Sabatini Rafael - Szczesliwa Gwiazda Kapitana Blooda.pdf
(
935 KB
)
Pobierz
40483719 UNPDF
RAFAEL SABATINI
SZCZ
ĘŚ
LIWA GWIAZDA
KAPITANA BLOODA
Przeło
Ŝ
ył: El
Ŝ
bieta Marszał
ROZDZIAŁ1 –
SMOCZA GARDZIEL
Z fregaty był przepi
ę
kny okr
ę
t, od sylwetki po detale wypieszczony z najwi
ę
ksz
ą
matczyn
ą
miło
ś
ci
ą
, jak
Ŝ
e cz
ę
sto widoczn
ą
w dziełach hiszpa
ń
skich budowniczych.
ś
eni
ą
c
pobo
Ŝ
no
ść
z wiernopodda
ń
stwem, nadano mu imi
ę
„
Ś
wi
ę
ty Filip", a wyposa
Ŝ
ono z
przepychem równym urodzie jego linii. Bogato rze
ź
bione sprz
ę
ty, zielone zasłony z
adamaszku, złocone, spiralne ornamenty grodzi, wszystko to si
ę
zło
Ŝ
yło na wykwintne
wn
ę
trze wielkiej kabiny sk
ą
panej w promieniach sło
ń
ca, wpadaj
ą
cych przez wysokie okna
rufowe, szeroko teraz otwarte ponad spienionym kilwaterem.
W kabinie Piotr Blood, obecny wła
ś
ciciel okr
ę
tu, chwilowo powróciwszy do swojej
prawdziwej profesji medyka, nachylał si
ę
przy Hiszpanie zło
Ŝ
onym na le
Ŝ
ance pod komor
ą
rufow
ą
. Kształtnymi, lecz mocnymi dło
ń
mi, którym zr
ę
czno
ść
nadawała delikatno
ś
ci dotyku
dłoni kobiecych, zmienił Hiszpanowi opatrunek otwartego złamania ko
ś
ci udowej. Na koniec
zaci
ą
gn
ą
ł łupki opaskami usztywniaj
ą
cymi, wyprostował si
ę
i skinieniem głowy odprawił
czarnego stewarda, pełni
ą
cego rol
ę
pomocnika.
- Jest bardzo dobrze, Don Ilario. - Mówił lekkim tonem, bardzo płynn
ą
, nawet
wytworn
ą
hiszpa
ń
szczyzn
ą
. - Mog
ę
ju
Ŝ
zar
ę
czy
ć
słowem,
Ŝ
e b
ę
dzie pan znów chodził na
dwóch własnych nogach.
Blady u
ś
miech troch
ę
rozja
ś
nił cienie na zapadni
ę
tym od bole
ś
ci, szlachetnym obliczu
pacjenta.
- Dzi
ę
ki Bogu - rzekł - i panu. - Prawdziwy cud -
ś
aden cud. Zwykły zabieg
chirurgiczny.
- Ach! A osoba chirurga? To jest cud. Któ
Ŝ
by uwierzył,
Ŝ
e zostałem uzdrowiony
przez kapitana Blooda?
Wysoki i gibki Piotr Blood odwijał ju
Ŝ
r
ę
kawy cienkiej batystowej koszuli. Jego oczy,
tak zadziwiaj
ą
co niebieskie pod czarnymi brwiami i w opalonej na kolor mahoniu, orlej
twarzy, z powag
ą
mierzyły rozmówc
ę
.
- Lekarzem zostaje si
ę
na całe
Ŝ
ycie - zauwa
Ŝ
ył filozoficznie, jakby tytułem
wyja
ś
nienia. - A ja byłem kiedy
ś
lekarzem, jak chyba wiadomo panu.
- Jak przekonałem si
ę
na własnej skórze, z po
Ŝ
ytkiem dla niej. Ale jaki
Ŝ
to alchemik
losu zmienia lekarza w bukaniera? Kapitan Blood u
ś
miechn
ą
ł si
ę
w zadumie.
- Moje kłopoty wzi
ę
ły si
ę
z my
ś
lenia - podobnie jak w pa
ń
skim przypadku -
wył
ą
cznie o obowi
ą
zku lekarza, z tego,
Ŝ
e w rannym widziałem tylko pacjenta, nie dbaj
ą
c o
to, sk
ą
d pochodz
ą
jego rany. Był nieszcz
ę
snym buntownikiem, walcz
ą
cym u boku ksi
ę
cia,
Mon-moutha. Kto opatruje buntownika, ten jest buntownikiem. Tak głosi prawo
chrze
ś
cija
ń
skich istot ludzkich. Przyłapano mnie z krwi
ą
na r
ę
kach, przyłapano na ohydnej
zbrodni opatrywania ran buntownikowi i zostałem za to skazany na
ś
mier
ć
. Złagodzono mi
kar
ę
, bynajmniej nie z miłosierdzia. W koloniach byli potrzebni niewolnicy. Z ładunkiem
podobnych nieszcz
ęś
ników przewieziono mnie za morze i sprzedano na Barbadosie.
Uciekłem i s
ą
dz
ę
,
Ŝ
e chirurg musiał umrze
ć
mniej wi
ę
cej w tej samej chwili, w której narodził
si
ę
kapitan Blood. Jednak duch lekarza nadal pokutuje w ciele bukaniera, o czym pan sam si
ę
przekonał, don Ilario.
- Z wielkim dla siebie po
Ŝ
ytkiem i gł
ę
bok
ą
wdzi
ę
czno
ś
ci
ą
. A ten duch dalej
praktykuje niebezpieczne miłosierdzie, które zabiło lekarza?
- Ach!
ś
ywe oczy z przenikliwym błyskiem obserwowały rumieniec pokrywaj
ą
cy blade
policzki Hiszpana i dziwny wyraz jego spojrzenia.
- Nie obawia si
ę
pan, kapitanie,
Ŝ
e historia mo
Ŝ
e si
ę
powtórzy
ć
?
- Ja ju
Ŝ
niczego si
ę
nie obawiam.
Blood si
ę
gn
ą
ł po kaftan z czarnej satyny, bogato obszytej srebrnym galonem.
Poprawił kaftan na ramionach, przed lustrem uło
Ŝ
ył na szyi kosztowny kołnierz z brabanckiej
koronki, odrzucił pukle czarnej peruki i, gotów do wyj
ś
cia, przystan
ą
ł wytworny i m
ę
ski w
ka
Ŝ
dym calu, bardziej pasuj
ą
c do antykamer Eskurialu ni
Ŝ
do rufowego pokładu na pirackim
okr
ę
cie.
- Prosz
ę
teraz odpocz
ąć
, najlepiej przespa
ć
si
ę
do wybicia o
ś
miu szklanek. Nie ma
objawów gor
ą
czki. Niemniej zalecam spokój. Pacjent jednak nie zdradzał ochoty do
za
Ŝ
ywania spokoju.
- Jedn
ą
chwilk
ę
, don Pedro... Prosz
ę
jeszcze nie odchodzi
ć
... Ta sytuacja mnie
zawstydza. Nie mog
ę
tak kłama
ć
, maj
ą
c ten wielki dług wdzi
ę
czno
ś
ci wobec pana. Ja
Ŝ
egluj
ę
pod fałszyw
ą
bander
ą
.
Ironiczny u
ś
miech zago
ś
cił na w
ą
skich wargach Blooda.
- Czasami to bardzo wygodne, jak sam miałem okazj
ę
si
ę
przekona
ć
.
- Och, to zupełnie, co innego! Ja plami
ę
swój honor. Dla pana
- podj
ą
ł nagle, nie spuszczaj
ą
c czarnych oczu z kapitana - jestem tylko jednym z
czwórki hiszpa
ń
skich rozbitków, których pan uratował z owej rafy przy Saint Yincent i
wspaniałomy
ś
lnie podj
ą
ł si
ę
wysadzi
ć
w Santo Domingo. Moje poczucie honoru wymaga,
aby pan poznał cał
ą
prawd
ę
.
Blood miał lekko rozbawion
ą
min
ę
.
- W
ą
tpi
ę
, czy mógłby pan wnie
ść
du
Ŝ
o nowego do mej wiedzy. Mam przyjemno
ść
z
don Ilario de Saavedra, nowym królewskim gubernatorem Hispanioli. Zanim si
ę
rozbił w
wichurze, pa
ń
ski okr
ę
t wchodził w skład eskadry markiza Riconete, z którym otrzymali
ś
cie
wspólne zadanie oczyszczenia Morza Karaibskiego od tego wcielonego diabła, pirata i
bukaniera, nieprzyjaciela Boga i Hiszpanii imieniem Piotr Blood.
Bezbrze
Ŝ
ne zdumienie odmalowało si
ę
na obliczu don Ilaria.
- Yirgen Santissima - Panno Przenaj
ś
wi
ę
tsza! To pan wie o tym?
- Z chwalebn
ą
roztropno
ś
ci
ą
wło
Ŝ
ył pan swoj
ą
nominacj
ę
do kieszeni tu
Ŝ
przed
zatoni
ę
ciem pa
ń
skiego okr
ę
tu. Z roztropno
ś
ci
ą
nie mniej chwalebn
ą
ja j
ą
sobie obejrzałem
zaraz po wci
ą
gni
ę
ciu pana na pokład. W moim fachu nie przesadza si
ę
z dobrymi obyczajami.
Ta szczera odpowied
ź
tyle
Ŝ
wyja
ś
niła, co na nowo zdumiała Hiszpana.
- I mimo to nie tylko obszedł si
ę
pan ze mn
ą
łaskawie, ale odwozi mnie, w rzeczy
samej, do Santo Domingo. - Nagle zrzedła mu mina.
- Ale, rozumiem. Pan liczy na moj
ą
wdzi
ę
czno
ść
i...
Kapitan Blood przerwał mu w pół słowa.
- Wdzi
ę
czno
ść
? - Za
ś
miał si
ę
. - To ostatnie uczucie, na jakie bym liczył. Ja licz
ę
tylko
na siebie, mój panie, i na nic wi
ę
cej. No i niczego si
ę
nie obawiam, jak ju
Ŝ
wspomniałem. A
pan niczego nie jest dłu
Ŝ
ny bukanierowi, tylko lekarzowi, co oznacza dług zaci
ą
gni
ę
ty u
ducha. Czyli umorzony. Prosz
ę
si
ę
nie trapi
ć
, czy ma pan zobowi
ą
zania wobec mnie, czy
wobec króla. Zostałem ostrze
Ŝ
ony. Dajcie sobie spokój, don Ilario.
Z tymi słowy opu
ś
cił skołowanego i oszołomionego Hiszpana. Wychodz
ą
c na
ś
ródokr
ę
cie, gdzie kr
ę
ciło si
ę
dobre osiem dziesi
ą
tków piratów, jaka
ś
połowa załogi, Blood
zauwa
Ŝ
ył m
ę
tno
ść
w niedawno klarownym i czystym powietrzu. Pogoda wcale si
ę
nie ustaliła
na dobre po przej
ś
ciu huraganu ponad tydzie
ń
temu, kiedy to kapitan wzi
ą
ł na pokład don
Ilaria i jego trzech towarzyszy ze skalistej wysepki, na któr
ą
wyrzucił ich sztorm. Wła
ś
nie
przez te przeciwne, do
ść
gwałtowne wiatry na przemian z okresami bezwietrznej ciszy,
„
Ś
wi
ę
ty Filip" wci
ąŜ
nie osi
ą
gn
ą
ł portu przeznaczenia, znajduj
ą
c si
ę
około dwudziestu mil na
południe od Saony. Z
Ŝ
aglami to zwisaj
ą
cymi, to wypełnionymi podmuchami wiatru, ledwie
pełzn
ą
ł teraz po łagodnie rozkołysanej, połyskliwej toni w kolorze najciemniejszego fioletu.
Odległe wzgórza Hispanioli niedawno jeszcze widoczne wyra
ź
nie po prawej burcie, obecnie
znikn
ę
ły w szarej mgiełce. Nawigator Chaffinch, stoj
ą
cy przy rumplu pod
ś
cian
ą
rufówki,
zagadn
ą
ł przechodz
ą
cego Blooda.
- Idzie nowa bieda, kapitanie. Zaczynam w
ą
tpi
ć
, czy w ogóle dojdziemy do Santo
Domingo. Mamy Jonasza na pokładzie.
Co si
ę
tyczyło biedy, Chaffinch miał racj
ę
. W południe dmuchn
ą
ł wiatr od zachodu,
przynosz
ą
c taki sztorm,
Ŝ
e koło północy wszystkich na pokładzie opadła mimochodem
wypowiedziana przez nawigatora w
ą
tpliwo
ść
, czy w ogóle dojd
ą
do Santo Domingo. Pod
nawał
ą
ulewy, przy trzasku piorunów i w
ś
ród wal
ą
cych we
ń
olbrzymich fal, okr
ę
t stawiał
czoło wichurze, uparcie sztormuj
ą
c na północny zachód. Dopiero o
ś
wicie wyzion
ą
wszy
resztki tchu, wichura odst
ą
piła „
Ś
wi
ę
tego Filipa", który nurzaj
ą
c si
ę
w czarnej toni i w jej
długich, gładkich wałach wodnych, rachował i lizał swoje rany. Wyrwana por
ę
cz nadburcia
pokładu rufowego poszła na dno razem z falkonetami. Morze zabrało szalup
ę
ze
ś
ródokr
ę
cia,
a pogruchotane kawałki drugiej le
Ŝ
ały na desce rozprzowej, wczepione pomi
ę
dzy wanty i
paduny fokmasztu. Ze wszystkich zniszcze
ń
nad pokładem najpowa
Ŝ
niejsze było
uszkodzenie, jakiemu uległ grotmaszt. P
ę
kł i nie do
ść
,
Ŝ
e stał si
ę
bezu
Ŝ
yteczny, to jeszcze
groził runi
ę
ciem. Trzeba jednak odda
ć
gwałtownej wichurze t
ę
mał
ą
sprawiedliwo
ść
,
Ŝ
e
przeniosła ich prawie do samego celu podró
Ŝ
y. Na północy, o niecałe pi
ęć
mil przed dziobem
widniała El Rosario, za któr
ą
le
Ŝ
ało Santo Domingo. Don Ilario musiał w swoim własnym
interesie zapewni
ć
im nietykalno
ść
na wodach hiszpa
ń
skiego portu i pod lufami dział
portowej twierdzy króla Filipa.
Był jeszcze do
ść
wczesny, jasny ju
Ŝ
i promienny ranek po burzy, kiedy poobijany
okr
ę
t tylko pod bezanem i sko
ś
nymi
Ŝ
aglami wyd
ę
tymi łagodn
ą
bryz
ą
, ale bez skrawka płótna
na gołym grotmaszcie, je
ś
liby pomin
ąć
bander
ę
Kastylii pod jego jabłkiem, mozolnie min
ą
ł
dawno temu naniesiony nurtami Ozamy naturalny falochron i wszedł w
ą
skim wschodnim
kanałem do przedporcia Santo Domingo. Wysondowawszy osiem s
ąŜ
ni przy samym brzegu
mierzei, wznosz
ą
cej si
ę
na koralowym fundamencie niczym molo, „
Ś
wi
ę
ty Filip" dobił do
owej szerokiej wówczas na
ć
wier
ć
i długiej na blisko mil
ę
wyspy, przez cał
ą
długo
ść
której
biegła
ś
rodkiem niska gra
ń
zwie
ń
czona k
ę
pami sabali. Tutaj okr
ę
t rzucił kotwic
ę
i wystrzałem
z działa oddał salut najwspanialszemu w Nowej Hiszpanii miastu po drugiej stronie zalewu.
Ja
ś
niało nieskaziteln
ą
biel
ą
i urod
ą
, jak bezcenny klejnot w szmaragdowym pier
ś
cieniu
rozległej sawanny, miasto placów, pałacowych rezydencji i ko
ś
ciołów jakby
Ŝ
ywcem
przeniesionych z Kastylii, z góruj
ą
c
ą
nad wszystkim iglic
ą
katedry, miejscem ostatniego
spoczynku prochów Krzysztofa Kolumba.
Przy białym molo wszcz
ą
ł si
ę
ruch i niebawem ku „
Ś
wi
ę
temu Filipowi" po
ś
pieszyła
gromada łodzi pod wodz
ą
dwudziestowiosłowej złoconej barki, powiewaj
ą
cej
Ŝ
ółto-czerwon
ą
flag
ą
Hiszpanii. Pod czerwonym nettem ze złotymi fr
ę
dzlami, odziany w be
Ŝ
owe tafty i
szerokoskrzydły kapelusz z piórem, siedział w barce gruby, smagły dostojnik o nalanych,
Plik z chomika:
Ambasador3
Inne pliki z tego folderu:
Sabatini Rafael - Szczesliwa Gwiazda Kapitana Blooda.pdf
(935 KB)
Inne foldery tego chomika:
Abbott Jeff
Adam Dębowski
Adrian Lara-Pocałunek o północy
Amanda Quick
Andrzej Nowicki
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin