Nieuchwytny książę- Long Julie Anne.doc

(1182 KB) Pobierz
PROLOG

 

 

Julie Anne Long

Nieuchwytny książę

 

 

 

 

 

Tytuł oryginalny: The Runaway Duke

Przekład Agnieszka Dębska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

Czerwiec 1815

Sam już nie wiedział, czy śpi, czy czuwa. Dym i proch tamowały oddech. Muszkiet, rozgrzany i śliski od potu, o mało nie wyśliznął mu się z ręki, gdy usiłował go ponownie załadować. Całe ciało zdrę­twiało z wyczerpania, a otaczające go przeraźliwe dźwięki - rżenie koni, ludzkie wrzaski, szczęk metalu, tupot obutych nóg, huk dział - zlały się w jeden dziki harmider. Ponad tym wszystkim pulsował okropny, nieustępliwy ból.

- Hej, synu, słyszysz mnie?

Ktoś chwycił go za włosy, które zdołały urosnąć w ciągu tygodni nieustannego marszu, i spojrzał prosto w twarz. Ujrzał przed sobą zimny blask oczu ojca, który powalił go na ziemię i kopnął w żebra. Gdy chroniąc się przed razami, usiłował zwinąć się w kłębek, ojciec wymierzył mu jeszcze kilka kopniaków, po czym podniósł go, bo nie cierpiał, kiedy w oczach syna nie mógł dostrzec znamion za­dawanego cierpienia. Później gdzieś zniknął. A gdy on nadal usiło­wał załadować broń, Roddy Campbell dostał kulę prosto w brzuch. Widział, jak fontanną trysnęła krew. Roddy zwalił się na plecy, jak tylu innych walczących. Nie był już wesołym Irlandczykiem, który czasami szachrował podczas gry w karty i tęsknił za matką, tylko bezwładną kupą szmat i ciała.

- Powiedz, jak się nazywasz - usłyszał znowu głos, który wyła­niał się z wszechobecnego hałasu, spokojny, lecz mimo to przykry i wrogi, bo wydobywał go ze stanu zamroczenia, a wraz z przytom­nością powracał ból.

- Chyba nie słyszy, panie doktorze. Dałam mu trochę chininy, ale gorączka powraca.

- Roddy... - wystękał. Wydawało mu się ważne, żeby powie­dzieć temu głosowi o Roddym. Ktoś powinien wiedzieć, że Roddy nie żyje.

- Co on gada?

- Chyba mamy odpowiedź na nasze pytanie.

Doktor z głębokim westchnieniem spuścił głowę, lecz zaraz ją uniósł. Rzadko sobie pozwalał na gest rezygnacji, co uchodziło tu za oznakę słabości.

- Jeśli on jest Roddym Campbellem, w takim razie tamten chłopak z przestrzelonym brzuchem musi być młodym Blackburnem. Na pierwsze imię, jak twierdzi Pierce, miał Roarke, a potem jeszcze z pół tuzina innych, jak każdy wysoko urodzony Anglik. Dziedzic Dunbrooke'ow. Byłby kolejnym księciem, gdyby nie zginął.

- Och - westchnęła kobieta. I wraz z lekarzem odwróciła się, żeby spojrzeć na zwłoki młodzieńca, któremu dopiero co obydwoje zakryli twarz. W Anglii arystokraci zawsze budzili szacunek i na­wet teraz, na pobojowisku Waterloo, tych dwoje ludzi zdawało się bardziej żałować zabitego tylko dlatego, że był najstarszym synem możnego księcia.

- Słyszałem, że stary książę wściekł się na syna za wstąpienie do wojska, i to w dodatku do piechoty - mruknął doktor. - Bied­ny młody postrzeleniec! Trzeba posłać wiadomość pułkownikowi. Pierce widział, jak obydwu ładowano na szpitalny wózek. Bardzo lubił Dunbrooke'a. Reszta tego regimentu nie żyje, wszyscy zgi­nęli.

- Czy książę ma innych synów?

- Jednego. Powiadają, że to hulaka.

- Pomodlę się za duszę Roarke'a Blackburna, niech spoczywa w spokoju. Jak pan sądzi, czy Campbell wyżyje?

- Jeśli zdoła przetrzymać gorączkę - tak, rana na nodze nie jest śmiertelna. Trzeba dać mu więcej chininy, jeśli zdoła ją prze­łknąć. Kula ominęła kość, więc chyba nie straci nogi. Miał szczęście w przeciwieństwie do swego kompana.

Nazajutrz gorączka spadła. Tylko dzięki palącemu bólowi w nodze czuł, że nadal żyje. Gdy otworzył oczy, ujrzał nieśmiały, życzliwy uśmiech kobiety klęczącej tuż przy nim. Czy to może jej dom? Był w wiejskiej chacie pełnej rannych żołnierzy. Niektórzy już nie żyli, inni umierali lub walczyli o życie. Kobieta, która dała mu kubek wody, powiedziała do niego „Roddy". Ujrzał w tym znak boży. Całe jego dotychczasowe życie składało się z walk. Miał ich dosyć. Postanowił, że jeśli przeżyje, nigdy więcej nie bę­dzie się bił. Był wdzięczny losowi za pomyślny zbieg okoliczności. Podziękował w duchu ojcu za przemoc, zaciekłość i bezwzględ­ność. Podziękował też Wellingtonowi za to, że nie dbał o ubiór swoich żołnierzy, byle tylko bili się dzielnie, bo dzięki temu nikt nie rozpozna go po mundurze, i podziękował Roddy'emu Campbellowi za użyczenie nazwiska. Na pewno nieźle by się uśmiał, gdyby o tym wiedział.

Dzięki chaosowi, jaki panował po bitwie, łatwo mu przyszło przeobrazić się w kogoś innego. Kiedy tylko mógł o własnych siłach opuścić prowizoryczny lazaret oraz uciec możliwie daleko zarówno od Napoleona, jak i własnych rodaków, Roarke Blackburn, teraz już Roddy Campbell, wsiadł na statek płynący do Anglii i zaszył się na angielskiej wsi. Odtąd miał tam żyć wolny i sam decydować o so­bie. W pierwszej z brzegu karczmie pomodlił się w duchu i wzniósł toast za zmarłego towarzysza. Postanowił jednak pozbyć się jego imienia i używać dwóch innych, tym razem własnych. A że miał spory wybór, uznał to za rzecz właściwą.

Roarke Blackburn umarł, pomyślał rozbawiony, i wzniósł kolej­ny toast. Za zdrowie Connora Riordana.

 

 

Czerwiec 1816

- Jenkins... to znaczy Riordan... czy mogę cię prosić o przy­sługę?

Connor uniósł głowę znad siodła, które właśnie czyścił. Coś podobnego! Sir Henry Tremaine prosi o przysługę swego stajenne­go! Cóż, jego chlebodawca był właśnie taki: łaskawy i budzący sza­cunek, tyle że roztargniony. Nieraz mówił do niego „Jenkins", bo tak zwał się ogrodnik; z kolei do ogrodnika zwracał się „Riordan", co Connor przyjmował z zadowoleniem, bo dzięki temu łatwiej mu było zachować anonimowość. Gdy spotkali się w wiejskim pubie jakiś tydzień temu, sir Henry wziął go za swego irlandzkiego stajen­nego, co bardzo Connorowi odpowiadało. Z miejsca zaczęli typo­wo męską rozmowę o koniach, aż w końcu dobroduszny sir Henry, rozgrzany piwem i uradowany jego rozległą wiedzą na ten temat, zaofiarował mu pracę u siebie. Czemu nie? Connor był zadowo­lony z tej propozycji. Znał się na koniach, a przenosił się z miejsca na miejsce bez celu już prawie rok. Dach nad głową, sympatycz­ny chlebodawca, skromny, lecz godziwy zarobek... Doskonale mu to wystarczy do czasu, gdy dojdzie do wniosku, że wie, co zrobić z resztą życia.

- Przysługa? Oczywiście, sir. O co chodzi?

- Ehm... o moją córkę.

- Córkę?

- Tak, o tę młodszą. O Rebekę. Siedzi na drzewie. Z powodu psa. Daisy, stara suka o brunatnej sierści, którą Connor widział kilka dni wcześniej, tej nocy zdechła we śnie. Zgnębiona Rebeka tuż po śniadaniu wdrapała się na najwyższą jabłoń w całym sadzie i chociaż zbliżała się pora obiadu, nie chciała stamtąd zejść mimo głośnych napomnień obojga rodziców.

- Mam już swoje lata, Riordan, nie jestem tak zręczny, jak daw­niej, trudno byłoby mi się po nią wdrapać. Rebeka jest niezwykle upartym stworzeniem i czasami potrafi się zachować jak łobuzica, ale to dobra dziewczyna.

Connor miał słabość do upartych łobuzic.

- Pójdę po nią, sir.

Udał się więc za sir Henrym pod imponujące drzewo podobne do ogromnej, gruzłowatej, rozczapierzonej dłoni. Wspiął się na nie i spostrzegł bladą, rudowłosą, szczupłą dziewczynkę o cienkich jak patyczki, długich rękach i nogach. Kurczowo przywarła do grubej gałęzi z zawziętą miną, najej policzkach zaschły ślady łez.

- Coś ty za jeden?! - prychnęła gniewnie, kiedy spostrzegła wśród gałęzi jego ciemnowłosą głowę.

- Connor Riordan, panienko, stajenny papy. A panienka to pewnie Rebeka? Miło mi panienkę poznać.

- Mnie też miło cię poznać, Riordan. - Connor z rozbawie­niem przekonał się, że strach i gniew ustąpiły miejsca grzeczności, jakby dziewczynka wzdragała się przed nieuprzejmym zachowa­niem. - Nie jesteś chyba Anglikiem?

- Nie, panienko, Irlandczyk ze mnie, jak ze świętego Patryka. Rebeka kiwnęła głową, patrząc na niego z zaciekawieniem.

- Żal panience Daisy, prawda? Dobra z niej była suka. Polubi­łem ją.

- To ty ją znałeś? - spytała na wpół z nadzieją, na wpół podej­rzliwie. Łzy znów napłynęły jej do oczu.

- O, tak. Widziałem ją wczoraj. Jakie zacne miała spojrzenie! Była już słaba, ale najwyraźniej jej się spodobałem.

Rebeka zaczęła nagle mrugać oczami znów pełnymi łez, ale próbowała się uśmiechnąć.

- Powłóczyła tylnymi łapami, nie widziała już dobrze, a sierść miała mocno szpakowatą. Chyba masz rację, że już słabła, ale była moim najlepszym przyjacielem i bardzo mi jej będzie brakowało.

- O, szczęśliwa z panienki dziewczyna, skoro tak było. A Daisy też ma szczęście, że ktoś jej tak żałuje. Chętnie bym się z panienką lepiej zaznajomił.

Rebeka przytaknęła mu skinieniem głowy.

- Jak myślisz, gdzie ona teraz może być? - spytała niemalże szeptem, jakby się lękała odpowiedzi.

- O, na pewno w niebie. I gania tam za swoim ogonem albo za królikami. Pewnie co chwila jakiegoś łapie. Ale tylko dla zabawy, bo w niebie nikt nikogo nie zjada. Nie powłóczy już łapami, a każdego wieczoru dostaje okrawki z pańskiego stołu.

Rebeka znów się uśmiechnęła i przetarła oczy grzbietem dłoni. Wyraźnie jej ulżyło po jego słowach.

- Pastor nie wie, czy zwierzęta idą do nieba - mruknęła nie­chętnie. Ale ja myślę, że Daisy tak.

- Powiem coś panience w sekrecie: duchowne osoby nie za­wsze wiedzą, co odpowiedzieć na ważne pytania. Ale proszę nie mówić pastorowi tego, co powiedziałem.

- Chyba masz rację. Nasz pastor nie lubi, kiedy go o coś pytam, ale ja i tak to robię. Nie umiem inaczej. Tyle jest pytań, na które chciałabym znać odpowiedź!

- Założę się, że panienka zadaje bardzo dobre pytania. - Con­nor uśmiechnął się szeroko.

Rebeka znów kiwnęła głową z powagą, jakby to rozumiało się samo przez się!

- Wie panienka, że pan kupił dziś nowego konia? Młody arab, jeszcze źrebak. Wabi się Maharadża. Duży siwek. A może by tak rzucić na niego okiem?

Po chwili namysłu Rebeka przytaknęła, a Connor wyciągnął ku niej ręce.

- Mogę sama zejść z drzewa - parsknęła z pogardą.

- Wiem, ale przecież panienka zmęczona, prawda? A mnie wszyscy pochwalą, jeśli pomogę panience. I spodobam się panienki tacie, a jestem tu nowy. Co panienka na to powie?

Rebeka po namyśle uśmiechnęła się i z ufnością objęła go rę­kami za szyję. A Connor, rozpromieniony, zszedł na dół, trzymając dziewczynkę w opiekuńczym uścisku. Była lekka jak piórko.

 

 

1

 

Maj 1820

Pozwól na słówko, Rebeko.

Lady Tremaine stała na schodach z płonącą świecą w dłoni i noc­nym czepku na siwiejących włosach. Nie była wysoka, a w wieku średnim zrobiła się w dodatku okrąglutka. Nocny strój spływał w ob­fitych fałdach wokół jej pełnej figury. Zazwyczaj robiła miłe wraże­nie, ale nie tym razem, bo usta miała mocno zaciśnięte, a w oczach błyszczały łzy.

- Idź do łóżka, Lorelei. Rebeko, proszę za mną. Zalękniona Rebeka pospieszyła za matką do bawialni.

Lady Tremaine nie usiadła ani też nie kazała usiąść córce, tylko od razu przeszła do rzeczy.

- Zawiodłam się na tobie!

- Mamo... - zaprotestowała żałośnie Rebeka. Matka uniosła gwałtownym ruchem dłoń:

- Tak, zawiodłam się! Co prawda można by rzec, że wyjątko­wo trudno sobie z tobą poradzić, ale matka ma obowiązek nauczyć córkę tego, co potrzebne będzie jej w życiu! Bóg mi świadkiem, że się starałam...

Tu głos odmówił jej posłuszeństwa, a spod powiek stoczyła się łza.

Rebeka z przerażeniem śledziła, jak spływa po policzku w bla­sku świecy. Widziała rozpacz na twarzy matki - prawdę mówiąc, zdarzało się to wielokrotnie - podobnie jak rozczarowanie i gniew z powodu czegoś, co córka zrobiła lub czego nie zrobiła. Ale nigdy jeszcze nie widziała jej łez.

- Starałam się - ciągnęła lady Tremaine, opanowując się - wpoić ci skromność, uczciwość i dobre maniery. Próbowałam dawać ci w tej mierze dobry przykład. Zapewniłam ci naukę kilku stosownych dla młodej damy umiejętności, jak gra na fortepia­nie i haft. A nie robiłam tego wcale po to, żeby cię ukarać, jak pewnie ci się wydaje, lecz by cię chronić. Kobieta bez męża jest niczym! W imię twego przyszłego szczęścia i bezpieczeństwa, miejsca w społeczeństwie i honoru dokładałam starań, byś przy­swoiła sobie te umiejętności i w stosownym czasie mogła znaleźć odpowiedniego męża...

- Mamo... - szepnęła stłumionym głosem Rebeka.

Lady Tremaine ostrzegawczo pokręciła głową, łzy spływały strumyczkiem po jej twarzy, a głos się załamywał.

- .. .a tymczasem ty opierałaś się temu, przysparzając mi nie­ustannych zgryzot. Nie wiem, jakim sposobem dotąd nie ściągnę­łaś na nas hańby. Twój ojciec zabiega, by zaręczył się z tobą lord Edelston. Uratowałoby to i twój, i nasz honor, a także zwiększyło widoki Lorelei na pomyślne zamążpójście. Zostałabyś żoną barona, zamiast przynosić nam wstyd i być zakałą rodziny. Teraz idź do sie­bie. Porozmawiamy jeszcze rano.

 

Godzinę później...

Bez trudu udało się jej wyśliznąć z sypialni tuż przed północą, zbiec cicho po schodach i przejść na palcach przez kuchnię, a potem schować się za wysokim żywopłotem koło fontanny. Rzecz jasna, rodzicom nawet nie przyszło do głowy, by któraś z ich córek mogła zrobić coś podobnego: położyli się o wiele wcześniej i bez wątpie­nia spali już snem sprawiedliwego. Słudzy również chrapali w naj­lepsze w swoich łóżkach, w tym jej własna służąca, Letty, podobnie jak psy i konie. Rebeka z zadowoleniem stwierdziła, że nikt nie był świadkiem jej nocnej wyprawy.

Satysfakcja z bezpiecznego dobrnięcia do fontanny zmalała jednak, gdy stwierdziła, że na dworze jest znacznie zimniej, niż przypuszczała. Chociaż przed wyjściem włożyła czarne rękawiczki i otuliła się wełnianym szalem, a rude włosy nakryła futrzaną cza­peczką, chłód przenikał ją do szpiku kości.

Chcąc czymś wypełnić czas oczekiwania, odetchnęła głęboko i przyjrzała się obłoczkowi pary, który uniósł się z jej ust. W jed­nym z naukowych pism ojca był bardzo ciekawy artykuł o skrap­laniu się pary i Rebeka wręcz zatonęła w jego lekturze, póki matka nie zaciągnęła jej do salonu, gdzie przez resztę popołudnia musiała brzdąkać na fortepianie.

Psikus, jaki zamierzała spłatać siostrze, wynagrodziłby jej w pełni tę torturę, lecz nocny chłód, do czego nie chciała się przy­znać w głębi duszy, okazał się doprawdy zniechęcający. Miała jedy­nie nadzieję, że Lorelei nie będzie się ociągała, by paść w ramiona Anthony'emu Edelstonowi, który bez wątpienia skradał się teraz cichaczem ku fontannie. Rebeka zamierzała wyskoczyć zza żywo­płotu z głośnym okrzykiem, a potem uciec, nim siostra zdąży ją złapać.

Zupełnym przypadkiem zdołała wcześniej zauważyć wymia­nę spojrzeń między wysokim, złotowłosym Edelstonem a Lorelei, która w wieku osiemnastu lat była najzupełniej godna nadanego jej imienia. Można było wręcz zaniemówić z zachwytu na widok jej popiełatoblond włosów, bladoróżowych warg i ogromnych, krysta­licznie przejrzystych błękitnych oczu ocienionych nieprzyzwoicie wprost długimi, ciemnymi rzęsami. Natomiast rzęsy Rebeki były brązowawe, co zresztą - jak uważała - nieźle harmonizowało z wło­sami i szarozielonymi oczami, chociaż nie tak wymownymi, jak u siostry. Rebekę niekiedy martwiło, że w jej rysach nie odzwier­ciedlał się dramat, jaki czuła w głowie i w sercu.

Lorelei odziedziczyła po matce piękny owal twarzy, Rebe­ka zaś miała wysoko osadzone kości policzkowe po jakimś mniej urodziwym przodku, wargi szerokie i miękkie, nos prosty, wydatny, rezolutny, a w dołku na brodzie zmieściłby się czubek wskazujące­go palca. Siostry łączyło pewne podobieństwo, lecz włosy Lorelei przypominały pasma jedwabiu, podczas gdy Rebece rosła na głowie gęstwa rudych, niesfornych kosmyków.

- Tycjanowski odcień - mawiała matka optymistycznie.

- Beznadziejne, zupełnie jak marchewka - twierdziła Lorelei, kiedy darły ze sobą koty, co zdarzało się dosyć często.

Rebeka wcale nie czuła niechęci do starszej siostry, a Lorelei do niej; przeciwnie, były do siebie bardzo przywiązane. Lecz Rebekę lubiła cała służba i sąsiedzi, częściowo za to, że miała wszystko, czego brakowało Lorelei: śmiała się łatwo i głośno, była wszystkie­go ciekawa, czytała o wiele więcej, niż przystało dobrze ułożonej panience, galopowała na oklep, a potem wracała do domu uszczę­śliwiona i spocona. Była serdeczna dla otoczenia i spragniona wie­dzy o różnych rzeczach niekoniecznie dla niej stosownych, lecz sir Henry Tremaine nie zwracał większej uwagi na to, gdzie trzyma swoje naukowe periodyki.

Oczywiście była nieustającym utrapieniem dla własnej matki. Ojciec zaś traktował ją wyrozumiale i nieco lekceważąco. Musiała polegać na sobie samej. Nie była synem, którego zawsze pragnął. Obydwoje z żoną czynili po cichu desperackie wysiłki, żeby znaleźć jej męża, choćby nawet nieutytułowanego.

Za to Lorelei wzbudzała powszechną uwagę swoją urodą i po cichu sama się nią delektowała, coraz wyraźniej zatracając się w iście królewskiej wyniosłości. Zaczęła nawet uważać własną aparycję za istną świętość, którą należało traktować ze stosowną czcią. Spodzie­wano się po niej spektakularnego mariażu z ki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin