Dziecko ciemności (The Chosen Child) - Graham Masterton - Ebook.doc

(1697 KB) Pobierz

Graham Masterton

 

Dziecko ciemności

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału: THE CHOSEN CHILD

Copyright © Graham Masterton 1995

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo PRIMA 1996

Copyright © for the Polish translation by Michał Wroczyński 1996

Cover illustration © Jacek Kopalstó 19

 

 

Rozdział pierwszy

— Ostatniego buziaka — powiedział, kiedy jej autobus ze zgrzytem kół zatrzymał

się na przystanku.

Wciąż jeszcze nie dowierzał własnemu szczęściu.

Roześmiała się i szybko cmoknęła go w policzek. Już ruszała w stronę otwartych

drzwi autobusu, ale chwycił ją za rękę i próbował na chwilę zatrzymać przy

sobie.

— No, dosyć tych czułości! — warknął kierowca. — Nie będę tu stać całą noc!

Drzwi zamknęły się z ostrym sykiem sprężonego powietrza. Jan został na

krawężniku, a otoczony chmurą spalin autobus z rykiem ruszył w stronę Mokotowa.

Przez ułamek sekundy Kamiński widział jeszcze machającą mu ręką Hankę, lecz

autobus szybko włączył się w ruch uliczny i zasłoniły go inne samochody.

Na przystanek przyczłapała ciężkim krokiem niska, tęga, spocona i zasapana

kobieta w chustce na głowie.

— Sto trzydzieści jeden odjechało? — zapytała z pretensją, jakby to z winy

Kamińskiego autobus odjechał bez niej.

— Niech pani się nie martwi. Za pięć, dziesięć minut będzie następny.

— Łatwo panu mówić! — zaoponowała. — Jest gorzej niż za komuny!

Położył jej dłoń na ramieniu i rozciągnął usta w olśniewającym uśmiechu

gwiazdora filmowego.

— Dokąd pani jedzie? — zapytał.

— Na Czerniakowską. Co to pana obchodzi? Odwrócił się do niej plecami,

przykucnął, wyciągnął za siebie ręce i powiedział:

— Niech pani wskakuje. Zaniosę panią na barana. To kobiecinę rozwścieczyło

jeszcze bardziej.

— Idiota!* — parsknęła. — Za kogo mnie pan masz? Już ja panu wskoczę!

Ale tego wieczoru Jan Kamiński był w tak doskonałym nastroju, że nic nie mogło

zburzyć pogody jego ducha. Zostawił pieklącą się kobietę na przystanku i pewnym

siebie, niespiesznym krokiem kogoś, komu wszystko w życiu układa się nad podziw

dobrze, ruszył Marszałkowską na północ.

Minęła dziewiąta, nastał ciepły choć wietrzny sierpniowy wieczór, centrum

Warszawy było zatłoczone, gwarne i rzęsiście oświetlone. Jezdnią pędziły

taksówki o rozklekotanych zawieszeniach, niezbyt zatłoczone autobusy wypuszczały

w wieczorne powietrze kłęby spalin i kierowały się na Żoliborz, Wolę lub za

Wisłę, na Pragę. Wiatr roznosił strzępy gazet, które plątały się pod nogami

ludzi posuwających się wzdłuż jaskrawo oświetlonych witryn sklepowych w Alejach

Jerozolimskich.

Tego popołudnia producent Zbigniew Dębski poinformował Kamińskiego, że

zatwierdzono jego pomysł na nowy cotygodniowy program satyryczny i Radio Syrena

zamierza podnieść mu pensję do dziewięciuset pięćdziesięciu złotych miesięcznie.

Tak zatem Jan będzie mógł odkładać na samochód, a jednocześnie robić to, co

najbardziej lubi i najlepiej umie: pisać zjadliwe, skandalizujące felietony o

aferach politycznych. Zbyszek postawił Kamińskiemu z tej okazji wódkę i kupił

całe pudełko herbatników w czekoladzie. Na szczęście nie próbował Janka ściskać

i całować, co stanowiło jego ulubiony proceder towarzyski. Dębski miał wąsy

ostre jak krzewy jeżyn i wydzielał trochę świński zapach.

Ale najbardziej Kamińskiego uradowała wiadomość, że Hanka zgodziła się w końcu z

nim zamieszkać (oczy dziewczyny błyszczały wstydliwie na myśl o tak śmiałej

decyzji). W sobotę zamierzał pożyczyć półciężarówkę od Henia, swego znajomego, i

przewieźć rzeczy dziewczyny z domu jej rodziców na ulicy Goworka do swego nowego

mieszkania, którego okna wychodziły na Wisłę i most Śląsko-Dąbrowski. Zdawał

sobie sprawę, że matka Hanki będzie bardziej niż niezadowolona z takiego obrotu

sprawy, bo jej córka oddawała do domu większość zarabianych pieniędzy. Hanka,

choć zrobiła doktorat z mikrobiologii, pracowała jako kierowniczka działu

odzieżowego w domu towarowym „Sawa"

— Kursywą wyróżniono te polskie słowa, które w oryginale autor napisał po

polsku.

i miesięcznie zarabiała prawie tyle co on: sześćset pięćdziesiąt złotych.

Matka niechybnie będzie żałować pieniędzy, ale nie może zaprzeczyć, że on i jej

córka pasują do siebie jak ulał. Oboje mieli po dwadzieścia pięć lat, oboje

lubili kapele Biur i REM, lubili tańczyć i bywać w nocnych klubach, uwielbiali

pizzę i całonocne rozmowy o tym, co zrobią, kiedy Janek stanie się już sławny.

Oboje potrafili z byle powodu wybuchać niepohamowanym śmiechem. Różnili się

wyłącznie płcią i aparycją; Hanka była blondynką o okrągłej buzi i nieco

pulchnej sylwetce, Jan chudym jak tyczka młodzieńcem o ciemnych, krótko

obciętych włosach i brwiach przypominających namalowane przez dziecko dwa

gawrony unoszące się nad kartofliskiem. W każdym razie on tak to widział.

Nad Marszałkowską sterczał Pałac Kultury i Nauki — olbrzymi, wysoki na dwieście

trzydzieści metrów pomnik stalinowskiej architektury z trzema tysiącami

pomieszczeń; zupełnie jakby kucharz przygotowujący imponujące torty weselne

postanowił zaprojektować rakietę kosmiczną. Budowla w dzień była szara, a w nocy

kąpała się w posępnym, bursztynowym świetle.

Jan dotarł do rogu Królewskiej i przystanął przy przejściu dla pieszych. Nie

opodal rozrabiała grupa małolatów. Nastolatki przekazywały sobie flaszkę wódki i

puszki z 7-Up, a jeden z nich, akompaniując sobie na gitarze, wątłym dyszkantem

zawodził Born in the USA.

Większa część rogu ogrodzona była wysokim płotem z pomalowanych na czerwono

desek. Przy Marszałkowskiej postawiono olbrzymią tablicę, na której widniał

projekt dwunastopiętrowego hotelu — wysokiej, smukłej kolumny ze szkła i

nierdzewnej stali — a pod nim napis: „Warszawski hotel Senacki. Wspólne

Przedsięwzięcie Senate International Hotels i Banku Kredytowego Yistula".

Jeszcze przed miesiącem wznosił się w tym miejscu stary orbisowski hotel

Załuski, relikt najgorszych lat komunizmu, oferujący gościom obskurne pokoje,

nędzne jedzenie i nieuprzejmą obsługę. W swym cyklicznym programie radiowym Jan

nazwał go Heartbre-ak Hotel*. Teraz jednak całe centrum Warszawy zostało

odrestaurowane, pojawiły się wielkie, eleganckie sklepy z przeszklonymi

witrynami i nowe wytworne biurowce. Na placu Trzech Krzyży ukończono niedawno

budowę Sheratona; następny miał być hotel Senacki. Zapaliły się zielone światła

i Kamiński miał właśnie wkroczyć

* Hotel Złamanego Serca Presleya.

aluzja do tytułu wielkiego przeboju Elvisa

na jezdnię, kiedy dobiegł go cichy, ale bardzo przenikliwy wrzask. Zatrzymał

się, odwrócił i zaczął nadsłuchiwać. Rozbawiona grupa małolatów ruszyła hurmem

przez jezdnię.

— Hej, słyszeliście...?

Ale do nich nie dotarło nawet jego wołanie, więc co mówić o odległym wrzasku?

Czekał. Nagle wydało mu się, że słyszy kolejny krzyk i jeszcze następny, ale

przejeżdżający z rykiem autobus skutecznie wszystko zagłuszył.

Kamiński nabrał przekonania, że wołanie dobiega zza pomalowanych na czerwono

desek płotu ogradzającego plac budowy. Przypominało to krzyk kobiety albo

dziecka.

Ruszył wzdłuż ogrodzenia, próbując zajrzeć na teren przez szpary. W deskach było

wprawdzie kilka dziur po sękach, ale znajdowały się trochę za wysoko i dostrzegł

przez nie jedynie lampę łukową, która zapewne miała palić się przez całą noc i

oświetlać plac budowy.

W końcu dotarł do prowizorycznej bramy. Kiedyś prawdopodobnie zamykano ją na

kłódkę, teraz jednak skręcono ją kawałkiem bardzo grubego drutu. Jan stał,

spoglądał na bramę i zastanawiał się, co powinien zrobić. Jeśli za płotem

rzeczywiście ktoś potrzebuje pomocy, należałoby tam zajrzeć. A może nie? Może

wystarczy tylko wykręcić numer dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem i wezwać

policję?

Jak zwykle w takich wypadkach w zasięgu wzroku nie było ani jednego policjanta.

Dostrzegł jedynie zbliżającego się krępego mężczyznę w niebieskim mundurze,

czapce z daszkiem i z aktówką pod pachą.

— Przepraszam pana — zaczepił nieznajomego. — Wydaje mi się, że za płotem dzieje

się coś niedobrego. Słyszałem krzyk.

Mężczyzna przystanął i niezdecydowanie dotknął dolnej wargi. Sprawiał takie

wrażenie, jakby nie rozumiał po polsku.

— Dobiegły mnie dwa lub trzy krzyki — wyjaśniał Jan. — Przypominało to wołanie

dziecka.

Mężczyzna przyłożył do ucha zwiniętą dłoń i po chwili potrząsnął głową.

— Nic nie słyszę.

— Nie wiem, co mam robić. Pan nosi mundur...

— Pracuję w Pałacu Kultury. Jestem portierem. Oświadczywszy to, odczekał jeszcze

chwilę, po czym wzruszył ramionami i odszedł.

— Proszę pana! — zawołał za nim Kamiński. — Ja wejdę za bramę... proszę

zadzwonić na policję!

Nie był nawet pewien, czy mężczyzna go usłyszał. Pracownik Pałacu Kultury, nie

zwalniając kroku, dotarł do skrzyżowania i skręcił w Królewską. Niech cię szlag

trafi! — pomyślał Jan. — Dzięki za pomoc.

Próbował rozkręcić gruby i sztywny drut. Ktokolwiek go tam zamocował, musiał to

zrobić za pomocą obcęgów. W pewnej chwili, mozoląc się z rozplataniem drutu,

Kamiński rozciął sobie boleśnie kciuk, ale owinął go tylko chusteczką i w

dalszym ciągu walczył z bramą. Na chwilę zatrzymało się przy nim kilku

przechodniów, popatrzyli, co robi, ale nikt nie zaofiarował mu pomocy.

Zainteresował się nim dopiero jakiś młodziak z drugimi, sterczącymi we wszystkie

strony włosami oraz sypiącym się bujnie, choć jedwabistym jeszcze, czarnym

wąsem. Miał na sobie dżinsy, kurtkę z denimu i palił marlboro.

— Marnujesz tylko czas, człowieku — odezwał się nonszalancko. — Już kilka

tygodni temu wszystko stąd rozszabrowali. Jan popatrzył w jego stronę.

— Wydawało mi się, że kogoś tam słyszałem. Jakieś krzyki.

— Zapewne koty.

— Może, ale chcę sprawdzić.

— Myślałem, że zamierzasz coś zwędzić. Ja tam znalazłem stary mosiężny piecyk.

Puściłem go za cztery bańki.

Jan z godnością wygładził klapy swej zamszowej, butelkowo-zielonej kurtki.

— Czy wyglądam na kogoś, kto zbiera śmieci?

— A czy ja wiem? Różni zbierają. Pomóc? Młodziak wyciągnął duży szwajcarski

scyzoryk, wsunął grube ostrze między sploty drutu i powoli zaczął je rozkręcać.

— Dzięki — powiedział Jan. — Wspomnę o tobie w radiu. Młodziak popatrzył na

niego ze zdumieniem i Kamiński wyciągnął rękę.

— Pracuję w Radiu Syrena, nazywam się Jan Kamiński.

— Naprawdę? To kapitamie. Ja mam na imię Marek, ale znajomi wołają na mnie

Kurt... Wiesz, od Kurta Cobaina.

Jan mocnym szarpnięciem otworzył bramę i wszedł na zdewastowany plac. Orbisowski

hotel Załuski wyburzono do fundamentów i pozostały po nim jedynie mroczne,

przepastne piwnice przypominające bardziej przedsionek prowadzący do podziemnego

świata. Jaskrawy blask łukowej lampy nadawał całości sztuczny wygląd

opuszczonego planu filmowego. W podmuchach wiatru szeleściło zielsko i pokrzywy.

Po lewej stronie, niczym milczące, mechaniczne dinozaury,

stały wyprodukowane jeszcze w Związku Radzieckim dźwig i koparka na gąsienicach.

Po prawej majaczyły dwa drewniane baraki o dachach pokrytych papą. Obok nich

piętrzył się stos rur kanalizacyjnych. Latryna była niebezpiecznie pochylona i

ktoś na ścianie napisał kredą: „Krzywa Wieża w Pizie". W powietrzu unosił się

silny zapach budowlanego pyłu, wilgoci i jeszcze czegoś; drażniąca nozdrza,

słodkawa woń zgnilizny.

— Ścieki — stwierdził, pociągając nosem Marek.

Kamiński stał bez ruchu i starał się wyłowić uchem każdy dźwięk. Wydawało mu

się, że słyszy płacz. Ciche, żałosne, zawodzące łkanie — szloch kompletnie

wyczerpanego dziecka lub kobiety, która straciła wszelkie nadzieje. Ogrodzenie z

desek w dużej mierze tłumiło hałas ulicy, ale trudno było ustalić, czy to

rzeczywiście ktoś płacze, czy tylko wiatr zawodzi w pustych, złożonych przy

barakach rurach.

— Słyszysz? — zapytał Kamiński Marka. Chłopak zaciągnął się po raz ostatni

wilgotnym dymem papierosa i wyrzucił niedopałek.

— Czy ja wiem? Może faktycznie coś tam jest.

Podeszli ostrożnie do krawędzi odsłoniętych piwnic i zajrzeli w zalegający w

dole mrok. Było tak ciemno, że niczego nie dostrzegli. Czuli jedynie na twarzach

delikatny, niosący woń zgnilizny przeciąg. I, tak... usłyszeli płacz, teraz

jednak dużo cichszy.

— Masz rację — odezwał się Marek. — Tam na dole coś jest. Chyba koty.

— Szkoda, że nie mamy latarki.

— Pewnie jakąś znajdziemy w barakach.

— Masz propozycję, jak się do nich dostać? Oba są zamknięte na kłódki.

Marek rozejrzał się, schylił i podniósł duży kawał cegły. Bez namysłu ruszył do

drzwi najbliższego baraku. Po trzech czy czterech uderzeniach skobel puścił.

— Dziadek pokazał mi, jak to się robi. Podczas wojny włamywał się do niemieckich

magazynów z żywnością.

— Dobrze mieć kogoś takiego w rodzinie.

— O, tak, jeśli nie jest narżnięty. Cały kłopot w tym, że mój dziadek jest

narżnięty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przez resztę czasu leczy

kaca.

Otworzyli drzwi baraku. Wnętrze przepojone było zapachem potu, zastarzałego dymu

tytoniowego, duszącą, obrzydliwą wonią kurzu i świeżej ziemi. W świetle

wpadającym przez brudną szybę okna majaczył stół zawalony brudnymi kubkami,

gazetami z po-

10

rozlewaną na nich kawą i pełnymi niedopałków puszkami po konserwach. Na ścianach

wisiały fotosy dziewczyn. Jedna, z olbrzymim biustem, miała dorysowane

flamastrem wąsy, jakie nosi Wałęsa. Podpis pod zdjęciem głosił: „Miss Polonia".

W odległym kącie, obok pokiereszowanych kasków Marek odkrył wielką brezentową

torbę z narzędziami. Zaczął przebierać w młotkach, wiertłach, żabkach i

śrubokrętach, aż w końcu natrafił na latarkę. Zapalił ją, kierując snop światła

sobie na twarz. Przez chwilę wyglądał jak chudy, szczerzący zęby wampir.

Wrócili do krawędzi wykopu i skierowali strumień światła w ciemność. Ujrzeli

zwały gruzu i przewrócone krzesło, ale żadnej żywej istoty tam nie było.

— Nic — stwierdził Marek. — To pewnie tylko wiatr. Ale gdy mieli już odejść,

ponownie usłyszeli płacz; tym razem wyraźniejszy.

— Stary, jesteś pewien, że to kot? — zapytał Kamiński. — Może powinniśmy

zadzwonić na policję?

— Najpierw sami się rozejrzymy. O, tutaj... po tych połupanych cegłach możemy

zejść.

— Dobra, idę pierwszy — zgodził się Jan. — Ty świeć latarką tak, żebym widział,

gdzie stawiam nogi.

Uklęknął na betonowej krawędzi i spuściwszy stopę, zaczął nią ostrożnie macać w

poszukiwaniu jakiegoś stopnia. Znalazł jeden, później następny. Mur sprawiał

wrażenie solidnego. W pewnej chwili jednak noga trochę mu się ześlizgnęła, ale

cały czas mocno się trzymał sterczącego z muru kawału cegły.

W poszukiwaniu kolejnego stopnia pomacał lewą stopą. Podeszwa buta natrafiła na

kawał drewna owiniętego drucianą siatką. Powoli przeniósł na nie ciężar ciała.

Belka trzymała. Obniżył się o metr. Przez chwilę, przylepiony do pionowego

gruzu, odpoczywał ciężko oddychając.

— Ej, wszystko w porządku? — zawołał Marek.

— Jasne. Trochę brakuje mi kondycji, to wszystko.

Odniósł wrażenie, że słyszy kwilenie, później następne. Po chwili jednak

docierał już do niego wyłącznie jego własny chrapliwy oddech i — gdzieś z góry,

spoza drewnianego płotu —monotonny szum ulicznego ruchu. Pomyślał, że chyba

pomieszało mu się w głowie, skoro złazi do wyburzonych piwnic w poszukiwaniu

dziecka, które zapewne okaże się zwykłym kotem. Nad sobą widział postać Marka.

Chłopak, zapaliwszy kolejnego papierosa, wydmuchnął nosem dym w wieczorne

powietrze.

— No to do roboty — mruknął pod nosem radiowiec.

11

Zaczął macać prawą stopą, ale nie mógł znaleźć dla niej żadnego oparcia. Chyba

będę musiał po prostu spróbować się ześlizgnąć po gruzie i mieć nadzieję, że

trafię w końcu nogą na jakiś pewny występ — pomyślał.

Serce waliło mu jak młotem, w uszach narastał łoskot pulsującej krwi. Ześlizgnął

się o pół metra. Później jeszcze trochę. Wbijał paznokcie w piasek i pokruszony

cement, żeby uchronić się przed utratą równowagi i upadkiem. Zaczął właśnie

gratulować sobie sprawności, z jaką schodzi po olbrzymiej, stromej hałdzie

gruzu, kiedy spod prawej stopy osunął mu się olbrzymi kawał betonu i Jan zaczął

bezwładnie spadać, próbując rozpaczliwie złapać się czegoś rękami.

W podłogę piwnicy wyrżnął z taką siłą, iż przez chwilę myślał, że złamał sobie

kark.

— Umarłeś, czy co? — wrzasnął Marek i zaświecił Janowi latarką prosto w oczy.

Kamiński, zbyt oszołomiony upadkiem, by choćby jęknąć, leżał jeszcze jakiś czas

bez ruchu.

— Ej... wszystko w porządku? — zawołał ponownie Marek. Jan zdołał jakoś

podeprzeć się na łokciu, a następnie ostrym skrętem ciała podniósł się na

kolana.

— Chyba niczego sobie nie złamałem! — odkrzyknął. — Trochę mnie zatkało! — Wstał

i strzepnął kurz z rękawów kurtki. — Nic mi nie jest! Zaraz się tu rozejrzę.

Zaczął posuwać się wzdłuż ściany piwnicy, zaglądał do wszystkich szczelin i

pęknięć w murze, do wnęk i wypełnionych kurzem przewodów wentylacyjnych. Na

jednej ze ścian lekko drżała od-darta tapeta. Na innej widniał wyblakły czerwony

gryzmoł: „Basi". Na górze Marek szedł powoli po betonowej krawędzi fundamentów i

błądził światłem latarki po pomieszczeniu.

— Znalazłeś coś? — zapytał.

— Jeszcze nie. Ale wszystkie pomieszczenia są ze sobą połą: czone. Sprawdzę w

następnym.

Drzwi między poszczególnymi segmentami zostały dawno wyrwane i w sąsiedniej

piwnicy Kamiński zobaczył stos połamanych skrzynek oraz zwalony stojak na

butelki z winem.

Pod stopami chrzęściła mu gruba warstwa pokruszonych cegieł i zdruzgotanego

szkła, a Marek z góry obmacywał to wszystko światłem latarki. Nie natrafili na

ślad niczego, co by się ruszało.

Jan zerknął na piętrzące się obok zwały gruzu i chwilę się zastanawiał, w jaki

sposób wróci na powierzchnię. Może w którejś z sąsiednich piwnic trafi na

drabinę, może natknie się na mniej

12

stromą stertę cegieł? Wszedł do kolejnego pomieszczenia, po czym skręcił w prawo

do następnego. I wtedy do jego uszu znów dotarł ów płacz, teraz już dużo, dużo

wyraźniejszy. Wydawało się, że dochodzi z przeciwnej strony wykopu, w którym się

znalazł. Gwizdnął zatem na Marka i zawołał:

— Jestem tutaj! Znów to słyszę!

Piwnicę przeciął snop światła z latarki i zatrzymał się na przeciwległej

ścianie. Wisiały na niej półki. Na niektórych stały jeszcze pokryte grubą

warstwą kurzu dzbanki, słoiki po marynatach oraz zardzewiałe cedzaki. Po prawej

stronie, w samym rogu pomieszczenia, czerniała w podłodze trójkątna dwumetrowa

dziura. Stamtąd właśnie dobiegał odbijający się echem płacz.

Jan ruszył w stronę otworu i zerknął do środka. Było zbyt ciemno, żeby cokolwiek

zobaczyć. Z dziury dobywał się cuchnący ściekami wyziew i dochodził bulgot

płynącej wody.

— To tu! — krzyknął. — To na pewno tu!

— Widzisz jakieś dziecko?

— Nie wiem, nic nie widzę. Posłuchaj... może byś zrzucił mi latarkę?

— Czy mam zadzwonić po gliniarzy!

— Pozwól, że się najpierw rozejrzę.

Marek zbliżył się do skraju dziury i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin