Barry Trotter i bezczelna parodia.doc

(1037 KB) Pobierz
Barry Trotter I Bezczelna Parodia

Barry Trotter  I Bezczelna Parodia

PRZEŁOŻYŁA PAULINA BRAITER

             Wydawnictwo MAG Warszawa 2005


 


 

 

OD AUTORA

Wszelkie przypadki niestandardowej pisowni, gramaty­ki czy interpunkcji uznaje się niniejszym za zamierzone i winny być traktowane jako dowcippy.


 

 

 

ROZDZIAŁ 1

KŁOPOT  Z GUMOLAMI

Szkoła Czarnoksiężników Hokpok była najsłynniej­szą instytucją edukacyjną w magicznym świecie, a Barry Trotter jej najsłynniejszym uczniem. Sama jego obecność sprawiała, że co roku na każde wolne miejsce w Hokpoku zgłaszało się dwudziestu kandydatów niezważających na niezwykle wygórowane czesne. W rezultacie Barry i szkoła zawarli niepisane porozumienie: niezależnie od swych stop­ni Barry mógł pozostać w Hokpoku tak długo, jak tego pragnął. Właśnie rozpoczął jedenasty rok nauki. Umowa ta uwolniła go od irytującej potrzeby uczenia się; dzięki niej każdy wieczór z pory szaleńczego wkuwania zamienił się w porę odprężenia i kontemplacji wydarzeń minionego dnia. Pozostawało też sporo czasu na psoty.

Rozwalony wygodnie w rozłożystym fotelu sali wspól­nej Grafittonu przed wielobarwnym paleniskiem Barry w milczeniu żałował pozostałych uczniów. A także nauczy­cieli - w istocie każdego, kogo życie nie potoczyło się tak nieskazitelnie wspaniale, jak jego własne. Podkręcił dźwięk


w słuchawkach, w których grał jego ulubiony zespół Voj-na Toksycznej Agresji, grupa tak dalece wrogo nastawiona do świata, że każda piosenka, w której tytule nie pojawiało się słowo „zabić", była u nich automatycznie klasyfikowana jako ballada.

„Gromadzimy nasz strach i zmieniamy w boga", odczy­tał Barry. Zastanawiał się, co to do diabła znaczy. Jego myśli zaczęły się oddalać, jak zwykle w kontakcie z trudniejszym problemem.

Odkładając swój egzemplarz Egzystencjalizmu dla po­czątkujących, wyciągnął z kieszeni magiczną fajkę. Kupił ją tydzień temu w Parszywym Zakątku, czarodziejskiej dziel­nicy handlowej w Londynie. Barry uważał, że fajka dodaje mu dojrzałości i tajemniczości, jedynych cech, które nie kojarzyły się z jego statusem wiecznego ucznia. Dziewczęta zazwyczaj zgadzały się z tą opinią (przynajmniej gumolskie dziewczęta).

Fajki czarodziejów są o lata świetlne lepsze niż ich wer­sje gumolskie. Nie powodują nałogu, nie zamieniają ust w gnijące bagno. Nie trzeba też ich nabijać. Barry ścisnął w zębach swoje cacuszko.

-              Colibri.

Fajka zapaliła się i ku sufitowi wzleciała smużka dymu. Główkę fajki zrobiono z najlepszej magicznej pianki mor­skiej, która zgodnie z reklamą zaczęła układać się w idealną replikę głowy swojego właściciela.

-              Super - mruknął Barry.

Na sekundę odsunął ją od twarzy, przyglądając się po­wstałemu portretowi. Z jego ust sterczała nawet maleńka fajka — przypuszczał, że na niej pojawia się jeszcze mniejszy


portret... Rany, taka myśl wystarczyła, by mózg załamał się pod ciężarem.

Barry zakasłał. Jak dotąd nie zapalał jeszcze swojej fajki, używał jej wyłącznie jako rekwizytu. Oprócz zabaw dymem nie pojmował, co w tym atrakcyjnego. W ustach czuł smak, jakby żuł świeżą korę drzewa. Owszem, dym był zabawny -z dymu magicznej fajki można układać wszelkie możliwe kształty. Barry po kolei obdarzył się sombrerem, przeszy­wającą serce strzałą i diabelskimi rogami.

Pykając z fajki, zrozumiał, że jakiekolwiek szanse, by ni­niejsza książka dostała nagrodę Nikki, dosłownie ulatują z dymem. No cóż, pomyślał, skoro i tak spieprzyłem spra­wę, to równie dobrze mogę się zabawić.

— Niech to szlag. — Grudka żaru poleciała mu na kolana. Strącił ją błyskawicznie, ale i tak za późno. W odziedziczo­nej po ojcu pelerynie niewidce pojawiła się niewielka wy­palona dziura. — Cholera — mruknął Barry. — Lepiej zgaszę to świństwo, zanim się podpalę.

Fajka zgasła. Barry wsunął ją do kieszeni i cisnął książ­kę w ogień. Była magiczna, więc zaczęła krzyczeć. Bekając głośno po zjedzeniu stołówkowego puddingu ryżowego, naciągnął na ramiona pelerynę niewidkę i ruszył w stronę frontowych drzwi Hokpoku. Stanowił uosobienie lenistwa, chyba że nadarzała się szansa napytania komuś kłopotów, zarobienia trochę grosza, albo jednego i drugiego jedno­cześnie. Uwielbiał też sprawdzać, czy cierpliwość starego Bubeldora i pozostałych ma jakieś granice. Pierwsze kilka szkolnych lat wspominał mile - traktowano go wówczas w stylu o-patrzcie-to-ten-słynny-dzieciak; ludzie ciągle gapili się na niego, próbowali przyciągnąć jego uwagę, od

czasu do czasu kradli mu majtki, z których część trafiała szybko na Alle-gore. Potem jednak, w zamian za kilkaset funtów, jakaś dziennikarka, znajoma jego gumolskiej ciotki i wuja, napisała parę niemal zupełnie fikcyjnych książek na temat jego życia. Wówczas zrobiło się naprawdę ciekawie.

W pobliżu drzwi przepłynął Prawie Bezmózgi Bill, ciąg­nący móżdżek i rdzeń kręgowy niczym dziecko samocho­dzik. Za sobą zostawiał ślad widmowego śluzu. Barry bar­dzo uważał, by nie wpaść na ducha i nie wzbudzić jego podejrzeń — choć gdy uczynił to po raz ostatni, wydał z sie­bie ciche „muuu" i od tego czasu Bill wierzył święcie, że po korytarzach szkolnych krąży niewidzialny upiór krowy.

— Drżę na myśl, jakież straszliwe okoliczności sprawi­ły, że jej duch został uwięziony w tych mrocznych salach. Może morderstwo albo nieszczęśliwa miłość? - powiedział parę dni później przy obiedzie Bill.

Barry naciągnął sobie wówczas mięsień brzucha, próbu­jąc się nie roześmiać.

Znalazłszy się przed szkołą, szybkim krokiem przeszedł przez brudny, cuchnący tłum dzieciaków. Wciąż nie potra­fił przywyknąć do smrodu, jaki atakował go każdego wie­czoru. Czy wszyscy fani świata są aż tak obrzydliwi? Nie był to zwykły nieprzyjemny zaduch zbyt wielu ludzi stło­czonych ciasno i pozbawionych dostępu do toalet, lecz na­trętny, gryzący, niepokojący smród, który mógł świadczyć o poważnych problemach zdrowotnych w skali bliskiej epi­demii. Dziś wieczór w powietrzu wisiał także znajomy odór pieczonego centaura. W połączeniu ze smakiem pozosta­wionym przez fajkę tworzył niewiarygodnie ohydną mie­szankę. Barry zakasłał i splunął, by pozbyć się niesmaku.


Ślina wylądowała na głowie drobnej, chudej dziewczyny w okularach, która siedziała ze skrzyżowanymi nogami na gołej ziemi, czytając po raz kolejny sfatygowany egzemplarz Barry ego Trottera i kawioru filozoficznego*. Pomacała włosy i zerknęła w niebo. Barry zaśmiał się. Gdyby tylko wiedzia­ła, już nigdy nie umyłaby głowy!

Wkrótce dotarł do Zabronionego Lasu. Tuż za jego gra­nicą, na polanie stał Hamgryz, olbrzymi szkolny gajowy, otoczony wianuszkiem mniej więcej dwudziestu kobiet wszelkich rozmiarów i kolorów. Dwa centaury, Ptaszyn i Komeda, rozmawiały z Hamgryzem i paliły cienkie cyga­retki. Centaury, rzadko widywane bez beretów i nigdy bez ciemnych okularów, to dandysi magicznego świata.

Barry zrzucił pelerynę i wszystkie gumolskie dziewczęta jęknęły chórem. Nigdy mu się to nie nudziło.

* Książka ta w Ameryce ukazała się pod tytułem Barry Trotter i magiczna ikra. Jak wiadomo czytelnikom pierwszego tomu, ka­wior filozoficzny zawierał eliksir długiego życia, obdarzający każ­dego, kto go spożył, nieśmiertelnością (nie należy go mylić z elik­sirem długiego stania, obdarzającym mężczyzn wytrzymałością; to spora różnica). W każdym razie kawior filozoficzny przyciąg­nął uwagę złego lorda Vielokonta, który uważał, że jedyną potęgą większą od niego samego jest procent składany, i uznał nieśmier­telność za idealne uzupełnienie strategii „kupuj i czekaj". Po tym, jak Barry pokonał Vielokonta, Bubeldor zamknął puszeczkę z ka­wiorem w swoim biurku. Zamierzał ją wyrzucić, w końcu jednak dobrała się do niej mysz i zyskała nieśmiertelność. Co logiczne, pozostałe myszy uznały ją za mesjasza i od tej pory wewnątrz ścian i boazerii Hokpoku zaczął rozwijać się niebezpieczny kult.


-              No, no, no, spójrz kogo tu mamy. Zakąsisz, kocha-niutki? — spytał Komeda.

-              Hej, Kom. Ptaszyn, daj kopyto. Kto się tam piecze?

-              Tam? Duduś, nigdy za nim nie przepadałem. - Ko­meda spojrzał znad okularów na Barry'ego. - Jeszcze jeden frajer, kapujesz.

-              Czas spadać, laseczki - dodał Ptaszyn, po czym wraz z Komedą poprawili berety i pocwałowali w las. W oddali było słychać łoskot samotnego bębna bongo.

Barry odwrócił się do olbrzymiego gajowego.

-              Dzięki, Hamgryzie, stary druhu. - Cisnął osiłkowi monetę, a ten natychmiast ją upuścił. - Wiesz co robić. Przez parę godzin dotrzymaj towarzystwa twoim oswojonym bogartom*.

Hamgryz podniósł monetę i ugryzł.

-              Dzięki, Barry - rzekł i odmaszerował chwiejnie w głąb lasu, ściskając w dłoni zawiniętą w gazetę butelkę.

Kolejny wieczór, kolejna seria szybkich numerków z fan­kami. Barry'ego już dawno znudziła ta rutyna, lecz w pe­wien osobliwy sposób dzięki niej potwierdzał, że jest kimś sławnym, kimś wyjątkowym. Poza tym (tłumaczył w du­chu) fanom także coś się należy.

-              W porządku, dziewczęta, ustawcie się w kolejce do zaklęcia odwszawiającego i zaczynamy — rzekł. — Pamiętały­ście, żeby wziąć kąpiel?

* Bogart to istota zmieniająca kształty, która upodabnia się do tego, czego boimy się najbardziej, ucieleśnionego pod postacią najmniej lubianego aktora.


Następnego ranka przy śniadaniu Barry opisywał ze wszystkimi szczegółami swoje wyczyny grupce zasłuchanych włazityłków. Jak zwykle, żeńska część Hokpoku zasypywała ich pełnymi dezaprobaty spojrzeniami. W chwili, gdy szcze­gólnie oburzona uczennica piątej klasy, Penelopa Blagga, szykowała się do rzucenia na nich zaklęcia Gorączki Swę-dzączki, zjawiły się poranne sowy. Wszyscy szybko osłonili rękami szklanki i talerze, bo na stół posypał się deszcz piór, robaków i innych śmieci. Sowy to paskudni doręczyciele.

Barry dostał list od dyrektora szkoły. Pokazał go wszyst­kim.

         Może to dobre wieści? Może Stary Snajper dostał raka różdżki? - podsunął Manuel Rodriguez, trzecioroczniak, który nie pojawi się już więcej w książce, ale został do niej wciśnięty na dowód, że nie wszyscy bohaterowie tej historii to biali Anglicy z klasy średniej.

         Mało prawdopodobne. To wrzaskun. - Barry otworzył kopertę.

         Przyjdź do mnie natychmiast - zagrzmiał głos dyrek­tora zabierz ze sobą tego nicponia Lona.

Wokół rozległy się chichoty. Barry uciszył je szybko gniewnym spojrzeniem i wyćwiczonym gestem.

Lon Gwizzley, najbliższy kompan Barry'ego, był w isto­cie nicponiem, a już na pewno bardzo mało poniem. Na piątym roku przeżył tragiczny wypadek w czasie meczu ąuidkitu - Palanciarz walnął w głuszek tak, że ten z wiel­ką prędkością wbił się w głowę Lona i wkręcił na amen.


Wszelkie próby usunięcia piłki sprawiały tylko, że wbija­ła się głębiej. W końcu wyszła drugą stroną, pozostawiając w głowie Lona dziurę na wylot wielkości średniej monety (przy sprzyjającym wietrze dziura świstała). Siostra Pom-mefritte sprokurowała mu nowy mózg, korzystając z nie­zbyt rozwiniętego mózgowia pośpiesznie uśpionego złotego retrivera. W efekcie Łon uzyskał umysł tępego, poczciwego siedmiolatka. Pozostało mu też sporo zdecydowanie psich skłonności.

~ Chodź — rzucił Barry, odrywając Łona od wiecznego lizania się tu i ówdzie. - Stara Broda chce się z nami wi­dzieć. — Łon śmierdział gorzej niż zwykle. - Znów wyta­rzałeś się w kupach szopa? — Łon ganiał także samochody. Z drugiej strony był niezwykle wierny.

Gdy wychodzili z sali, od ściany za ich plecami odbiło się Zaklęcie Gorączki Swędzączki.

-              Świnie! - wrzasnęła Penelopa.

***

-              Pfft. - Alpo Bubeldor przetasował karty, przyglądając się rozbitemu w dole obozowisku dziwnie przypominające­ mu Woodstock. Wybrał jedną z talii. - Aspałek? Nie, do diabła.

Na trawniku pod Hokpokiem rozciągało się wyjątko­wo mało atrakcyjne morze namiotów. Stało tam od kil­ku tygodni, odkąd w świątecznym numerze „Fajtu" ktoś opublikował mapkę pokazującą drogę do szkoły. Fajtniesz z wrażenia, brzmiało motto gazety i rzeczywiście jej poziom balansował na poziomie ziemi. Słynęła głównie z tego, że wszystkie zdjęcia kobiet przerabiano w niej tak, by posta­ci wyglądały na nagie. Cudownie wpływało to na nakład, chyba że na pierwszą stronę trafiła Margaret Thatcber. Tak czy inaczej, trawnik przed Hokpokiem niemal natychmiast zamienił się w sięgające kostek błotniste bajoro, chlupiące pod stopami niezliczonych czytających „Fajt" i uwielbiają­cych Barry'ego gumolskich przybyszy. Bubeldor skrzywił się, widząc, jak ktoś bezczelnie załatwia się do jeziora. Wy­mamrotał jakieś słowo i mały, podobny do minoga potwór morski wgryzł się w intymną część ciała winowajcy.

              To go nauczy — powiedział głośno Bubeldor.
Usłyszał głośny plusk. Gumole spychali się ze skały pod

Hokpokiem z częstotliwością pięciu osób na godzinę. Miej­scowy kraken miał prawdziwe używanie. Wystawił nawet z wody jedną z macek, trzymając w niej zachęcającą tablicz­kę: skaczcie. Niestety, w żaden sposób nie zmniejszało to liczby nieproszonych gości - z każdym dniem przybywali nowi fani.

Hippisi, pomyślał dyrektor, widząc, jak para fanów bawi się w trawie w „książkę o dwóch okładkach". Narkomani, gracze RPG. Gdyby mógł, zmieniłby wszystkich w popiół, nawet nieśmiałe dzieciaki mające słabość do bohaterów i zręcznego marketingu. W tłumie jednak pojawiali się też dorośli. Może to byli fani książek, a może wilki w owczej skórze szukające łatwej zdobyczy.

-              No cóż - rzekł filozoficznie. - Bóg strzeże pijaków, blondynek i Gumoli. — Z rozłożystego rękawa Bubeldora wyleciał as. - A, tu jesteś, łobuzie.


Czy tu chodzi odziewczyny, o sprzedaż mapy, czy coś jeszcze, o czym zapomniałem? - zastanawiał się Barry, gdy wraz z Lonem wdrapywali się po kruszących się schodach wiodących do gabinetu Bubeldora. Jeśli o mapę, nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Potrzebował gotówki. Jego ojciec chrzestny, Sknerus Blach, wtopił cały spadek w kre­tyński interes, który nie wypalił, a Barry już dawno wydał kasę, którą dostał od J.G. Rollins za prawo do opowiedze­nia historii swojego życia. Całe lato spędzone w świecie Gumoli - w dodatku w jego ohydnym, durneyowskim za-' kątku tego świata — wymagało wielu papierosów i jeszcze więcej piwa.

Ale Bubeldor tego nie kupi. W zeszłym roku chciał, żeby Barry w końcu ruszył tyłek.

— W całych dziejach Hokpoku nikt nigdy nie został przez pięć lat z rzędu w klasie - zagrzmiał. — Trotter, przynosisz wstyd całej szkole. Wiem, że robisz to specjalnie. Cała ta sława zamieniła cię w kosmicznego lenia, ledwie magiczne­go śmierdziela. Zrób nam tę grzeczność i przejdź na stronę Ciemniaków, a nigdy nie dojdą do siebie!

Stary zasuszony czarodziej miał rację, przyznał w duchu Barry, ale kto mógłby mieć do niego pretensje, że wciąż jest uczniem? Tu był królem, bogiem, sławny, otoczony wianuszkiem naiwniaków z zapałem pożyczających mu sa­mochody, robiących pranie i spełniających każde życzenie wielkiego Barry'ego Trottera. Stąd droga wiodła już tylko w dół.

Z perspektywy Barry'ego ostatni numer udał się nadzwy­czajnie. Nie tylko dostał niezłą sumkę za mapę, ale na traw­niku przed Hokpokiem zebrał się też oszalały, cuchnący


tłum fanów. Żaden nauczyciel nie uwali go w obecnos'ci pięciotysięcznej protrotterowskiej armii.

Jednakże fani zaczynali irytować nawet jego. Ich ciągłe kretyńskie okrzyki uwielbienia idealnie uzupełniały w war­stwie dźwiękowej fatalne wrażenie wzrokowe wzmocnione jeszcze przez niebezpieczne, chwiejne namioty i niewiary­godnie obdarte ciuchy. Byli bezczelni i s'mierdzieli — a po­tem odkryli bimbrownię Hamgryza i wówczas zaczęły się prawdziwe awantury.

Każdy rozsądny człowiek trzymał się z daleka od Ham-gryzowych zapasów trunków, bo jeśli nie załatwił go sam Hamgryz, z pewnością robił to wyjątkowo mocny bimber. Pięciolitrowa butla magicznego dziewięćsetprocentowe-go koniaku załagodziła sprawę, przynajmniej jeśli chodzi o kontakty Hamgryza z Barrym. Gajowy wciąż nie zno­sił Gumoli, a oni, jakoś to wyczuwając, prześladowali go z jeszcze większym zapałem. Hamgryzowe metki tylnometanowe posłały kilku intruzów do szpitala, inni oślepli po wypiciu nieoczyszczonego alkoholu, lecz Barry wiedział, że fanów mu nie zabraknie.

Wspinaczka po schodach ciągnęła się niemiłosiernie.

— Narrator mógłby trochę przyspieszyć - mruknął Barry.

Lon zaskomlił aprobująco.

Gdy dotarli do drzwi gabinetu Bubeldora, nagle z góry opadło na nich stado przyczajonych wśród cieni nietope-rzy-kieszonkowców. Wszystko co zdołały podwędzić te zdradzieckie torbacze trafiało do zacięcie konkurującego z Grafittonem domu Slizgorybu i biada uczniowi, któ­ry próbował cokolwiek odzyskać. Nietoperze nie tykały Barry'ego, Lon natomiast był ulubionym celem, bo często




nosił w kieszeniach cuchnące zakąski. Rozpaczliwie wyma­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin