Fenix 1'92.rtf

(389 KB) Pobierz
NUMER 1 (10) 1992

 

 

NUMER 1 (10) 1992

 

OPOWIADANIA:

 

Robert Silverber              Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi

Babel’s Children              Clive Barker Wyścig

Andrzej Sapkowski...........................................................................................Tandaradei!

Jacek Piekara....................................................................................To, co najważniejsze             

Diana Wynne Jones..............................................................................Jabłkowe robaczki

 

 

FENIX - miesięcznik literacko filmowy


Robert Silverberg

Na scenę wkracza żołnierz. A po nim wkracza drugi

Przełożył Krzysztof Sokołowski

Nagroda HUGO 1990 w kategorii “Opowiadanie”

 

Być może to właśnie niebo. Z pewnością nie Hiszpania i wątpił, by było to Peru. Wydawał się płynąć w powietrzu, zawieszony w pół drogi pomiędzy niczym a niczym. Wysoko nad nim było lśniące złote niebo, daleko pod nim mgliste wzburzone morze wirujących chmur. Kiedy spojrzał w dół widział swe nogi i stopy zwisające jak dziecinne zabawki nad niezmierzoną otchłanią i na ten widok dostał mdłości, ale nie było w nim nic, czym mógłby zwymiotować. Był pusty. Składał się z powietrza. Znikł nawet dawny ból w kolanie, tak jak znikło zawsze, obecne tępe uczucie gorąca w mięśniach ramienia tam, gdzie trafiły go strzałki Indian; dawno temu, na wybrzeżach tej wyspy pereł, niedaleko Panamy. Miał uczucie jakby się znów narodził, sześćdziesięcioletni lecz wyzwolony od ran zadanych ciału i od miliardów sumujących się urazów; wyzwolony, można by rzec, od samego ciała.

- Gonzalo? - krzyknął. - Hernando?

Odpowiedziały mu niewyraźne, senne echa. A po nich cisza.

- Matko Boga, czy umarłem?

Nie. Nie. Nigdy nie potrafił wyobrazić sobie śmierci. Kres walki? Miejsce, w którym jest tylko bezruch? Wielka pustka, jama bez dna? A więc - czy to miejsce było miejscem śmierci? Tego nie mógł wiedzieć. O to musiał zapytać świątobli­wych ojców.

- Chłopcze, gdzie księża? Chłopcze?

Rozejrzał się szukając pazia. Dookoła widział tylko oślepiające spirale światła, skręcające się w nieskończoność. Widok był piękny, lecz niepokojący. Kiedy patrzył na samego siebie wiszącego tak w królestwie powietrza i światła trudno mu było zaprzeczyć, że umarł. Umarł i poszedł do nieba. Do nieba, tak, oczywi­ście, oczywiście. Bo i czymże mogło być to coś?

A więc to prawda, że jeśli chodzisz na mszę i z wiarą przyjmujesz Chrystusa, i dobrze Mu służysz, grzechy zostają ci odpuszczone, doznajesz przebaczenia, zosta­jesz oczyszczony. Czasami w to wątpił. Ale mimo wszystko nie był jeszcze gotów na śmierć. Myśl o śmierci była obrzydliwa, doprowadzała do wściekłości. Tyle jeszcze trzeba dokonać. I nie pamiętał żadnej choroby. Szukał w swym ciele ran. Nie znalazł żadnej. Nawet najmniejszej. Dziwne. Znów rozejrzał się dookoła. Był sam. Nie widział nikogo; ani pazia, ani brata, ani De Soto. “Fray Marcos! Fray Marcos! Słyszycie mnie! Do diabła, gdzie jesteście? Matko Boska! Święta Matko, błogosła­wiona między niewiastami! Niech cię diabli, Fray Vincente, powiedz mi... powiedz...”

Jego głos brzmiał nie tak: zbyt twardy, zbyt głęboki; głos nieznajomego. Słowa walczyły z językiem i wychodziły z ust zdeformowane, kalekie; nie była to dobra , jędrna hiszpańszczyzna z Estramadury lecz coś dziwnego i zawstydzającego. To, co słyszał, przypominało fircykowatą gadaninę Madrytu lub nawet szybki bełkot, którym mówili w Barcelonie; Jezu, mógłby prawie być Portugalczykiem, tak ochryple i błazeńsko kształtował słowa.

Powiedział ostrożnie i powoli:

- Jestem gubernatorem i generałem-kapitanem Nowej Kastylii. Wciąż to samo, śmieszne dźwięki.

- Adelantado - Alguacil Mayor - Marques de la Conquista...

Obcość tej nowej wymowy była obrazą nadanych mu tytułów. Jakby zapomniał języka w gębie. Czuł, jak z wysiłku wkładanego we właściwe kształtowanie słów gorący pot strumieniami spływa mu po ciele lecz kiedy potarł ręką czoło, by wytrzeć pot nim spłynie do oczu, dotknął palcami suchej skóry i nie był wcale pewny, czy w ogóle może poczuć siebie.

Wciągnął głęboko oddech.

- Jestem Francisco Pizarro - krzyknął, rozpaczliwie wyrzucając z siebie swe imię tak, jak woda przerywa zgniłą tamę.

Echo wróciło, głębokie, dudniące, kpiące. Franciścio Piziarro. Nawet to. Nawet imię, idiotycznie zniekształcone.

- O wielki Boże! - krzyknął. - Święci i aniołowie.

Więcej zniekształconych dźwięków. Nic nie brzmi tak, jak powinno. Nie po­znał nigdy sztuki czytania i pisania, a teraz wydawało się, jakby odebrano mu sztukę prawdziwej mowy. Zaczął się zastanawiać, czy słusznie wziął to za niebo, mimo nadnaturalnego blasku i wszystkiego innego. Na jego język spadło prze­kleństwo; być może demon trzymał go w swych kleszczach. Czyżby więc było to piekło? Piękne miejsce, ale mimo wszystko piekło?

Wzruszył ramionami. Piekło czy niebo, nie ma różnicy. Uspokajał się, zaczynał akceptować, przyjął warunki gry. Wiedział, nauczył się tego dawno temu, że nikt niczego nie zyska wściekając się na coś, na co nie można poradzić, a panika w obliczu nieznanego może spowodować wyłącznie klęskę. Był tu i to wszystko, niezależnie od tego, czym był tu, i musi znaleźć sobie miejsce ale nie to, w którym tkwił zawieszony między niczym i niczym. Już kiedyś trafiał do piekieł, małych piekieł, piekieł na ziemi. Ta jałowa wyspa nazywana Galio, gdzie słońce gotowało człowieka w jego własnej skórze i nie było nic do jedzenia oprócz krabów smakujących jak kozie gówno. I te ponure bagna przy ujściu Rio Biru, gdzie deszcz padał rzeką i drzewa sięgały w dół gałęziami tnącymi jak miecze. I te góry, które przekroczył ze swą armią, gdzie śnieg był tak zimny, że aż parzył a powie­trze przy każdym wdechu cięło gardło jak sztylet. Ze wszystkich wyszedł cało, a wszystkie były gorsze niż to. Tu nie było bólu i niebezpieczeństwa, tutaj było tylko kojące światło i dziwna nieobecność jakiejkolwiek niewygody. Ruszył przed siebie. Szedł po powietrzu. “Popatrz no, popatrz, powiedział sobie, idziesz po powietrzu”. Powiedział to głośno; “idę po powietrzu” - oznajmił i roześmiał się z tego jak brzmiały jego słowa. “Santiago! Idę po powietrzu! Czemu nie? Jestem Pizarro!” Krzyknął ile sił w płucach: “Pizarro! Pizarro!” i czekał, aż jego imię wróci do niego echem.

Piziarro! Piziarro!

 

Roześmiał się. Poszedł dalej.

Pochylony do przodu Tanner siedział w wielkiej, migającej światełkami półkuli - laboratorium obrazów na dziewiątym piętrze. Obserwował, jak mała figurka w centrum holotanku kroczy; dostojna, napuszona. Skulony obok niego Lew Richardson, z dłońmi wciśniętymi w rękawice systemu danych, by móc bezustannie przesyłać informacje sieci permutacyjnej, wydawał się niemal nie oddychać - w rzeczywistości sprawiał wrażenie, jakby był tylko jedną więcej częścią sieci.

Ale Richardson jest właśnie taki, pomyślał Tanner, całkowicie poświęca się najbliższemu celowi. Pozazdrościć. Należeli do dwóch różnych gatunków. Ri­chardson żył, by programować i tylko programować. Taką miał wielką pasję. Tanner nigdy nie potrafił zrozumieć do końca ludzi kierujących się wielkimi pasjami. Richardson był reliktem wcześniejszej epoki, epoki, w której coś się jeszcze liczyło, w której można było zachować wiarę w znaczenie własnych osiągnięć.

- Jak ci się podoba zbroja? - zapytał Richardson. - Mam wrażenie, że wyszła doskonale. Skopiowaliśmy ją ze starych grafik. Klasa!

- Akurat strój na tropiki - odparł Tanner. - Blaszany garniturek i hełm do kompletu.

Kaszlnął i niecierpliwie poruszył się w fotelu. Pokaz trwał już pół godziny i nie zdarzyło się jeszcze nic, co miałoby jakieś znaczenie - maleńka brodata postać w hiszpańskiej zbroi maszerowała po prostu tam i sam poprzez świetliste pole - i Tanner zaczynał się niecierpliwić.

Richardson najwyraźniej nie zauważył ostrego tonu Tannera i niecierpliwości, z jaką drgnął on w fotelu. Po prostu dalej dostrajał aparaturę drobnymi ruchami. Sam był drobny, schludnie ubrany i schludnie wyglądający; miał spłowiałe, jasne włosy, bladoniebieskie oczy i cienkie, proste usta. Tanner wydawał się przy nim wielki i niechlujny. W teorii był szefem Richardsona i jego projektów badaw­czych, lecz w rzeczywistości zawsze pozwalał mu robić to, na co Richardson akurat miał ochotę. Tym razem - pomyślał - może trzeba będzie w końcu nieco przykrócić cugli.

Od czasu, gdy Richardson zaczaj się bawić w te symulacje historyczne, była to dwunasta lub trzynasta demonstracja, do oglądania której go zmusił. Poprzednie skończyły się różnego rodzaju katastrofami i Tanner zaczynał się poważnie niepo­koić i o tę, i o projekt, któremu udzielił swej aprobaty kiedyś, dawno temu. Coraz trudniej przychodziło mu wierzyć, że te prace mogą służyć jakiemukolwiek użyte­cznemu celowi. Jak to się stało, że pozwolił, by grupa Richardsona straciła tyle czasu i tyle pieniędzy? Jaką miało to mieć praktyczną wartość? Jaki przynieść pożytek?

To tylko gra, pomyślał Tanner. Kolejny desperacki, pozbawiony jakiegokol­wiek znaczenia, kaskaderski wyczyn, kolejny absurdalny piruet w bezsensownym balecie. Marnowanie ogromnych środków na pokaz pomysłowości dla samej pomysłowości, nic innego; masz tu przykład dekadencji w sam raz dla siebie.

Maleńki obraz w holotanku zaczął tracić kształt i kolor.

- Ocho - powiedział Tanner. - Znika. Jak wszystkie poprzednie. Lecz Richardson potrząsnął głową.

- Tym razem jest inaczej, Harry.

- Tak sądzisz?

- Nie tracimy go. Po prostu porusza się tam według własnej woli i wychodzi poza nasze parametry dostrojenia. Co oznacza, że osiągnęliśmy ten stopień auto­nomii, o który nam chodziło.

- Wola, Lew? Autonomia?

- Przecież wiesz, że postawiliśmy je sobie za cel.

- Tak. Wiem, jaki cel sobie postawiliśmy - Tanner był nieco zirytowany. -Tylko nie jestem przekonany, że utrata ostrości oznacza osiągnięcie woli.

- Patrz - powiedział Richardson. - Odetnę stochastyczny program dostrajający. On porusza się gdzie chce, a my śledzimy go bez przeszkód. - W mikrofon komputera, wpięty w klapę fartucha, powiedział: - Daj mi przyśpieszenie dojścia, dobra? - Środkowym palcem lewej dłoni uczynił jednocześnie drobny ruch, oznaczając poziom wielkości.

Maleńka postać w bogatej zbroi i spiczastych butach znów się wyostrzyła. Tanner dostrzegał delikatne ozdoby pancerza, pierzasty hełm, stożkowaty napierś­nik, nałokietniki, ozdobną gałkę rękojeści miecza. Maszerowała z lewa na prawo, równo, wysoko podnosząc kolana, jak człowiek, który wspina się na najwyższą górę i nie ma zamiaru zwolnić dopóki nie przekroczy szczytu. To, że najwyraźniej maszeruje przez powietrze, nie wydawało się sprawiać jej najmniejszej różnicy.

- Oto jest - powiedział tryumfalnie Richardson. - Odzyskaliśmy go, nie? Masz przed sobą zdobywcę Peru we własnej osobie, jeśli można się tak wyrazić.

Tanner skinął głową. Tak, miał przed sobą Pizarra. I musiał przyznać, że sprawiało to pewne wrażenie, a nawet jakoś wzruszało. W pośpiechu, z jakim poruszała się po błyszczącym, perłowym wnętrzu holotanku mała figurka w zbroi, było coś, co budziło pewien rodzaj sympatii. Maleńki człowieczek był w całości wyobrażony, ale zdawał się o tym nie wiedzieć, a nawet jeśli wiedział, to nie miało go to zatrzymać; szedł przed siebie, coraz dalej i dalej, jakby rzeczywiście chciał gdzieś dojść. Patrząc na to Tanner doznawał dziwnego uczucia fascynacji i z zaskoczeniem zorientował się nagle, że znów zaczyna się interesować tym całym projektem. - Możesz go powiększyć? - zapytał. - Chcę zobaczyć twarz.

- Mogę go powiększyć. Może być wielki jak świat. A nawet większy. Każdego rozmiaru, wedle życzenia. Już.

- Poruszył palcem i hologram Pizarra rozrósł się nagle; miał ponad dwa metry Wysokości. Hiszpan zatrzymał się wpół kroku, jakby jakimś cudem zdał sobie sprawę ze zmiany skali obrazu.

To niemożliwe, pomyślał Tanner. Tam nie ma żywej świadomości. A może jest?

Pizarro stał, łatwo utrzymując równowagę choć wisiał w powietrzu. Opuścił głowę i osłonił oczy jakby patrzył w oślepiające światło. Powietrze wokół niego błyszczało kolorowymi pasmami, jak zorza polarna. Był wysokim, szczupłym mężczyzną w późnym średnim wieku, z rozwichrzoną brodą i twardą, kanciastą twarzą. Usta miał cienkie, nos ostry, oczy zimne, bystre, uważne. Tannerowi wydawało się, że oczy te spoczęły na nim i poczuł chłód.

Mój Boże, pomyślał, on jest prawdziwy.

Na początku był program francuski, napisany w Centre Mundial de la Computation w Lyonie około 2119 roku. W tych czasach we Francji nad oprogramowa­niem pracowały naprawdę świetne mózgi. Ci ludzie pisali zdumiewające cudeńka, z którymi nikt nic nie robił. To była ich wersja malaise XXII wieku.

Pomysłem francuskich programistów było użycie hologramów rzeczywistych postaci historycznych jako ozdoby turystycznych sonet lumiere przed pomnikami ich historii narodowej. Nie zamierzali tworzyć z góry zaprogramowanych robotów-modeli w rodzaju starego Disneylandu, stojących sobie przed Notre Damę, przed Łukiem Tryumfalnym lub Wieżą Eiffla i wygłaszających mowy z puszki, lecz. prawdziwe reinkarnacje rzeczywistych wielkich tego świata, mogące cho­dzić, mówić, odpowiadać na pytania i żartować. Wyobraźcie sobie państwo Lu­dwika XIV pokazującego fontanny w Wersalu, mówili, albo Picassa oprowadza­jącego wycieczkę po paryskich muzeach, albo Sartre'a siedzącego w lewobrzeżnej .kawiarni i wymieniającego egzystencjalne bon mots z wchodzącymi na kawę turystami. Napoleon! Joanna d'Arc! Aleksander Dumas! Być może symulacje mogłyby dokonać czegoś jeszcze większego; być może można by je zaprojekto­wać wystarczająco dobrze, by potrafiły rozszerzyć i dopełnić osiągnięcia dokona­ne w swym oryginalnym życiu; powódź nowych arcydzieł malarstwa, literatury, filozofii i wizji architektonicznych wprost z warsztatów starych mistrzów.

Zasada tego projektu była całkiem prosta: napisać program samouczący, zdolny wchłonąć informacje, przetrawić je, skorelować i generować kolejne programy oparte na wprowadzonych danych. Z tym nie było żadnych poważnych proble­mów. Następnie daj programowi dzieła zebrane na piśmie (jeśli jakieś zostały) postaci, która ma być symulowana; dostarczy to nie tylko ogólnego wyczucia jej idei i pomoże w zrozumieniu jej punktu widzenia, lecz także da bazowy wzór określający podejście do sytuacji, styl myślenia - bowiem le style mimo wszystko est le homme meme. A jeśli nie było akurat dzieł zebranych, no to co? Trzeba znaleźć wspomnienia o człowieku, zapisane przez jego współczesnych, i użyć ich. Następnie dorzuć zapiski historyczne o dziełach obiektu, wliczając w nie wszy­stkie kolejne uczone analizy i biorąc odpowiednie poprawki na niezgodność w interpretacjach - w rzeczywistości wykorzystaj owe niezgodności by stworzyć pełniejszy, bogatszy portret, pełen różnic i sprzeczności, nieuniknionych cech każdej ludzkiej istoty. Teraz wbuduj w to zbiór generalnych danych kulturowych odpowiedniego okresu tak, by obiekt miał bogactwo odnośników i słownika, z których może generować myśli odpowiednie dla swego miejsca w czasie i w przestrzeni. Zmieszaj. Et voila. Dodaj nieco skomplikowanej techniki obrazów i dostajesz symulację zdolną myśleć, rozmawiać i zachowywać się jakby była właściwym ja, na podstawie którego ją stworzono.

Oczywiście, wymaga to znaczących mocy komputerowych. Lecz to nie prob­lem w świecie, w którym stupięćdziesięcio- gigaflopowe sieci są standardowym wyposażeniem laboratorium a dziesięcioletnie dzieciaki noszą komputery wielko­ści ołówka o mocy daleko przekraczającej wielkie urządzenia z czasów ich prapradziadków. Nie, nie było żadnego teoretycznego powodu, by projekt Francuzów się nie powiódł. Kiedy już programiści z Lyonu rozpracowali podstawowy schemat programu samouczącego, wszystko powinno pójść całkiem gładko.

Popełniono dwa błędy. Jeden wywodził się z nadmiaru ambicji, będącej być może produktem francuskich osobowości samych programistów, drugi miał coś wspólnego z typową dla wielkich narodów w XXII wieku, z których jednym była Francja, niemożliwością pogodzenia się z klęską.

Pierwszy polegał na tragicznej zmianie kierunku we wczesnej fazie tworzenia programu. Do Paryża miał przybyć z oficjalną wizytą król Hiszpanii i programiści zdecydowali, że na jego cześć zsyntetyzują na próbę Don Kichota. Chociaż pro­gram samouczący przeznaczony był wyłącznie do symulowania osób, które rze­czywiście istniały, nie było poważnych zastrzeżeń co do wyprodukowania zamiast nich postaci tak doskonale udokumentowanej jak Don Kichot. Do dyspozycji stała długa powieść Cervantesa, nie brakowało danych o czasach, w których Don Kichot miał żyć, istniała wielka biblioteka krytycznych analiz książki i charaktery­stycznej, bogatej osobowości Dona. Więc czemu przywołanie do życia Don Ki­chota miałoby być trudniejsze niż, powiedzmy, Ludwika XIV, Moliera lub kardy­nała Richelieu? To prawda, oni kiedyś rzeczywiście istnieli, a rycerz z la Manczy był tylko wymysłem; lecz czyż Cervantes nie dostarczył znacznie większej ilości szczegółów dotyczących umysłu i duszy Don Kichota od znanych nam szczegó­łów dotyczących Richelieu, Moliera lub Ludwika XIV?

Oczywiście, tak. Don - jak Edyp, jak Odyseusz, jak Otello, jak David Copperfield - nabrał realności znacznie głębszej i bardziej namacalnej niż większość ludzi, którzy rzeczywiście żyli. Postaci takie jak on przerosły swe fikcyjne pocho­dzenie. Lecz nie według komputerów. Jasne, komputer zdołał wyprodukować przekonywającą namiastkę Don Kichota: wychudzony, dziwaczny, holograficzny obraz ze wszystkimi właściwymi oryginałowi manieryzmami; postać ta deklamo­wała z patosem i bredziła dokładnie tak, jak należało się po niej spodziewać i rozprawiała ze znajomością rzeczy o Dulcynei, Rosynancie i hełmie Mambrina. Króla rozbawiło to i zainteresowało. Lecz dla Francuzów eksperyment okazał się klęską. Wyprodukowali Don Kichota beznadziejnie uwięzionego w Hiszpanii końca XVI wieku i w książce, z której wyrósł. Brak mu było zdolności do niezależnego życia i niezależnego myślenia - Don Kichot w żaden sposób nie odbierał świata, który powołał go do życia, nie miał o nim zdania, nie reagował nań. Nie było w tym nic nowego i interesującego. Każdy aktor mógłby ubrać się w zbroję, nakleić rzadką bródkę i recytować fragmenty Cervantesa. To, co wyszło z komputera po trzech latach pracy było niczym więcej niż przewidywalnym prze­tworzeniem tego, co weń wprowadzono, sterylnym, niezmiennym.

Co doprowadziło Centre Mundial de la Computation do podjęcia kolejnego tragicznego kroku: zarzucenia całej sprawy. Zut! - i projekt skreślono bez żadnych kolejnych prób. Nie symulowano Picassów, nie symulowano Napoleonów, nie symulowano Joann d'Arc. Sprawa Don Kichota zwarzyła wszystkich i nikt już nie miał serca, by podjąć pracę w tym punkcie4 poprowadzić ją dalej. Do projektu przylgnęło nagle piętno klęski i Francja - jak Niemcy, jak Australia, jak Strefa Handlowa Hań, jak Brazylia, jak wszystkie centra nowoczesnego świata, strasznie bała się klęski. Klęska to było coś dla narodów zacofanych lub dekadenckich -jak Islamski Związek Socjalistyczny, powiedzmy, lub Ludowa Republika Sowiecka, lub ten śpiący gigant, Stany Zjednoczone Ameryki. Tak więc schemat symulacji postaci historycznych odłożona na półkę.

W rzeczywistości Francuzów do tego stopnia przestał on obchodzić, że po kilku latach, w trakcie których leżał odłogiem, wydano nań licencję bandzie Ameryka­nów, którzy jakoś o nim usłyszeli i poczuli, że fajnie byłoby się tym pobawić.

- W końcu chyba rzeczywiście ci się udało - powiedział Tanner.

- Tak. Chyba tak. Po tych wszystkich falstartach.

Tanner skinął głową. Jakże często przychodził do tego pokoju z wielkimi nadziejami tylko po to, by zobaczyć jakąś fuszerkę, jakąś bezmyślność, jakąś beznadziejną partaninę? Richardson potrafił wytłumaczyć wszystko. Z Sherlockiem Holmesem nie udało się, bo to postać fikcyjna; trzeba było koniecznie sprawdzić francuski projekt Don Kichota, zademonstrować, że postaciom fikcyj­nym brakuje właściwej i dotykalnej rzeczywistości, nie mogą właściwie wykorzy­stać programu, brak im sprzeczności, brak starć. Król Artur padł z tego samego powodu. Juliusz Cezar? Może zbyt odległy w czasie; niesprawdzone dane, zatrą­cające o fikcję. Mojżesz? Ditto. Einstein? Zbyt skomplikowany, być może, dla projektu w tej fazie rozwoju; potrzeba mnóstwa doświadczeń. Królowa Elżbieta I? George Washington? Mozart? Po każdej klęsce Richardson naciskał: uczymy się za każdym razem. Nie zajmujemy się czarną magią, wiesz? Nie paramy się czarną magią lecz pisaniem programów i musimy się dowiedzieć, jak dać programowi to, czego potrzebuje.

I ten Pizarro.

- A dlaczego chcesz pracować właśnie z nim? - zapytał Tanner pięć, może sześć miesięcy temu. - Bezlitosny hiszpański imperialista, pamiętam to ze szkoły. Krwiożerczy kat wielkiej kultury, człowiek bez moralności, honoru, wia...

- Możesz być niesprawiedliwy - stwierdził Richardson. - On od stuleci ma kiepską prasę. I jest w nim coś, co mnie fascynuje.

- Na przykład?

- Zapał. Odwaga. Absolutna pewność siebie. Odwrotną, dobrą stroną braku

litości jest całkowita koncentracja na celu, absolutna pewność, że nic nie zdoła cię powstrzymać. Niezależnie od tego, czy to pochwalasz, czy nie, musisz podziwiać człowieka, który dokonał...

- W porządku - powiedział Tanner, którego cała ta sprawa nagle zmęczyła. -Zrób Pizarra. Kogo tylko zechcesz.

Mijały miesiące. Richardson składał mu wymijające raporty z podjętych prac; nic, co budziłoby jakieś nadzieje. .Lecz teraz Tanner patrzył na małą dumną figurkę w holotanku i rosło w nim przekonanie, że Richardson w końcu odkrył jak użyć programów symulacyjnych by robiły to, co do nich należało.

- Więc sądzisz, że go właściwie odtworzyłeś, co? Człowieka, który żył... ile? Pięćset lat temu?

- Zmarł w 1541 roku.

- Więc niemal sześćset.

- I nie przypomina innych. To nie tylko odtworzenie wielkiej postaci z prze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin