich generałowi Dumouriez, a nie tylko Francja będzie ocalona, ale utrzymamy Belgię, a Holandię podbijemy.”

Projekt ten przyjęto pełnymi uniesienia okrzykami. Wezwano sekcje do zebrania się jeszcze tego wieczoru. W każdej sekcji otwarto listę wpisów. Zawieszono wszystkie widowiska dla podkreślenia powagi chwili, a na ratuszu, na znak żałoby, zatknięto czarny sztandar.

Przed północą trzydzieści tysięcy nazwisk wypełniło listy ochotników.

Tego jednakże wieczoru powtórzyło się to, co miało miejsce we wrześniu: w każdej sekcji zapisujący się ochotnicy żądali, aby przed ich wyruszeniem ukarano zdrajców.

Zdrajcami zaś byli kontrrewolucjoniści, skryci spiskowcy, którzy od wewnątrz grozili rewolucji, zagrożonej z zewnątrz. Lecz, jak łatwo pojąć, nazwa ta przybierała najszersze znaczenie, jakie jej według własnego upodobania nadawały stronnictwa, trzęsące podówczas Francją. Że zaś żyrondyści byli najsłabsi, górale więc zadecydowali, że żyrondyści są zdrajcami.

Nazajutrz, dnia 10 marca, wszyscy deputowani górale znajdowali się na posiedzeniu. Uzbrojeni jakobini zajęli trybuny, wyrzuciwszy przedtem kobiety. Wtem zjawia się mer wraz z radą Gminy, potwierdza raport komisarzy Konwentu o pełnej poświęcenia postawie obywateli, ale zarazem powtarza wyrażone wczoraj jednomyślnie życzenie — aby ustanowiono nadzwyczajny trybunał do sądzenia zdrajców.

Natychmiast zażądano raportu komitetu. Komitet zgromadził się w jednej chwili, a w dziesięć minut potem Robert Lindet przybył z oświadczeniem, że powołany będzie trybunał złożony z dziewięciu sędziów politycznie niezależnych; trybunał podzielony zostanie na dwie sekcje i ścigać będzie na żądanie Konwentu lub bezpośrednio, wszystkich, którzy zdradzili naród.

Widzimy więc, że władza Konwentu była coraz większa. Żyrondyści dopatrywali się w tym wyroku wydanego na siebie i powstali. „Umrzemy raczej — wołali — niż pozwolimy na wprowadzenie tej weneckiej inkwizycji!” Odpowiadając na ten okrzyk, górale zażądali głosowania. „Tak jest — zawołał Féraud — głosujmy, abyśmy dali poznać światu ludzi, którzy w imieniu prawa chcą zabijać niewinność.”

I rzeczywiście głosowano. Wbrew wszelkim przypuszczeniom większość oświadczyła: 1. że ustanowieni będą przysięgli, 2. że wybrani zostaną w równej liczbie z poszczególnych departamentów, 3. że mianować ich będzie Konwent.

W chwili przyjęcia tych trzech wniosków dały się słyszeć głośne okrzyki. Konwent, przyzwyczajony do odwiedzin pospólstwa, kazał spytać, czego od niego żądają. Odpowiedziano, że deputacja ochotników, którzy jedli obiad w składzie zboża, prosi, aby Konwent pozwolił im przedefilować.

Natychmiast otworzono drzwi i pojawiło się sześciuset ludzi uzbrojonych w pałasze, pistolety i piki, na pół pijanych, którzy wśród oklasków przedefilowali, wznosząc okrzyki domagające się śmierci zdrajców.

Tak — odrzekł im Collotd'Herbois — tak, moi przyjaciele, mimo intryg ocalimy was i wasze prawa.

I słowom tym towarzyszyło spojrzenie skierowane w stronę żyrondystów. Spojrzenie to miało oznaczać, że naród nie jest jeszcze wolny od niebezpieczeństwa.

Istotnie, zaraz po skończeniu posiedzenia Konwentu górale rozpraszają się po innych klubach, śpieszą do kordelierów i jakobinów, projektują, aby wyjąć zdrajców spod prawa i wyrżnąć ich jeszcze tej nocy.

Żona Louveta mieszkała przy ulicy SaintHonoré, w pobliżu klubu jakobinów. Usłyszawszy wrzawę, wychodzi i wstępuje do klubu, dowiaduje się o projekcie i czym prędzej śpieszy donieść o tym mężowi. Louvet bierze broń, następnie biegnie od mieszkania do mieszkania, aby uprzedzić swych przyjaciół, ale nie zastaje nikogo. Służący jednego z przyjaciół powiada mu, że są u Pétiona. Louvet udaje się tam natychmiast i widzi, że tam radzą najspokojniej nad dekretem, który nazajutrz mają przedstawić w Konwencie. Wierzą, iż przypadek da im większość głosów i że dekret przeprowadzą. Opowiada im, co się dzieje, oświadcza, co przeciwko nim knują kordelierzy i jakobini, i na koniec wzywa, aby ze swej strony obmyślili jakieś radykalne środki działania.

Wówczas Petion, jak zawsze spokojny i obojętny, wstaje, idzie do okna, otwiera je, patrzy w niebo, wyciąga na zewnątrz ręce i cofając je mówi:

Deszcz pada. Tej nocy nic z tego nie będzie.

Przez otwarte okno słychać ostatnie dźwięki zegara bijącego godzinę dziesiątą.

Cóż to takiego stało się w Paryżu, wieczorem dnia 10 marca i co sprawiło, że wśród wilgotnej ciemności, wśród groźnego milczenia, domy, nieme i ponure, podobne były raczej do grobów?

Silne patrole Gwardii Narodowej z nastawionymi bagnetami, wojska obywatelskie, żandarmi przeglądający zakątki każdej bramy i każde przejście byli jedynymi mieszkańcami miasta, którzy śmieli wyjść na ulicę: instynkt ostrzegał wszystkich, że szykuje się jakaś rzecz straszna, nieznana.

Drobny, zimny deszcz, który uspokoił Pétiona, bardziej jeszcze powiększył zły humor i niezadowolenie czuwających. Każde spotkanie zdawało się być przygotowaniem do potyczki, bo po rozpoznaniu wszyscy z niedowierzaniem, powoli i niechętnie wymieniali hasła.

Widząc ich potem, jak wracali, można było rzec, iż bali się nawzajem, aby ich kto z tyłu nie napadł.

Tego więc wieczoru, kiedy Paryż drżał z panicznej trwogi, która stała się zjawiskiem tak częstym, iż powinien był już się do niej przyzwyczaić, tego wieczoru, kiedy skrycie mówiono o potrzebie wyrżnięcia rewolucjonistów, którzy przedtem w przeważającej liczbie głosowali z zastrzeżeniem za śmiercią króla, dziś wahali się wydać wyrok śmierci na królową, więzioną w Temple wraz z dziećmi i szwagierką — tego wieczoru jakaś kobieta owinięta w mantylę koloru lila, ukrywszy, a raczej zanurzywszy głowę w kapturze tej mantyli, przemykała się wzdłuż domów ulicy SaintHonoré, chroniąc się to w głębi jakiejś bramy, to za rogiem muru, ilekroć dostrzegła z dala nadchodzący patrol. Stojąc nieruchomo jak posąg, wstrzymywała oddech, póki patrol nie przeszedł. Wówczas znów biegła szybko i niespokojnie, póki nowe tego rodzaju niebezpieczeństwo nie zmusiło ją powtórnie do zatrzymania się w jakiejś bramie.

W ten sposób, dzięki przedsiębranym środkom ostrożności, przebiegła już była bezkarnie część ulicy SaintHonoré, gdy nagle na rogu ulicy Grenelle wpadła nie w ręce patrolu, lecz w ręce małego oddziału dzielnych ochotników, którzy jedli obiad w składzie zbożowym, a których patriotyzm podniosły liczne toasty wzniesione na cześć przyszłych zwycięstw.

Biedna kobieta krzyknęła i usiłowała umknąć przez ulicę Coq.

Hej! hej! Obywatelko! — zawołał przywódca ochotników, wskutek bowiem wrodzonej człowiekowi potrzeby posiadania dowódców, zacni patrioci już go sobie wybrali. — Hej! hej! A dokądże to?

Uciekająca nie odpowiedziała, lecz biegła dalej.

Pal! — zawołał przywódca. — To przebrany mężczyzna! To uciekający arystokrata!

I szczęk dwóch czy trzech strzelb, nierówno opadających na niepewne ręce, oznajmił biednej kobiecie, że wkrótce rozkaz zostanie wykonany.

Nie! Nie! — zawołała nagle, zatrzymawszy się. — Nie, obywatelu, mylisz się. Nie jestem mężczyzną...

A więc zbliż się — rzekł dowódca — i odpowiadaj. Dokądże to idziesz, nocna piękności?

Ależ, obywatelu, ja nigdzie nie idę... Ja wracam...

A, wracasz?

Tak jest.

Jak na uczciwą kobietę, to zbyt późno wracasz, obywatelko.

Idę od chorej krewnej.

Biedna mała kotka... — powiedział przywódca, machnąwszy ręką tak, że przestraszona kobieta zatrzęsła się gwałtownie. — A gdzie masz kartę?

Kartę? Jak to, obywatelu? Co przez to rozumiesz i czego żądasz ode mnie?

Czy nie znasz dekretu Gminy?

Nie.

Słyszałaś przecież, jak go ogłaszano?

Nie. Cóż to znowu za dekret, mój Boże?

Przede wszystkim już się teraz nie mówi Bóg, lecz Najwyższa Istota.

Przepraszam. Omyliłam się. To stare przyzwyczajenie.

Złe, arystokratyczne przyzwyczajenie.

Będę się starała poprawić, obywatelu, lecz mówiłeś...

Mówiłem, że dekret Gminy zabrania wychodzić po godzinie dziesiątej wieczorem bez karty obywatelskiej. Czy masz tę kartę?

Niestety, nie mam.

Zostawiłaś ją u swej krewnej?

Nie wiedziałam, że trzeba wychodzić z tą kartą.

A więc chodźmy do najbliższego posterunku, tam wytłumaczysz się grzecznie przed kapitanem. Jeżeli będzie z ciebie zadowolony, każe cię dwom żołnierzom odprowadzić do domu, a jeżeli nie, zatrzyma cię aż do czasu zasięgnięcia dokładniejszych informacji. W lewo zwrot, szybko naprzód marsz!

Na skutek okrzyku przerażenia, jaki wydała zatrzymana, przywódca ochotników zrozumiał, że biedna kobieta bardzo lękała się tego środka.

Oho — rzekł — jestem pewien, żeśmy złowili jakąś znakomitą zwierzynę. No, dalej w drogę, moja mała!

I przywódca schwycił rękę podejrzanej kobiety, wziął ją pod ramię i mimo krzyków i łez pociągnął za sobą do posterunku w PalaisEgalité.

Zbliżali się właśnie do rogatki Sergents, gdy nagle jakiś wysoki młodzieniec, otulony płaszczem, ukazał się na rogu ulicy CroixdesPetitsChamps w chwili, gdy zatrzymana błagała o wolność. Ale przywódca ochotników, nie zważając na to, grubiańsko pociągnął ją za sobą. Kobieta krzyknęła na wpół ze strachu, na wpół z bólu.

Młodzieniec widział walkę, słyszał krzyk, przebiegłszy więc z jednej strony ulicy na drugą, spotkał się oko w oko z małym oddziałem.

Co to jest? Co robicie z tą kobietą? — zapytał tego, który wyglądał na przywódcę.

Nie wtrącaj się, pilnuj lepiej swego nosa.

Co to za kobieta, obywatele, i czego od niej chcecie? — powtórzył młodzieniec głosem jeszcze bardziej stanowczym.

A ty coś za jeden, że śmiesz nas pytać?

Młodzieniec rozpiął płaszcz, na jego wojskowym mundurze zabłysła szlifa.

Jestem oficerem, jak widzicie — rzekł.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin