O'Brien Judith - Arystokraci.doc

(1033 KB) Pobierz

Judith O’Brien

Arystokraci

 

 

Prolog

Richmond, Wirginia, sierpień 1865 roku

Upał był nie do zniesienia. Constance Lloyd raz po raz ocierała skronie chusteczką, zniszczoną i wystrzępioną, lecz za to świeżo wypraną i wyprasowaną. Z przegubu dłoni zwisała jej ściągana rzemykiem sakiewka, zawierająca kilka ostatnich unijnych dolarów, jakie miała. Constance nie odważyła się zostawić ich w pensjonacie sióstr Smithers, choć wyszła tylko na krótko na pocztę. Starsze panie były urocze, a mieszkańcy pensjonatu wydawali się niezwykle szacowni, mimo to Constance nie była na tyle niefrasobliwa, by spuścić z oczu swe doczesne dobra. Inaczej nijak nie udałoby jej się przeżyć ostatnich czterech lat.

Po nie brukowanej ulicy toczył się wózek. Za nim podnosiły się tumany pyłu, więc Constance przystanęła i mocno zacisnęła powieki.

Czy kiedykolwiek było w Richmond tak gorąco?

- Dzień dobry, panno Lloyd.

Constance otworzyła oczy i ujrzała pana Bryce’a, mężczyznę o ostrych rysach i wychudzonej twarzy, który uchylał przed nią kapelusza. Pan Bryce, chociaż był mniej więcej rówieśnikiem jej ojca, dopiero co wrócił ze służby w wojskach Konfederacji. Gdy wojna się skończyła, wiele miesięcy szedł do domu pieszo.

- Dzień dobry, panie Bryce. - Constance uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie tego człowieka sprzed wielu lat. Kiedy przychodził w odwiedziny na plantację Lloydów, zawsze ukradkiem wciskał jej do ręki lukrecjowe pałeczki.

- Wystarczy pani taki skwar? - Od gorąca twarz pokryła mu się ciemnymi plamami, a rzadkie siwe włosy były przy skórze mokre od potu.

- Nie bardzo, panie Bryce - odrzekła szczerze. - Dlatego udaję się dziś na południe, w stronę poczty. Mam nadzieję, że tam nie będzie ani krzty chłodu.

Pan Bryce roześmiał się, choć bardziej przypominało to gdakanie, a śmiech natychmiast wywołał atak kaszlu. Constance uprzejmie udała, że tego nie zauważa. Pan Bryce raz jeszcze uchylił kapelusza, pozdrowił ją uniesieniem dwóch palców i ruszył dalej swoją drogą.

Dziwne były te spotkania z ludźmi, których znała od niepamiętnych czasów. Teraz wydawali się obcy, odsunięci od siebie przez straszne doświadczenie, które właściwie powinno ich zbliżyć. Owszem, początkowo porażka konfederatów ich zjednoczyła. Ale w miarę jak mijały tygodnie, a potem miesiące, wszyscy po kolei zaczynali szukać winnych, stawali się nieufni, po prostu ogarniał ich lęk o przyszłość. Niedogodności codziennego życia sprawiały, że nawet najoczywistsze fakty jawiły się w krzywym zwierciadle. Skończyły się patriotyczne śpiewy i przemowy; ci, którzy przeżyli, wytykali coraz częściej palcami sąsiadów i oskarżali ich o sympatyzowanie po kryjomu z Jankesami. Zamiast żyć dalej swoim życiem, większość rozgrzebywała minione sprawy, oddając się rozważaniom, „co by było, gdyby było”. Poza podejrzeniami istnieli wyłącznie bohaterowie, którzy oddali życie w walce. Tylko ich zostawiano w spokoju.

Constance zerknęła na dwa budynki nie tknięte przez wojnę, siedzibę/parlamentu stanowego i Biały Dom Konfederacji. Oba stały majestatyczne jak zawsze, otoczone resztkami murów i skorupami wypalonych w środku domów - widmowymi ruinami, stanowiącymi pozostałość wielkiego miasta, jakim kiedyś było Richmond. Nad obydwoma dachami unosiły się wielkie amerykańskie flagi, łopoczące mimo sierpniowego żaru. Widok tych flag wciąż wydawał się Constance dziwny.

Czy kiedykolwiek był w Richmond taki upał?

Przed pocztą Constance nie zwróciła uwagi na trzech żołnierzy Unii, którzy mamrocząc pod nosem słowa pozdrowienia, odsunęli się od drzwi, żeby mogła wejść. Obojętność Constance wcale nie brała się jednak z niedawnego zwycięstwa Unii ani wrogości wobec mieszkańców Północy. Constance po prostu nie miała już siły. A poza tym ta postawa była również objawem zmian, jakie zaszły w Richmond. Już nie wszystkich można było traktować jak przyjaciół.

Jeszcze nie tak dawno zostałaby surowo skarcona za samotne chodzenie po ulicy. Gdyby zobaczył ją Wade Cowen, wpadłby we wściekłość. Ale Wade, jej narzeczony, od czterech miesięcy nie żył.

Chociaż nie widzieli się ponad dwa lata, listownie, po szybkiej i beznamiętnej wymianie korespondencji, ustalili, że po wojnie się pobiorą. Ostatnio Constance zastanawiała się nawet, czy Wade, którego znała od dzieciństwa, naprawdę ją kochał, tak jak mężczyzna powinien kochać kobietę. Ale teraz nie miało to już znaczenia. Dzień po zawarciu pokoju Wade, który nigdy nie był wybitnym jeźdźcem, zginął, prowadząc żołnierzy do ataku na obozujący oddział Unii.

Pochowano go jak bohatera. „Ostatni z poległych konfederatów”, napisano na kamieniu nagrobnym. Ale oficer, kolega Wade’a, powiedział Constance prawdę. Biedny Wade po prostu stracił panowanie nad koniem. Gdy zorientował się, że jedzie prosto na grupę zdumionych Jankesów, prawdopodobnie wybrał śmierć w chwale bohatera, by nie wystawić się na pośmiewisko. W ostatniej chwili, ze wszystkich sił starając się utrzymać w siodle, wyszarpnął z pochwy szablę i zaczął nią wymachiwać, bardziej by utrzymać równowagę niż żeby zagrozić przeciwnikom.

Ci krzyczeli do niego, żeby się zatrzymał, a ponieważ nie mógł, strzelili i trafili go w czoło. Oficer, który zabił Wade’a, napisał do Constance list o jego bohaterstwie i wszyscy zgodnie doszli do wniosku, że musiało go bardzo gryźć sumienie z powodu tego strzału.

Kolejka na poczcie była długa, tak jak Constance przewidywała. Wszyscy żyli nadzieją na pieniądze, przesłane przez jakąś litościwą duszę z Północy. Mieszkańcy Wirginii, którzy jeszcze niedawno stanowczo odżegnywali się od wszelkich kontaktów z Jankesami, wysyłali teraz paniczne listy, prosząc o pożyczki i przypominając powinowatym z Nowego Jorku, Ohio i Vermont o znaczeniu więzów krwi.

Ludzie wolno posuwali się do przodu, w miarę jak jedyny urzędnik przecząco kręcił głową, odpowiadając na prośby o bezpłatne nadanie przesyłki i pytania o paczki, które bez najmniejszego wątpienia lada dzień miały nadejść.

- Biedna panna Lloyd.

Nie było to pozdrowienie. Po prostu ktoś za jej plecami dał wyraz swoim odczuciom.

- Oj, biedna, biedna - przyznała inna kobieta.

Constance nawet nie mrugnęła. Zdążyła się już przyzwyczaić do szeptania znajomych, którzy się nad nią użalali. Wydawało się absurdem, że po czterech latach gwałtownych śmierci, chorób, moralnego zepsucia, po tragedii, jaką rzadko widuje się na świecie, smutny los osiemnastoletniej Constance Lloyd poruszał nawet najbardziej zatwardziałe serca w Richmond.

To prawda, że ojciec Constance zmarł na świnkę wkrótce po wstąpieniu do wojsk Konfederacji. Niedługo potem odeszła z tego świata jej matka; zapadła na chorobę, która okazała się gorsza od zwykłego przeziębienia. Mniej więcej w tym samym czasie główny budynek na plantacji stanął w ogniu, a służących czy też niewolników, jak zwali ich Jankesi, było za mało, by mogli zrobić coś więcej niż stać i gapić się na pożar.

Śmierć Wade’a stanowiła ostateczny cios, chociaż Constance i tak była już otępiała z bólu, więc nawet nie przeżyła tej ostatniej straty zbyt boleśnie. Podczas wojny wszyscy cierpieli. Nikomu nie udało się od tego uciec. Ale Constance, której droga do dojrzałości była wyjątkowo usiana nieszczęściami, najwyraźniej budziła litość absolutnie wszystkich.

Było to nie do wytrzymania. Nie miała sposobu, by uciec od zasmuconych twarzy i spojrzeń przepełnionych współczuciem.

- ...a potem jej ukochany narzeczony, Wade Cowen... Constance zacisnęła palce na sakiewce z taką siłą, że aż pobielały jej knykcie.

- ...i jej matka. Nie zapominajmy o matce. Widziałam jej pierwszy bal. Drugiej tak pięknej dziewczyny nie znalazłaby pani w całej Wirginii. Była rodowitą Angielką.

Rozmowa stawała się coraz głośniejsza. Constance grała w niej główną rolę. Była mowa o domu z marmurowymi kolumnami, w którym dorastała, o ojcu, wzorze wszelkich cnót, i matce, aniele wcielonym, a także o biedzie Constance i o łacie na spódnicy.

Dziewczyna z trudem powstrzymywała się od krzyku. Jakąż przyjemność sprawiłoby jej, gdyby mogła odwrócić się do tych starych kwok i walnąć je torebką po głowie albo powiedzieć pani Witherspoon, że jej ukochany synalek przepuścił rodzinne srebra na whisky Jankesów.

Ale tylko przesuwała się w milczeniu wraz z kolejką.

- Mam dla pani list, panno Lloyd - powiedział urzędnik, gdy w końcu dotarła do okienka. Jakby mu ulżyło, że wreszcie może coś komuś dać. Kucnął przy półkach i po chwili wrócił z wymiętą kopertą. - Z Anglii - oznajmił głośno.

Po sali przetoczył się pomruk. Tymczasem Constance ujęła list w dłonie - kiedy ostatnio miała na nich rękawiczki? - i odeszła od okienka. Ręce jej drżały.

- Proszę cię. Boże - szepnęła, uświadamiając sobie, że od dawna się nie modliła. Kciukiem obluzowała skrzydełko koperty, tylko na chwilę zatrzymując palec podczas tej czynności. - Proszę, Boże - powtórzyła.

Na to czekała. Napisała do kuzynów matki z pytaniem, czy jacyś ich znajomi nie potrzebują guwernantki. Była to dla niej ostatnia deska ratunku, ostatnia próba stawienia czoła losowi. Gdyby to nie pomogło, nie miała już do kogo się zwrócić.

Schowała się w kącie sali, żeby mieć choć złudzenie odosobnienia, wiedziała bowiem, że nie powstrzyma się z otwarciem koperty do chwili, aż znajdzie się w swym pokoiku u sióstr Smithers. Przecież trzymała w rękach swoją przyszłość.

Zaczerpnęła tchu, wyjęła list i ułożyła pierwszą z wielu, jak się zdawało, stronic w taki sposób, by padało na nią światło.

Moja droga kuzynko Constance,

Z przyjemnością zawiadamiamy, że jest dla Ciebie posada w Anglii. Przyjedź, jak tylko możesz najszybciej. Załączamy pieniądze na podróż w jedną stronę...

Tyle zdołała przeczytać, zanim łzy przesłoniły jej widok. Przycisnęła dłoń do ust, ale i tak było słychać, jak z ulgą wypuszcza powietrze.

Była ocalona.

Jeszcze raz głośno odetchnęła i po chwili wychodziła z urzędu, wstrząsana przejmującym szlochem. Łzy płynęły jej strumieniami po policzkach.

Nie płakała od lat. Ale nie miało to znaczenia, nic teraz nie miało znaczenia.

Była ocalona.

- Biedna panna Lloyd. Na pewno znowu dostała jakąś złą wiadomość - powiedziała pani Witherspoon, gdy Constance wybiegła z budynku, wpadła na mosiężną spluwaczkę i nieprzytomnie zaczęła ją błagać o wybaczenie. - Nie ma chyba na świecie dziewczyny, której los mniej by sprzyjał.

1

Cowes, wyspa Wight, Anglia, sierpień 1874 roku

Mój Boże, panno Lloyd! Pani to ma szczęście! Jak ja pani zazdroszczę! Chyba nie ma na świecie dziewczyny, której los bardziej by sprzyjał.

Constance uśmiechnęła się, unosząc welon nad głową.

- Wątpię, Melody. Bardzo wątpię. Poza tym wydaje mi się, że skoro mam już dwadzieścia siedem lat, to dziewczyną przestałam być dość dawno.

- A wie pani, jak pani zazdroszczą inne dziewczęta? Przecież to był nasz pierwszy bal. A kto dostał nagrodę? Kto przetańczył z księciem Walii trzy walce z rzędu? Komu oświadczył się syn księcia? Mojej guwernantce! Słowo daję, panno Lloyd, że znienawidziłabym panią, gdybym tak pani nie uwielbiała.

Constance zerknęła na swą byłą podopieczną.

- Och, Melody - westchnęła. - Ja też w to nie mogę uwierzyć.

Ostry podmuch świeżego, słonego wiatru znad morza poruszył zasłonami w pokoiku Constance. Wydawało jej się niemożliwością, że po dziewięciu latach pracy guwernantki u pani Whitestone i, co ważniejsze, serdecznej przyjaźni z chlebodawczynią, za tydzień przyjdzie jej opuścić ten dom i przenieść się do rodowego majątku narzeczonego. Narzeczony miał po nią przyjechać powozem ojca, z książęcym herbem na drzwiach, i zawieźć ją do jej nowego domu.

Naturalnie miał to być tylko tymczasowy dom, Constance nie wątpiła bowiem, że po ślubie narzeczony zechce zamieszkać z nią osobno. Może w Londynie... A może ma inny pomysł, którego jeszcze jej nie zdradził, po prostu dlatego, że wydarzenia potoczyły się w zawrotnym tempie.

Narzeczony. To słowo brzmiało dla niej dość niezwykle. Budziło całkiem inne odczucia niż narzeczeństwo z Wade’em podczas wojny. Wade wydawał jej się bardzo dziecinny, może dlatego, że znała go od dziecka i pamiętała nawet z lat, gdy był chłopcem z piegowatą buzią i ułamanym przednim zębem.

Teraz w samym słowie „narzeczony” zawierały się tajemnica, niespodzianka i romantyczna przygoda.

- Och, panno Lloyd, niech mi pani jeszcze raz o tym opowie. Proszę. Całą historię.

Melody westchnęła i wsparła głowę na dłoni. Była ładniejszą z dwóch sióstr Whitestone i mimo starań Constance, która próbowała trochę zachwiać jej wysokim mniemaniem o sobie, dobrze znała swoje atuty, a w dodatku bezlitośnie je wykorzystywała. Była krąglutka i miała dziecięco delikatne rysy, co przywodziło na myśl wyidealizowanego amorka, u którego najbardziej zwracają uwagę różowiutkie policzki i złociste loczki.

Constance, dla kontrastu, była śniada i wysoka, niektórzy twierdzili nawet, że zanadto. Ale dla guwernantki wzrost nieco ponad metr siedemdziesiąt był zaletą. Czuła się nim zakłopotana tylko w pierwszych chwilach tańca z korpulentnym księciem. Zamiast patrzeć prosto w małe, wyłupiaste oczka jaśnie wielmożnego pana, musiała spoglądać w dół, wprawdzie nieznacznie, lecz zauważalnie.

Jej śniada cera, ciemne włosy i bladoniebieskie oczy zainteresowały również niektórych sąsiadów Whitestone’ów oraz ciekawskich, którzy obserwowali bal. Zresztą członkowie elity zauważali ją już wcześniej, zawsze podczas krótkiego sezonu towarzyskiego w Cowes. Pierwszy raz stało się to za sprawą lady Montclair, której koń wyłamał się z grupy idących stępa wierzchowców, dosiadanych przez dostojne amazonki, trzymające obie nogi po tej samej stronie grzbietu zwierzęcia, jak na damy przystało. Constance Lloyd w swej praktycznej szarej sukni, oryginalnie przybranej przy kołnierzyku gałązką suszonego lauru, chwyciła za wodze spłoszonego konia i uspokoiła zarówno zwierzę, jak i pojękującą lady Montclair.

Za tę przysługę lord Montclair zaproponował jej kieliszek sherry. Wdzięcznie odmówiła, ze swym czarująco miękkim amerykańskim akcentem.

Kieliszka sherry odmówiła, ale z całą pewnością została zauważona. Ponieważ zaś wyróżniała się urodą i zadziwiająco wprawnie radziła sobie z końmi, co stanowiło u guwernantki dwie absolutnie niespotykane cechy, niejeden z postronnych obserwatorów wyraził przypuszczenie, że może ta panna Lloyd jest półdzika. Bądź co bądź przyjechała z Ameryki. A takie ciemne i lśniące włosy jak u niej rzadko idą w parze z oczami w odcieniu drogocennego turkusu.

Potem rozeszła się pogłoska, że jej dziadek był indiańskim wojownikiem, dla jednych z plemienia Cherokee, dla innych Mohawk, i w dzień urodzin matki Constance oskalpował babkę, angielską piękność szlachetnego rodu. Indiański wojownik naturalnie chciał mieć syna, nie córkę, więc oskalpowanie stanowiło jedyną słuszną karę za rozczarowanie, które przeżył. Podobno takie zdarzenia nie były w Ameryce niczym niezwykłym.

Constance nie próbowała odsunąć od siebie tego bezpodstawnego podejrzenia. Z niego również czerpała korzyści jako guwernantka. Gdy dzieci, którymi się opiekowała, były jeszcze małe, słuchały jej ze strachu, że Constance w każdej chwili może znów stać się dzika. Ona zresztą umiejętnie podsycała to przekonanie, po każdym występku podopiecznego regularnie bowiem zatrzymywała wzrok na jego czole w miejscu, gdzie zaczynały rosnąć włosy.

Nie widziała sensu w tłumaczeniu, że jej dziadkowie ze strony matki byli w istocie rodzonymi londyńczykami, a najbardziej barbarzyńskim zachowaniem dziadka, jakie pamiętała, był jego zwyczaj jedzenia zielonego groszku za pomocą nabijania na ostrze noża.

- Proszę, panno Lloyd - błagała Melody. - Niech mi pani opowie wszystko, co się stało w ten wieczór, kiedy był bal.

- Przecież sama tam byłaś, Melody. - Constance roześmiała się, ostrożnie składając delikatny welon. Przysłała go matka jej narzeczonego, prawdopodobnie w nim właśnie brała ślub z księciem. - Widziałaś więcej niż ja, bo patrzyłaś z boku. A ja się bawiłam, więc niejedno mi umknęło.

Melody opadła na łóżko i przetoczyła się na wznak, przyciskając do piersi poduszkę w koronkowej poszewce.

- Tyle się tam działo, że nie bardzo pamiętam, co widziałam. Ale kiedy pani zeszła ze schodów w sukni mamy, od razu wiedziałam, że ten wieczór będzie wyjątkowy.

- To było bardzo miłe ze strony twojej mamy, że nie tylko pozwoliła mi iść na bal, lecz jeszcze pożyczyła suknię. - Ciężko napracowały się nad tym strojem z Harriet i nawet Melody pomagała doszywać falbanę na dole, dopasowywać stan i dobierać ozdoby od innych kreacji. Końcowy wynik oszołomił nie tylko szwaczki, lecz również wszystkich, którzy go widzieli. Była to zwiewna suknia po części bladoróżowa, po części w odcieniu kości słoniowej; miała śmiały dekolt, który eksponował smukłe, alabastrowe ramiona Constance. Gęste włosy, lśniące nie mniej niż atłas sukni, Constance związała różowymi wstążkami. Chyba jeszcze nigdy zwykła guwernantka nie była tak wystrojona, mimo że nie uginała się od nadmiaru klejnotów.

Był to pożegnalny gest, ostatni przejaw wielkiej życzliwości ze strony szczodrej Harriet Whitestone. Od śmierci kapitana Whitestone’a przed kilkoma laty rodzinny majątek stawał się coraz szczuplejszy, było więc zrozumiałe, że po debiucie Melody w towarzystwie Constance będzie musiała poszukać sobie innej posady. Pani Whitestone po prostu nie było stać na luksus utrzymywania guwernantki dla trojga dorosłych dzieci, zresztą Constance wcale tego nie oczekiwała.

Jednakże pani Whitestone załatwiła, by Constance znalazła się na liście uczestników balu Marynarki Królewskiej. Nazwisko niedawno zmarłego kapitana wciąż jeszcze coś znaczyło w kręgach wojskowych, choć spuścizna po kapitanie miała raczej charakter honorowy i nie można jej było przełożyć na dobra materialne. Był to niesłychany gest, by zaprosić guwernantkę, najmniej widoczną postać spośród domowników, na tak eleganckie zgromadzenie. Harriet Whitestone wiedziała jednak, że Constance stanie na wysokości zadania, co więcej - poradzi z nim sobie znakomicie. Bądź co bądź, zanim wojna domowa w Ameryce drastycznie obniżyła jej status, majątek Lloydów traktowano w Anglii z należnym szacunkiem i rodzina ta cieszyła się nieposzlakowaną opinią.

Melody zamknęła oczy, przypominając sobie wieczór sprzed kilku tygodni.

- Gdy zeszła pani po schodach, Miles aż syknął. Słyszała to pani?

- Jak mogłabym nie słyszeć? - Constance uśmiechnęła się. - Myślałam, że znowu dostał ataku czkawki. Pamiętasz, jak często mu się to zdarzało kilka lat temu?

- Już prawie zapomniałam. Ale Miles zawsze panią lubił. Wprawdzie pani się nim opiekowała, ale między wami jest tylko pięć lat różnicy.

- Istotnie, panicz Miles bardzo często i chętnie to podkreślał. - Constance roześmiała się.

- Panno Lloyd, czy pani go wcześniej widziała?

- Milesa? Naturalnie. - Na policzku pojawił jej się dołek, dla znajomych wymowny znak, że Constance stara się powstrzymać uśmiech.

- Och, nie. Mam na myśli jego. Pani narzeczonego. Constance zamyśliła się, niezdecydowana, czy powiedzieć

Melody całą prawdę. Było bowiem tak, że bardzo dobrze wiedziała, jak wygląda Philip Cyril St. John Arthur Albert Hastings, młodszy syn jaśnie wielmożnego księcia Ballsbridge. Przez ostatnie siedem lat widywała go, jak przejeżdża koło domu Whitestone’ów podczas krótkiego, dwutygodniowego sezonu towarzyskiego w Cowes. Zawsze dosiadał pięknego wierzchowca i zawsze miał na sobie nowiutki strój jeździecki najmodniejszego kroju.

Krótko mówiąc, był wspaniały.

Nigdy nie zdarzyło się, by Constance wypowiedziała na głos jego imię. To było jej najskrytsze marzenie, fantazja, którą ożywiała i wzbogacała podczas długich godzin spędzanych w pokoju do nauki albo w jej pokoiku. Deszcz stukał o małe szybki, sezony mijały, tygodnie i miesiące zamieniały się w lata, i oto któregoś dnia znowu przychodził czas, by zobaczyć młodego lorda Hastingsa, przejeżdżającego obok domu, w którym była zatrudniona. Proste plecy, wyrazisty, męski profil, jasne włosy powiewające na wietrze. •

Raz wydało jej się, że lord spojrzał w jej stronę... Ale może zainteresowała go ptasia awantura w pobliskich zaroślach, bo na niej wzroku nie zatrzymał. Tego dnia miała na sobie szarą, bardzo niepozorną suknię, w której, jak przystało na guwernantkę - w ogóle nie rzucała się w oczy. Do kołnierzyka, jak zwykle, miała przypięte gałązki lauru, nabrała tego przyzwyczajenia podczas wojny, gdy biżuteria była tylko odległym wspomnieniem, a wonny dodatek nie tylko ozdabiał jej coraz mniej urozmaiconą garderobę, lecz również podsycał wątłą nadzieję na zwycięstwo.

Lord Hastings, którego nazwisko podał jej miejscowy kowal, był ubrany w różne odcienie zieleni i czerń, a buty z cholewami lśniły mu nawet w chmurne popołudnie.

Nawet jej nie zauważył. Nikt nigdy nie widział poczciwej Constance Lloyd, czekającej na lepsze czasy w schludnym pokoiku na poddaszu.

Ale wtedy, gdy tańczyła z księciem Walii, nawet on ją dostrzegł. Wszyscy zobaczyli Constance Lloyd. Wszystko się odmieniło w ciągu zaledwie dwóch godzin.

- Czy mogę, jaśnie wielmożny panie?

To były pierwsze słowa, jakie usłyszała z ust Philipa. Stał tuż obok księcia, pochylony przed nim w sztywnym ukłonie. Na wargach igrał mu uśmieszek. Książę roześmiał się i odpowiedział coś, czego Constance nie umiała sobie przypomnieć. A potem nagle znalazła się na parkiecie z Philipem Cyrilem St. Johnem Arthurem Albertem Hastingsem, synem księcia Ballsbridge.

- Czy my już się znamy?

To były pierwsze słowa, które do niej skierował. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i pokręciła głową, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Wyczuwała nikły zapach brandy i cygar, który wcale nie był przykry i znakomicie do niego pasował.

Kiedy wyszli na dwór, by napić się ponczu, Philip podał jej ramię. Wieczór był mglisty i chłodny. Rozmawiali o jego domu, tytule i nadziejach na wybór do parlamentu, do Izby Gmin z okręgu, w którym znajdowała się jego rodowa siedziba, Ballsbridge.

Jako młodszy syn, Philip nie miał zapewnionego miejsca w Izbie Lordów. Starszy brat zamierzał w przyszłości skorzystać z prawa zasiadania w wyższej izbie parlamentu, jak również przejąć rodzinny majątek. Philip nie był zawistny, chyba nie miał nic przeciwko temu, że jeśli nie zdarzy się tragedia w rodzinie, jest na zawsze skazany na rolę młodszego syna, zapasowego potomka, urodzonego po dziedzicu, zbierającym wszystkie splendory.

Inną cechą Philipa był całkowity brak zainteresowania przeszłością Constance. Nie wydawał się ani trochę zaciekawiony tym, co porabiała przed ich pierwszym walcem. Raz spytał, czy jest Amerykanką, więc potwierdziła. Potem spytał jeszcze, z jakiej części Stanów Zjednoczonych pochodzi; wtedy zaczęła mu opisywać Wirginię i plantację, która dawno temu była jej domem, ale on zapatrzył się w ocean i po chwili spytał, czy może zapalić cygaro.

Constance zaczęła się zastanawiać, kiedy ostatnio spotkała dżentelmena, który spytałby ją o pozwolenie na zrobienie czegokolwiek. Naturalnie, palenie w obecności damy w ogóle pozostawało w sprzeczności z dobrymi obyczajami. Ale Philip był lordem, a ona guwernantką, więc pytanie wydało jej się bardzo uprzejmym gestem, wręcz przejawem delikatności.

Po balu odjechała do domu powozem wynajętym przez Whitestone’ów. Bal był uroczym interludium, czarodziejską chwilą przed powrotem do rzeczywistego świata. Melody Whitestone kipiała z podniecenia i ze wszystkimi chciała się dzielić nowinami. Pani Whitestone uśmiechnęła się i zapatrzyła na Constance, której zdawało się, że wciąż czuje resztki zapachu lorda Hastingsa na pożyczonych rękawiczkach i w załamaniach wachlarza chlebodawczyni.

Następnego ranka Constance skończyła pakować bagaże i napisała do swych nowych chlebodawców w Bath list z wiadomością, kiedy mogą się jej spodziewać. Była to młoda rodzina z czworgiem dzieci i piątym w drodze. Gdy była zajęta przygotowaniami do wyjazdu, zjawił się lord Hastings, tym razem ubrany w piękny rubinowy frak. Harriet Whitestone, która dopiero niedawno skończyła czterdzieści lat i nadal pozostawała romantyczką w każdym calu, poprosiła Constance, żeby jeszcze trochę odłożyła wyjazd, bo dom bez niej zrobi się przeraźliwie pusty. Constance miała więc zaczekać, aż przyjdzie w odwiedziny Melicent, najstarsza córka Harriet, która poślubiła pana Furmana z Newcastle.

Naturalnie Harriet chciała po prostu, żeby młodszy syn księcia miał trochę czasu na zacieśnienie więzi z panną Lloyd. I rzeczywiście, po czterech dniach, uzyskawszy zgodę matki, Philip wystąpił z oświadczynami.

Dla Constance wciąż jednak było to marzeniem, bajką, która w niewytłumaczalny sposób się urzeczywistniła.

Czy powinna powiedzieć Melody, czy nawet przyszłemu mężowi o tym, jak przyglądała mu się z daleka? Zerknęła na podopieczną, choć wciąż błądziła w krainie marzeń. Może powinna zachować dla siebie to, że zwróciła uwagę na Philipa na długo przed tym, jak się poznali.

Rozległo się ciche pukanie do drzwi i do pokoiku na poddaszu weszła Harriet Whitestone,

- O, jesteście obie. - Uśmiechnęła się. Mimo czterech lat, które minęły od śmierci kapitana Whitestone’a, Harriet wciąż nosiła ślady żałoby, którą symbolizowały akcenty szarości i czerni w stroju oraz prosta broszka ze splecionych włosów męża, oprawionych w złoty pierścień.

To, że królowa Wiktoria chodziła w żałobie ponad dziesięć lat, było wyjątkowo fortunne dla finansów rodziny. Status wiecznej wdowy wszedł w modę, aczkolwiek w przypadku Harriet zdecydowała ekonomia, a nie wszechogarniający smutek. Można było latami chodzić w tej samej żałobnej sukni, nie narażając się na uwagi sąsiadów, natomiast bardziej kolorowe szaty podlegały zgoła innym regułom.

- O, pani Whitestone. - Constance wstała, a Harriet wybuchnęła śmiechem.

- Och, moja droga. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że za miesiąc będziesz nosić tytuł lady Hastings? Pozwól, że to ja zacznę przyzwyczajać się do wstawania na twój widok.

- Mamo, czy to nie najbardziej podniecająca i romantyczna historia na świecie? - Melody Whitestone znów westchnęła.

- Oj, tak, tak, Melody. Ale przed chwilą przyszedł list, Constance. Z domu Hastingsów. Chciałam ci go jak najszybciej doręczyć.

Harriet podała list Constance; ta wpatrywała się przez chwilę w nieznajomy charakter pisma. Litery były nieduże i bardzo równe, Constance uznała więc, że postawiła je ręka matki Philipa.

- Czy mogę? - Machinalnie przed otworzeniem listu spytała chlebodawczynię o pozwolenie, nie zauważyła natomiast, że ta, zanim skinęła głową, puściła oko do córki.

Rozerwawszy kopertę, Constance stwierdziła, że list jest od Philipa.

- Dziwne - mruknęła, zanim jeszcze zaczęła czytać.

- Czy coś się stało? - Harriet była zbyt dobrze wychowana, by zaglądać przez ramię. Stała w stosownej odległości.

- Nie, tylko nigdy przedtem nie widziałam pisma Philipa.

- Jest bardzo schludne - stwierdziła Harriet, starając się nie uśmiechnąć zbyt szeroko. - Przypuszczam, że wkrótce dowiesz się dużo więcej o swoim przyszłym mężu. Chodź, Melody. Damy pannie Lloyd chwilę zasłużonego spokoju.

Ale Constance uniosła rękę.

- Ojej. - Zmarszczyła czoło, przebiegając wzrokiem treść listu.

- Mam nadzieję, że nie dostałaś złej wiadomości. - Harriet przystanęła.

- Nie, nie. Ale to dość dziwne. Philip jednak nie będzie mógł zawieźć mnie do Hastings.

- Naprawdę?

- Tak. Jego matka uważa, że powinien raczej poświęcić czas zdobywaniu wyborców niż tracić cztery dni na towarzyszenie mi w podróży. - Kręcąc głową, zamrugała. - Pewnie ma rację. Przecież Philip mieszka ostatnio w Londynie, więc ludzie w Ballsbridge znają go tylko z nazwiska.

- Cztery dni do Yorkshire? - Zdziwiona Harriet przekrzywiła głowę. - Podróż koleją zajęłaby mniej czasu.

- Z tego, co tu jest napisane, wynika, że jego matka nie ufa kolei. - Constance znów pokręciła głową. - Uważa, że to jest nienaturalne, a może nawet grzeszne. Dlatego życzy sobie, żebym pojechała powozem.

- Szkoda. - Melody wyciągnęła rękę i dotknęła przegubu dłoni Constance. - Cieszyłam się, że zobaczę znów tego przystojnego lorda. Zwróciłaś uwagę na jego nos, mamo? Ma przepiękny kształt. Prawie królewski. Panno Lloyd, jestem pewna, że zwróciła pani uwagę, jaki wspaniały nos ma pani przyszły mąż.

- Owszem - przyznała Constance z uśmiechem. - Wspaniały i bardzo atrakcyjnie umiejscowiony. Między oczami i powyżej ust.

Harriet roześmiała się i czule uściskała Constance.

- Nie masz pojęcia, moja droga, jak będę za tobą tęsknić. Bardzo zazdroszczę tym szczęściarzom w Hastings House.

- Och, czeka ich prawdziwa uczta. - Constance odwzajemniła uścisk.

- Panno Lloyd... - Melody pierwsza podeszła do drzwi. - Jak pani dostanie się do Hastings House, skoro lord Hastings nie będzie pani towarzyszył? Czy nic pani nie grozi? Boże, czytałam tyle strasznych historii o naszych drogach w nocy. Złodzieje i mordercy czyhają w zaroślach na każdym zakręcie. Odkąd jeździ kolej, drogi są prawie bezludne. Z pewnością narzeczony nie oczekuje, że pani wyruszy w podróż sama.

- Nie, i właśnie to jest dziwne. Lord ma przysłać po mnie swojego przyjaciela ze szkolnej ławy. Zaraz... - Znów zajrzała do listu. - O, jest. To jego najlepszy przyjaciel ze szkoły i potem z Oksfordu. Niejaki pan Joseph Smith.

- Joseph Smith? - Melody zmarszczyła czoło, ale uświadomiwszy sobie, że od wykrzywiania twarzy może dostać zmarszczek, natychmiast przybrała neutralną, pogodną minę. - To strasznie pospolite nazwisko. Nie sądzę, żeby był to ktoś poważany, na pewno nie jest parem. Niemożliwe, żeby był coś wart.

- No, no, panno Whitestone, co za snobizm - skarciła ją matka. - Muszę porozmawiać na ten temat z guwernantką szanownej panny.

I wszystkie trzy razem zeszły na popołudniową herbatę, wesoło się śmiejąc.

Znowu mam coś dla ciebie zrobić, Hastings - mruknął Joseph Smith, upiwszy duży łyk whisky.

Philip uniósł palec, dając tym samym znak nieskazitelnie ubranemu kamerdynerowi; ten w milczeniu postawił kryształową karafkę na mahoniowym stole między dwoma obitymi skórą krzesłami. W zaciszu ulicy Pall Mail nie było słychać odgłosów miasta, barbarzyńskich wrzasków londyńskich wyrostków ani zgrzytu kół powozów; grube ściany i ciężkie draperie w klubie dodatkowo tłumiły odgłosy z zewnątrz. Jeśli ktoś musiał być w Londynie, to tu właśnie znajdował najbardziej cywilizowane miejsce, jeśli nie liczyć Marlborough House, rezydencji księcia Walii, którą rzecz jasna, powszechnie uważano za najlepiej prowadzony dom w Londynie, czyli w gruncie rzeczy na całym świecie.

Philip żywił wielkie nadzieje, że już niedługo otrzyma zaproszenie do odwiedzenia domu jego wysokości. Widział przecież błysk w oczach księcia Walii, gdy ten tańczył z panną Lloyd, a był to najpewniejszy z pewnych sygnałów, że każdy człowiek towarzyszący pannie Lloyd będzie chętnie podejmowany przez przyszłego króla. Philip nie miał wątpliwości, że wkrótce po tym, jak panna Lloyd zostanie jego żoną, znajdzie się dla niego miejsce wśród bywalców Marlborough House. Może nawet dostanie propozycję wstąpienia do ekskluzywnego klubu Marlborough, prywatnego bastionu księcia Walii, oddalonego o rzut kamieniem od Marlborough House.

Uśmiechnął się do przyjaciela, rozpaczliwie niemodnego Josepha Smitha.

- Daj spokój, Smith. Przywiezienie jej do mnie zajmie ci tylko cztery dni, a wiem, że musisz sprawdzić, co słychać z twoją nową fabryką. Gdzie ona właściwie jest?

- Na pewno nie w okolicach wyspy Wight. Na miłość boską, Philipie, dlaczego nie możesz poślubić dziewczyny z Londynu i oszczędzić nam czas stracony na podróż?

Philip wiedział, że przyjaciel jest zły. W takich sytuacjach tracił swój wystudiowany akcent, stanowiący mieszankę pozostałości po Oksfordzie i Cambridge, a w jego mowie pojawiały się śpiewne kadencje rodem z lat dzieciństwa, spędzonych w Walii. Philip nigdy nie wiedział, z którego miasta pochodzi Joseph. Od przyjaciela usłyszał kiedyś tylko, że jest to bardzo długa nazwa z bardzo niewieloma ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin