Deaver Jeffery - Panieński Grób.doc

(1796 KB) Pobierz

       

JEFFERY DEAVER

 

       

       

      

PANIEŃSKI GRÓB

        

       

(Przełożył: Łukasz Praski)

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

 

 

 

Prószyński i s-ka

2001

       

 

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

       

        Dla Diany Keene,

        która jest moim natchnieniem,

        wnikliwym krytykiem,

        częścią moich książek,

        częścią mojego życia,

        z wyrazami miłości

       

PODZIĘKOWANIA

       

        Szczególnie gorąco chciałbym podziękować Pameli Dormant z wydawnictwa Viking, której upór i cierpliwość (nie mówiąc o odwadze) mobilizują pisarzy, by jej wzorem dążyli do perfekcji. Czuję też głęboką wdzięczność wobec Debory Schneider, mojej przyjaciółki i najlepszego agenta na świecie. Dziękuję również całej ekipie Vikinga/NAL, a zwłaszcza Barbarze Grosman, Elaine Koster, Michaeli Hamilton, Joemu Pittmanowi, Cathy Hemming, Matthew Bradleyowi (który wielokrotnie zasłużył sobie na tytuł Publicysty Walczącego) oraz Susan Hans O’Connor. Lista byłaby niekompletna bez innych życzliwych mi osób: wspaniałych ludzi z Curtisa Browna w Londynie, szczególnie Diany Mackay i Vivienne Schuster, a także przedstawicieli pierwszorzędnego brytyjskiego wydawcy Hodder Headline: mego redaktora Carolyn Mays, Sue Fletcher i Petera Laver’ego. Dziękuję Cathy Gleason z Gelfmana-Schneidera, dziękuję i pozdrawiam moją babkę Ethel Rider oraz siostrę Julie Reece Deaver, także pisarkę. Serdeczne dzięki należą się również Tracey, Kerry, Davidowi, Taylor, Lisie (wielbicielce ludzi X), Casey, Chrisowi oraz Bryanom Dużemu i Małemu.

       

 

       

1

 

Ubojnia

 

8:30

      

       

        Osiem ptaszków drży w ciemnościach.

        Chłodny wiatr wieje, odeszło już ciepło.

        Mały żółty autobus szkolny, wdrapał się na strome wzniesienie autostrady i przez chwilę widziała tylko przypominające ogromną kołdrę pole jasnej pszenicy szerokości kilku tysięcy mil, która okrywała wszystko aż po horyzont, falując pod szarym niebem. Potem znów zaczęli zjeżdżać i linia horyzontu zniknęła.

        - Rozpościerają swe szare skrzydełka

        I odlatują w gęste obłoki.

        Urwała, by spojrzeć na dziewczynki, które z aprobatą pokiwały głowami. Zorientowała się, że ignorując swoją publiczność, cały czas patrzyła na dywan pszenicy.

        - Denerwujesz się? - zapytała Shannon.

        - Nie pytaj - ostrzegła ją Beverly. - To przynosi pecha.

        Nie, wyjaśniła im Melanie, wcale się nie denerwuje. Znów spojrzała na przesuwające się za oknem pola.

        Trzy dziewczynki drzemały, lecz pięć pozostałych czekało na dalszy ciąg. Melanie zaczęła od początku, ale przerwano jej, nim zdążyła skończyć pierwszą linijkę wierszyka.

        - Chwileczkę, co to za ptaszki? - Kielle zmarszczyła brwi.

        - Nie przerywaj. - To siedemnastoletnia Susan. - Ludzie, którzy przerywają innym, to prostacy.

        - Wcale nie! - zaprotestowała gwałtownie Kielle. - A kto to?

        - Prymitywni głupole - wyjaśniła Susan.

        - Co to znaczy „prymitywny”? - Kielle była nieustępliwa. - Pozwól jej skończyć!

        Melanie ciągnęła:

        - Osiem ptaszków lata noc całą,

        Aż słonce odnajdzie.

        - Zaraz. - Susan zaśmiała się. - Przecież wczoraj było pięć ptaszków.

        - Teraz ty przerywasz - zauważyła szczupła i chłopięca Shannon. - Prostawko.

        - Prostaczko - poprawiła Susan.

        Pucołowata Jocylyn pokiwała z zapałem głową, jak gdyby też zauważyła tę pomyłkę, ale była zbyt nieśmiała, by ją wytknąć. Nieśmiałość nie pozwalała jej robić wielu innych rzeczy.

        - Ale was jest osiem, więc trochę zmieniłam wierszyk.

        - Można tak zrobić? - zdziwiła się czternastoletnia Beverly. Była druga pod względem starszeństwa w grupie uczennic.

        - To mój wiersz - odpowiedziała Melanie. - I ja decyduję, ile w nim będzie ptaszków.

        - Ilu tam będzie ludzi? Na występie?

        - Sto tysięcy. - Melanie wydawała się zupełnie poważna.

        - Nie! Naprawdę? - Ośmioletnia Shannon była pełna entuzjazmu, a jej rówieśnica Kielle przewróciła oczami z miną o wiele starszej osoby.

        Wzrok Melanie znów powędrował w stronę smutnego krajobrazu środkowowschodniego Kansas. Szarość ożywiał jedynie błękit stojących tu i ówdzie silosów zbożowych. Mimo że był już lipiec, na niebie wisiały ciężkie chmury i panował chłód; w każdej chwili mógł spaść deszcz. Mijały wielkie kombajny i wiozące sezonowych pracowników autobusy, które ciągnęły za sobą przewoźne toalety. Widziały rolników prowadzących wielkie deery, masseye i IH. Melanie zdawało się, że spoglądają nerwowo w niebo; był czas zbioru oziminy, a burza mogła zniweczyć osiem miesięcy żmudnej pracy.

        Melanie odwróciła się od okna i z zakłopotaniem obejrzała paznokcie, które co wieczór przycinała i pieczołowicie opiłowywała. Przypominały błyszczące perłowe płatki. Uniosła dłonie i ponownie wprawiła je w ruch, recytując jeszcze kilku wierszyków i znacząc każde słowo starannym gestem. Żadna z dziewczynek już nie spała, cztery spoglądały za okno, trzy wpatrywały się w palce Melanie, a pulchna Jocelyn Weiderman uważnie obserwowała każdy ruch nauczycielki.

        Te pola nigdy się nie skończą, pomyślała Melanie. Susan podążyła spojrzeniem za jej wzrokiem.

        - Czarne - powiedziały jej ręce. - To wrony.

        Tak. Nie pięć ani osiem, ale z tysiąc, całe stado. Ptaki obserwowały pola, autobus i zachmurzone, szarofioletowe niebo.

        Melanie spojrzała na zegarek. Jeszcze nie dotarły nawet do autostrady. Do Topeki zostały trzy godziny drogi.

        Autobus wjechał w następny pszeniczny kanion.

        Wyczuła, że coś się święci, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć. Później doszła do wniosku, że nie był to żaden impuls psychiczny ani przeczucie; to widok grubych, zaczerwienionych palców pani Harstrawn, które zacisnęły się nerwowo na kierownicy.

        Ruch dłoni.

        Oczy starszej pani zmrużyły się nieznacznie. Ramiona drgnęły. O milimetr przechyliła się głowa. Ledwie dostrzegalne oznaki napięcia.

        - Dziewczynki śpią? - zapytała tylko, po czym ponownie chwyciła kierownicę. Melanie przypadła do niej i dała znak, że nie, nie śpią.

        Bliźniaczki Anna i Suzie, delikatne jak piórka, wyciągały głowy, usiłując coś zobaczyć zza szerokich ramion starszej nauczycielki. Pani Harstrawn odpędziła je ruchem ręki.

        - Nie patrzcie. Siedźcie i popatrzcie przez drugie okno. Już! Patrzcie w lewo.

        Melanie ujrzała samochód. I krew. Mnóstwo krwi. Zagoniła dziewczynki z powrotem na miejsca.

        - Nie patrzcie - poleciła. Serce waliło jej jak młot, ręce stały się nagle bardzo ciężkie. - I zapnijcie pasy. - Gestykulowała z trudem.

        Jocelyn, Beverly i dziesięcioletnia Emily od razu spełniły polecenie. Shannon skrzywiła się, zerkając ciekawie w stronę zakazanego okna. Kielle otwarcie zignorowała Melanie. Susan patrzyła, zauważyła Kielle. Czemu ja nie mogę?

        Anna, jedna z bliźniaczek, siedziała bez ruchu, z dłońmi na kolanach, bledsza niż zwykle i przez to bardzo niepodobna do opalonej na brąz siostry. Melanie pogłaskała dziewczynkę po włosach. Pokazała za okno autobusu.

        - Patrz na pszenicę - poradziła jej.

        - Strasznie ciekawe - odparła sarkastycznie Shannon.

        - Biedni ludzie. - Dwunastoletnia Jocelyn ocierała łzy obficie płynące po jej pucołowatych policzkach.

        Ciemnoczerwony cadillac wjechał prosto w metalowe stawidło. Spod maski unosiła się para. Samochód prowadził starszy mężczyzna. Jego ciało do połowy wystawało z wozu, głowa leżała na asfalcie. Po chwili Melanie dostrzegła drugi samochód, szarego chevroleta. Do kolizji doszło na skrzyżowaniu. Wszystko wskazywało na to, że pierwszeństwo miał cadillac, ale zderzył się z chevroletem, który nie zatrzymując się, minął znak stopu. Szary samochód zniosło z drogi na pole wysokiego zboża. Wewnątrz nie było nikogo; wóz miał pogiętą maskę, a z chłodnicy unosił się słup pary.

        Pani Harstrawn zatrzymała autobus i wyciągnęła dłoń do wysłużonej chromowanej klamki u drzwi.

        Nie! - pomyślała Melanie. Jedź dalej! Stań przy jakimś sklepie spożywczym, Seven-Eleven, jakimś domu. Od wielu mil nie było żadnego budynku, ale coś musiało się w końcu pojawić. Nie zatrzymuj się. Jedź dalej. Mówiła to tylko w myślach, ale jej dłonie musiały się mimowolnie poruszać, bo Susan odpowiedziała:

        - Nie, musimy stanąć. On jest ranny.

        Ale krew, pomyślała Melanie. Muszą uważać na jego krew. Jest tyle chorób, jest AIDS.

        Ci ludzie potrzebowali pomocy, lecz pomocy specjalistów.

        Osiem ptaszków drży w ciemnościach...

        Susan, młodsza od Melanie o osiem lat, pierwsza wyskoczyła z autobusu i podbiegła do rannego mężczyzny. Jej długie, ciemne włosy tańczyły na wietrze.

        Potem wysiadła pani Harstrawn.

        Melanie została z tyłu, przyglądając się. Kierowca leżał jak wypełniona trocinami lalka, miał w okropny sposób skrzywioną nogę. Zwisająca bezwładnie głowa, blade i grube dłonie.

        Nigdy wcześniej nie widziała nieboszczyka.

        Ale ten człowiek na pewno żyje. Przecież to tylko lekka rana. Po prostu zemdlał.

        Dziewczynki po kolei odwracały się i wyglądały przez okna; pierwsze oczywiście Shannon i Kielle - para psotnic, Power Rangersi, ludzie X. Potem krucha Emily, z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. (Jej rodzice nalegali, by co wieczór się modliła, żeby wrócił jej słuch. Powiedziała o tym tylko Melanie i nikomu więcej). Beverly instynktownie przyciskała ręce do piersi. Jeszcze nie miała ataku.

        Melanie wysiadła i zaczęła iść w kierunku cadillaca. W połowie drogi zwolniła. Na tle szarego nieba, szarych pól pszenicy i jasnej wstęgi autostrady krew wydawała się bardzo czerwona; była wszędzie - na łysinie i piersi mężczyzny, na drzwiach samochodu i żółtej tapicerce.

        Zadrżała z lęku. Odniosła wrażenie, jakby jej serce pomknęło w dół niczym wagonik kolejki górskiej.

        Pani Harstrawn miała dwóch nastoletnich synów. Była pozbawioną poczucia humoru, choć bystrą kobietą, na której można było polegać i która była niezawodna jak wulkanizowany kauczuk. Spod swego kolorowego swetra wyszarpnęła połę bluzki i oderwała z niej szeroki pas, obwiązując tym prowizorycznym bandażem głowę mężczyzny, w której widniało głębokie rozcięcie. Pochyliła się nad nim, mówiła mu coś do ucha, a potem naciskała mu klatkę piersiową i wdmuchiwała powietrze w usta.

        A potem nasłuchiwała.

        Ja nie słyszę, pomyślała Melanie, więc nie mogę pomóc. Nic nie mogę zrobić. Lepiej wrócę do autobusu i przypilnuję dziewczynek. Serce nieco się uspokoiło. Dobrze, już dobrze.

        Susan też przycupnęła obok mężczyzny, tamując krwotok z rany na szyi. Zerknęła zatroskana na panią Harstrawn. Poruszając zakrwawionymi palcami, zapytała na migi:

        - Dlaczego tak krwawi? Proszę popatrzeć na jego szyję.

        Pani Harstrawn obejrzała ją i również zmarszczyła brwi.

        - Ma dziurę w szyi - odpowiedziała zdumiona nauczycielka. - Jak po kuli.

        Melanie niemal zatkało ze strachu. Serce jak wagonik znów ruszyło w dół, a żołądek podjechał wysoko, bardzo wysoko. Przystanęła, ponieważ nie mogła dalej iść.

        Potem ujrzała torebkę.

        Leżała dziesięć stóp od niej.

        Wdzięczna, że znalazła coś, co mogło odwrócić jej uwagę od rannego, podeszła do torebki i dokładnie ją obejrzała. Kunsztowny ścieg łańcuszkowy świadczył, że musi to być wyrób drogiego projektanta. Melanie Charrol - dziewczyna ze wsi, zarabiająca rocznie szesnaście i pół tysiąca dolarów jako praktykantka ucząca niesłyszących - w ciągu dwudziestu pięciu lat swego życia nie dotykała przedmiotów pochodzących od znanych projektantów. Torebka była mała, wskutek czego wydawała się jeszcze cenniejsza. Jak świetlisty klejnot. Taką torebkę mogła nosić na ramieniu jakaś kobieta, wchodząc do biur w Kansas City albo nawet na Manhattanie i w Los Angeles. Stawiała taką torebkę na biurku, wyjmowała z niej srebrne pióro, by zapisać kilka słów, po których przeczytaniu sekretarki i asystenci zaczynali biegać we wszystkie strony.

        Ale gdy Melanie przyglądała się torebce, zaczęła jej kiełkować w głowie myśl, która rosła i rosła, by wreszcie zakwitnąć: gdzie podziewa się właścicielka torebki?

        Wtedy padł na nią jakiś cień.

        Mężczyzna nie był wysoki ani potężny, lecz wydawał się atletyczny: był muskularny - mięśnie, podobnie jak u koni, drgały tuż pod skórą. Widząc jego młodą i gładką twarz, przerażona Melanie wstrzymała oddech. Miał lśniące, krótko przycięte włosy, jego ubranie było szare jak sunące po niebie chmury. Uśmiechał się, ukazując białe zęby, ale Melanie ani przez chwilę nie wierzyła w szczerość tego uśmiechu.

        W pierwszej chwili wydał się jej podobny do lisa. Potem jednak doszła do wniosku, że bardziej przypomina łasicę albo gronostaja. Za paskiem workowatych spodni dojrzała zatknięty pistolet. Melanie przerażona uniosła dłonie na wysokość piersi. Bezwiednie powiedziała na migi:

        - Proszę, nie rób mi krzywdy.

        Popatrzył na jej gestykulujące ręce i zaśmiał się.

        Kątem oka dostrzegła Susan i panią Harstrawn, które zaniepokojone stały z boku. W ich kierunku szedł drugi mężczyzna, wysoki i potężnie zbudowany. Ubrany był w podobne rzeczy koloru spranej szarości. Miał zmierzwione włosy. Uśmiechał się jak ktoś wygłodniały; brakowało mu zęba na przodzie. Niedźwiedź, pomyślała bezwiednie Melanie.

        - Jedziemy - dała znak do Susan. - Natychmiast.

        Z oczyma utkwionymi w żółty bok autobusu, ruszyła w stronę przylepionych do okien siedmiu wystraszonych twarzyczek.

        Gronostaj chwycił ją za kołnierz. Melanie trzepnęła go w rękę, ale ostrożnie, bojąc się uderzyć go za mocno, żeby się nie rozgniewał.

        Potrząsnął nią i krzyknął coś, lecz nic nie zrozumiała. Przestał się uśmiechać, mierząc ją zimnym, surowym spojrzeniem.

        Twarz mu pociemniała. Melanie ogarnął obezwładniający strach. Opuściła ręce.

        - Co... jest? - odezwał się Niedźwiedź. - Wydaje mi się... z tym.

        Melanie kiedyś słyszała. Słuch zaczęła tracić w wieku ośmiu lat, kiedy miała już ukształtowane zdolności językowe. Umiała czytać z ruchu warg o wiele lepiej niż jej podopieczne. Czytanie z ruchu ust jest jednak sztuką najeżoną pułapkami, polegającą na znacznie bardziej skomplikowanych zasadach niż uważne obserwowanie samych warg. Trzeba równocześnie interpretować ruchy ust, języka, zębów, oczu i innych części ciała. Najlepsze efekty można uzyskać tylko wówczas, gdy zna się osobę, której słowa próbuje się rozszyfrować. Niedźwiedź był z innego świata niż Melanie, której życiem były staroangielskie wnętrza, herbata Celestial Seasoning i szkoły w małych miasteczkach Środkowego Zachodu. Nie miała pojęcia, co mówił ten mężczyzna.

        Potężny człowiek wybuchnął śmiechem i splunął białą strużką. Jego wzrok przesunął się po jej ciele - zatrzymując się na piersiach ukrytych pod zapiętą pod szyję ciemnowiśniową bluzką, na czarno-popielatej długiej spódnicy i czarnych rajstopach. Niezręcznym ruchem skrzyżowała na piersi ręce. Niedźwiedź ponownie skupił uwagę na Susan i pani Harstrawn.

        Gronostaj pochylał się w ich stronę, mówiąc coś - zapewne krzyczał, jak większość ludzi w kontaktach z głuchymi (i bardzo dobrze, bo wtedy mówili wolniej i łatwiej było odczytać ruchy ich warg). Mężczyzna pytał, kto jest w autobusie. Melanie ani drgnęła. Nie potrafiła. Zaciskała wilgotne palce na własnym ramieniu.

        Niedźwiedź spojrzał na zmasakrowaną twarz rannego i bezmyślnie trącił czubkiem buta jego głowę, przyglądając się, jak bezwładnie odchyla się na bok. Melanie zamarła; przeraziła ją zupełna bezcelowość tego kopniaka, zadanego od niechcenia, jak gdyby zwalisty człowiek kopał kamyk. Zaczęła płakać. Niedźwiedź popchnął Susan i panią Harstrawn w stronę autobusu.

        Melanie zerknęła na Susan i błyskawicznym ruchem uniosła dłonie.

        - Nie, nie rób tego! - powiedziały jej palce.

        Ale było już za późno.

        Susan wprawiła w ruch swe fantastycznie wysportowane ciało.

        Sto dwanaście funtów mięśni.

        Mocne ręce.

        Gdy jej dłoń wystrzeliła w kierunku twarzy Niedźwiedzia, ten uchylił się zaskoczony, chwytając jej pięść kilka cali od swoich oczu. Zaskoczenie przerodziło się w rozbawienie i mężczyzna opuścił ramię, nie rozluźniając uścisku i zmuszając Susan, by uklękła. Wtedy popchnął ją, aż wylądowała w pyle i ziemi, brudząc czarne spodnie i białą bluzkę. Niedźwiedź odwrócił się do Gronostaja i zawołał.

        - Susan, nie! - powtórzyła na migi Melanie.

        Dziewczyna była znów na nogach. Lecz tym razem Niedźwiedź przygotował się na jej atak. Chwycił ją i przez chwilę trzymał rękę na jej piersi. Nagle znudziła mu się ta zabawa. Mocno uderzył Susan w żołądek i dziewczyna padła na kolana, zwijając się z bólu i z trudem łapiąc powietrze.

        - Nie! - dała jej znak Melanie. - Nie próbuj walczyć.

        Gronostaj zawołał do Niedźwiedzia:

        - Gdzie...?

        Niedźwiedź wskazał pszeniczną ścianę. Miał dziwną minę - jak gdyby czegoś nie pochwalał, ale bał się otwarcie wyrazić swoją dezaprobatę.

        - Nie... głowy... pierdołami - mruknął. Melanie powiodła wzrokiem w stronę, w którą patrzył - w łany zboża. Nie widziała zbyt dobrze, ale dostrzegła cień i zarys sylwetki pochylonego człowieka. Mężczyzna był drobny i muskularny. Chyba unosił rękę, jak w nazistowskim pozdrowieniu. Ramię na długą chwilę zawisło w powietrzu. Na ziemi leżała jakaś postać, ubrana chyba na zielono.

        Właścicielka torebki, przemknęło przez myśl Melanie.

        Nie, błagam, nie...

        Ręka mężczyzny opuściła się wolno i spokojnie. Przez falującą pszenicę Melanie zauważyła niewyraźny błysk metalu.

        Głowa Gronostaja lekko drgnęła; usłyszał jakiś dźwięk. Skrzywił się. Na twarzy Niedźwiedzia zjawił się natomiast uśmiech. Pani Harstrawn zasłoniła dłońmi uszy. Była przerażona. Miała doskonały słuch.

        Melanie, płacząc, wpatrywała się w zboże. Zobaczyła cień ludzkiej postaci przycupniętej nad tamtą kobietą. Wysoka pszenica kołysała się wdzięcznie na niespokojnym lipcowym wietrze. Ramię mężczyzny powoli wznosiło się i opadało, raz, drugi. Przyglądał się uważnie leżącemu przed nim ciału.

        Pani Harstrawn utkwiła nieruchome spojrzenie w Gronostaju.

        - ...nam spokój... nie będziemy wam przeszkadzać...

        Zaciskała mocno szczęki. Jej gniew i zdecydowanie dodały Melanie otuchy.

        Gronostaj z Niedźwiedziem w ogóle nie zwrócili na nią uwagi. Zaczęli popędzać panią Harstrawn, Susan i Melanie w stronę autobusu.

        Dziewczynki stłoczyły się z tyłu. Niedźwiedź wepchnął do środka panią Harstrawn i Susan, pokazując broń wypychającą mu spodnie. Melanie wsiadła jako ostatnia przed Gronostajem, który pchnął ją na tył autobusu. Potknęła się, lądując na pochlipujących bliźniaczkach. Przytuliła je mocno, a potem przygarnęła do siebie Emily i Shannon.

        Świat Zewnętrzny, złapał je straszny Świat Zewnętrzny.

        Zerknąwszy na Gronostaja, Melanie zauważyła, że mówi:

        - Głucha jak... reszta.

        Niedźwiedź wcisnął się z trudem na fotel kierowcy i uruchomił silnik. Spojrzał w lusterko wsteczne, zmarszczył brwi, a potem się odwrócił.

        W oddali, na końcu asfaltowej wstęgi, widać było błyskający punkcik. Niedźwiedź wdusił klakson i Melanie poczuła wibracje sygnału dźwiękowego.

        - Stary, co ty, kurwa... myślisz... - Odwrócił głowę i nie mogła zrozumieć pozostałych słów.

        Gronostaj krzyknął w stronę zboża. Potem pokiwał głową, usłyszawszy zapewne odpowiedź. W chwilę później z pola wyjechał szary chevrolet. Choć był mocno uszkodzony, mógł jeszcze jechać; skręcił na pobocze i zatrzymał się. Melanie próbowała dojrzeć przez zboże twarz kierowcy, ale odblask słońca w szybie był zbyt ostry. Wydawało się, że samochodu w ogóle nikt nie prowadzi.

        Zaraz potem chevrolet wyskoczył na jezdnię, zarzucając tyłem. Autobus ruszył za nim, wjeżdżając w rzadki obłok błękitnego dymu, który wzbił się spod opon. Niedźwiedź rąbnął dłonią w kierownicę, odwrócił się na moment i warknął coś z wściekłością do Melanie. Nie miała jednak pojęcia, co do niej mówi.

       

        Błyskające jasno światła zbliżały się - czerwone, niebieskie i białe. Przypominały pokaz sztucznych ogni z okazji święta Czwartego Lipca, który zorganizowano dwa tygodnie temu w parku w Hebronie. Melanie oglądała wtedy przecinające niebo barwne strumienie i czuła na skórze świetliste wybuchy.

        Spojrzała wstecz na radiowóz policyjny. Wiedziała już, co się stanie. Przed nimi zgromadzi się setka radiowozów. Zatrzymują autobus i zmuszą tych ludzi, by wysiedli. Ci wyjdą z podniesionymi rękami. Uczennice i nauczycielki pojadą na jakiś posterunek, żeby złożyć zeznania. Tym razem nie będzie występu w Teatrze Niesłyszących w Topece - gdyby nawet udało im się zdążyć - po tym wszystkim nie potrafiłaby wyjść na scenę i recytować poezji.

        A drugi cel wyprawy?

        Może to był znak, że nie powinna jechać, nie powinna tego planować. Omen.

        Teraz chciała tylko wrócić do siebie. Do domu, który wynajmowała, zamknąć drzwi na klucz i wypić herbatę. No dobrze, i kieliszek porzeczkowej brandy. Wysłać faks do brata do szpitala w St. Louis i opowiedzieć mu wszystko. Rodzicom tez. Melanie nerwowo owijała lok jasnych włosów wokół zgiętego środkowego palca, rozczapierzając pozostałe palce. Układ dłoni oznaczał „blask”.

        Nagle poczuła szarpnięcie. Jadąc za szarym samochodem, Niedźwiedź skręcił z asfaltu w polną drogę. Gronostaj zmarszczył brwi. Zapytał o coś Niedźwiedzia, ale Melanie nie widziała jego twarzy. Zwalisty mężczyzna w odpowiedzi splunął tylko przez okno. Autobus skręcił raz i jeszcze raz, wjeżdżając w bardziej pagórkowaty teren. Zbliżali się do rzeki.

        Przejechali pod drutem wysokiego napięcia, na którym siedziała setka dużych ptaków. Wrony.

        Melanie spojrzała na jadący przed nimi samochód. Wciąż nie widziała kierowcy - człowieka, który był na polu pszenicy. Raz zdawało się jej, że ma długie włosy, potem, że krótkie albo że jest zupełnie łysy lub ma kapelusz.

        Szare auto gwałtownie skręciło w prawo i podskakując, ruszyło porośniętą chwastami dróżką. Melanie domyśliła się, że kierowca zobaczył przed sobą kilkadziesiąt policyjnych radiowozów, które pędziły im na ratunek. Zmrużyła oczy, wypatrując świateł. Nie, nic nie jechało w ich stronę. Autobus skręcił za chevroletem. Niedźwiedź mruczał coś pod nosem. Gronostaj patrzył w tył na jadący ich śladem wóz policyjny.

        Melanie odwróciła się i zobaczyła, dokąd zmierzają.

        Nie! - pomyślała.

        Błagam, tylko nie tam.

        Nadzieja, że mężczyźni poddadzą się ścigającemu ich policjantowi, okazała się słodką fantazją. Zrozumiała, dokąd jadą.

        Do najgorszego miejsca na świecie.

        Szary samochód wpadł nagle na wielkie zarośnięte chwastami pole. Na jego końcu, nad brzegiem rzeki, stał niski, opustoszały od dawna budynek przemysłowy z czerwonej cegły. Był ciemny i mocny jak średniowieczna twierdza. Przed budynkiem wciąż znajdowało się kilka ogrodzeń i pali pozostałych po zagrodach, w których dawno temu trzymano zwierzęta, ale pole odzyskała już preria Kansas, znacząc obszar swego posiadania turzycą oraz bawolą trawą.

        Chevrolet pomknął prosto przed budynek, a autobus za nim. Obydwa pojazdy zahamowały ostro tuż na lewo od drzwi.

        Melanie wpatrywała się w czerwonawą cegłę ściany.

        Gdy miała osiemnaście lat i uczyła się jeszcze w szkole Laurenta Clerca, przywiózł ją tu pewien osiemnastoletni chłopak, podobno na piknik, ale w rzeczywistości po to, by robić to, co robią osiemnastolatki - ona też tego chciała, jak się jej wówczas wydawało. Ale kiedy wyekwipowani w koc wśliznęli się do środka i Melanie zobaczyła ponure pomieszczenia, wpadła w popłoch. Uciekła i już nigdy więcej nie zobaczyła ani zmieszanego chłopaka, ani tego budynku.

        Dobrze go jednak pamiętała. Opuszczona rzeźnia, miejsce śmierci. Surowe, zimne i niebezpieczne.

        Poza tym ciemne. Melanie nienawidziła ciemności - miała dwadzieścia pięć lat, a w nocy w jej sześciopokojowym domu paliło się pięć lampek.

        Gronostaj otworzył na oścież drzwi autobusu i wywlókł na zewnątrz Susan i panią Harstrawn.

        Radiowóz - w którym siedział tylko jeden policjant - zatrzymał się przy wjeździe na pole. Człowiek w mundurze wyskoczył z samochodu z pistoletem w ręku, ale znieruchomiał, gdy Niedźwiedź chwyciwszy Shannon, przystawił jej broń do głowy. Ośmiolatka zaskoczyła go, bo obróciła się gwałtownie i mocno kopnęła go w kolano. Skrzywił się z bólu, a potem potrząsnął dziewczynką, która przestała się szarpać. Niedźwiedź spojrzał przez pole na policjanta, który pokazał, że chowa broń do kabury, a potem wsiadł z powrotem do radiowozu.

        Niedźwiedź i Gronostaj popchnęli dziewczynki w kierunku wejścia do rzeźni. Niedźwiedź uderzył kamieniem w łańcuch, na który zamknięto drzwi, i przerdzewiałe ogniwa puściły. Gronostaj wyciągnął kilka dużych worków z bagażnika szarego samochodu, w którym nadal siedział kierowca, przyglądając się budynkowi. Odblask wciąż nie pozwalał Melanie zobaczyć jego twarzy, ale zdawało się, że spokojnie ogląda wieżyczki i ciemne okna.

        Niedźwiedź otworzył drzwi frontowe i razem z Gronostajem wepchnęli dziewczynki do środka. Panował tu zapach charakterystyczny bardziej dla jaskini niż budynku. Ziemia, nawóz, pleśń, jakaś mdła woń rozkładu i zjełczałego tłuszczu zwierzęcego. Wnętrze stanowiło labirynt wąskich przejść, zagród, ramp i zardzewiałych urządzeń. Kanałów otoczonych balustradami i częściami starych maszyn. Wysoko ciągnęły się długie rzędy zardzewiałych haków na mięso. I panowała taka ciemność, jaką zapamiętała Melanie.

        Niedźwiedź zagonił uczennice i nauczycielki do półokrągłego, wilgotnego pomieszczenia, wyłożonego kafelkami i pozbawionego okien. Na ścianach i cementowej podłodze widniały ciemnobrązowe plamy. Na lewo prowadziła zniszczona drewniana rampa. Z prawej znajdował się przenośnik z hakami na mięso, a pośrodku odpływ na krew.

        Tu właśnie zabijano zwierzęta.

        Chłodny wiatr wieje, odeszło już ciepło.

        Kielle chwyciła Melanie za ramię i przycisnęła się do niej. Pani Harstrawn i Susan przytuliły pozostałe dziewczynki. Susan spoglądała z prawdziwą nienawiścią na obu mężczyzn, ilekroć któryś zatrzymał na niej wzrok. Jocylyn i bliźniaczki szlochały. Beverly z trudem chwytała oddech.

        Osiem ptaszków nie miało gdzie lecieć.

        Zbiły się w gromadkę na zimnej i wilgotnej posadzce. Obok przemknął szczur - ciemny kształt o matowym kolorze, jak kawałek starego mięsa. Po chwili drzwi ponownie się otworzyły. Oślepiona ostrym światłem Melanie przysłoniła oczy.

        Stał w drzwiach na tle zimnego blasku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin