Ryszard Kiersnowski -Tam i wtedy w Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-45.pdf

(1006 KB) Pobierz
Ryszard Kiersnowski
Ryszard Kiersnowski
Tam i wtedy
W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945
EDITIONS SPOTKANIA
Sam środek nieba
Ponad pół wieku temu, pewnego wieczoru pod koniec sierpnia 1939
roku spacerowałem z Ojcem w lipowej alei, długiej, lecz zaledwie na
kilka metrów szerokiej, utworzonej z gęsto rosnących drzew, których
gałęzie łączyły się nad głową na niezmiernej wysokości niczym łuki
sklepienia wąskiej nawy w gotyckiej katedrze. Aleja, rozpoczynająca się
o kilkadziesiąt kroków od ganku, załamywała się pod kątem prostym,
stanowiąc obrzeże parku z dwóch stron, od wschodu i od południa. W
środku, pomiędzy tymi ramionami, był okrągła altana złożona z takich
samych lip - ich stykające się ze sobą, rozchylone nieco ku górze pnie i
osłaniające je u szczytu gałęzie przypominały z daleka olbrzymi bukiet.
Taki układ alei lipowych z altaną pośrodku zdarzał się i w innych
dworach kresowych, upowszechniony tam - sądząc po przypuszczalnym
wieku drzew - w pierwszej połowie ubiegłego stulecia, ale takich lip, a
zwłaszcza takiej altany jak w Podweryszkach nie widziałem gdzie indziej
ani na własne oczy, ani choćby na fotografii. Toteż i dla fotografa był to
przedmiot szczególnej uwagi. Sam Jan Bułhak, przyjaciel domu i daleki
powinowaty, spędzał w altanie długie godziny pisząc przy ogrodowym
stoliku opowiadania z cyklu Wędrówek fotografa, a urodę drzew, pni i
konarów utrwalił na mnogich zdjęciach, które ułożone w gruby album
ofiarował któregoś roku na imieniny mej Matce. Album ten,
przedziwnych losów koleją, ocalał i leży dziś na moim stole, więc gdy to
piszę, chociaż tych alei już nie ma, mam je nie tylko w oczach, ale i
przed oczami.
Szczególnym upodobaniem artysta zaszczycił lodownię - sześcio-
boczny budynek z grubych bali składanych na zrąb, przykryty stożko-
watą strzechą jak czapą futrzaną. Niskie drzwi prowadziły do ciemnego
wnętrza, skąd bił chłód od wielkich brył lodu leżących w głębi dołu i
przysypanych paździerzami. Lód pochodził ze stawu przy młynie, cięty i
zwożony saniami pod koniec zimy, gdy grubość tafli sięgała kil-
kudziesięciu centymetrów. Przechowywał się przez całe lato tym lepiej,
iż lodownia była otoczona ścisłym wieńcem cienistych lip, takich sa-
mych jak w alei, z którą sąsiadowała, a nawet, rzec można,
tworzyłaorganiczną całość. Pnie przylegały do ścian budowli, wgryzały
się w jej dach i niejako ją podtrzymywały, z czego wypadało
wnioskować, że lodownia i drzewa były równie stare. Niektórzy
powiadali, że przypomina ona jakąś pogańską gontynę, inni dziwili się,
co też w tej budzie widzi zacny fotograf, że tak ją ze wszystkich stron
zdejmuje. A on ocalił od zapomnienia zabytek, którego już nie ma, pod
koniec bowiem wojny z płonącej opodal stodoły ogień przeniósł się na
słomiany dach, pochłonął lodownię i osmalił otaczające lipy.
Dom mieszkalny był nowy, murowany, kryty czerwoną dachówką.
Rodzice wznieśli go w roku 1930 w miejsce dawnego dworu, który
spłonął podczas Pierwszej Wojny przez niedbalstwo stacjonujących w
nim Niemców. Nie udało się go wykończyć, bo przyszły lata kryzysu, a
potem, gdy zaczął się rozkwit, pilniejsza była budowa czworaków, a
także spichrza, stajni i odryny, którą w Polsce centralnej nazywają
sianiarnią lub mniej składnie - stodołą na siano. Postawiono chlewnię,
zwaną u nas potocznie świnuchem, dużą piwnicę na sery, a także
zmeliorowano łąki. Dom pozostał nie otynkowany i bez kanalizacji, ale
jego bryła z dużym, łamanym dachem, przecięta wysokimi kolumnami
ganku dźwigającymi portyk, zdążyła wrosnąć w krajobraz, w tło zieleni
lip, świerków i kasztanów.
Przed domem był duży gazon, który obiegała szeroka droga wznosząca
się u podjazdu niewielkim nasypem. Podjazd, ganek - to jakby oblicze
domu, mające swe własne rysy i wyraz. Bywały dwory o rysach
klasycznych, wyrazie wyniosłym i chłodnym, inne z gankami na niskich
słupach, otulone winem, miały rysy łagodne, wyraz przyjazny i ciepły,
bywały też pozbawione wszelkiego wyrazu, ale tym nie należało się już
w pełni miano dworu. Dom podweryski miał rysy pociągłe, wyznaczone
przez cztery białe kolumny, i wyraz pewnego dystansu wobec otoczenia,
aczkolwiek złagodzony przez wielki, czerwony dach osiadły nad oknami
niczym nasunięta na oczy lisia czapa.
Dom miał cztery wejścia: od frontu - ganek, od ogrodu drzwi na taras,
osłonięte przez podcienie z czterech filarów i łuków podtrzymujących
balkon, a także wyjścia na plac zabaw dzieci oraz kuchenne i służbowe.
Każde drzwi miały swe przeznaczenie i żyły własnym życiem, dzieliły się
zadaniami służąc mieszkańcom domu i ich gościom, służbie i
interesantom. Dopiero co, w końcu lipca, przed ganek ten zajeżdżali
goście na imieniny mej Matki; po kolacji wychodzili na taras i dalej do
ogrodu, bo wieczór był pogodny i ciepły, a i ja z moimi rówieśnikami też
krążyłem do późna po alejach i ścieżkach starannie na tę uroczystość
wygracowanych. Dopiero co sprzed tego ganku ruszaliśmy świeżo
kupionym samochodem, ciemnogranatowym chevroletem, z wizytami
do dalszych i bliższych sąsiadów: do Jaszun Sołtanów, do Siedliszcza
Dębickich, do Jaworowa Wędziagolskich; nie przeczuwaliśmy, jakie
fata wiszą już nad przyszłością tych domów i ich mieszkańców.
Wyprawialiśmy się też w jakichś sprawach Rodziców to do Lidy, to do
Nowogródka, w rodzinne strony Ojca do Horodziłówki, Czemierówki i
nad Świteź, gdzie nabożnie cisnęło się na usta: «Ktokolwiek będziesz...
pomnij zatrzymać twe konie». Marzyła się nawet wycieczka daleko na
zachód, aż nad jeziora augustowskie.
Dopiero co, w tym sierpniu, przed podweryski ganek przyszli wszyscy
fornale, mężczyźni i kobiety, śpiewając powolną, rozlewną pieśń, której
słowa dobiegały już z daleka: «Plon żyta plon, ze wszystkich stron...»
Działo się to, jak zwykle, wieczorem, przed domem stały stoły z
poczęstunkiem, a na ganku Matka przyjmowała orację dożynkową
dziewczyny, która niosąc na głowie wianek z kłosów żyta mówiła: «Ten
wianek nie z ruty, nie z mięty, ale z daru Bożego zwinięty». Po
wypowiedzeniu rytualnych życzeń pochylała głowę, a Matka zdejmo-
wała jej ten wianek i dziękowała. Potem były jeszcze dalsze śpiewy, już
weselsze: «Nie żałuj pani zarżnąć cielęcia, da Pan Bóg pani
pięknegozięcia» - i wszyscy patrzeli na moją Siostrę, mającą wtedy
dziesięć lat - a następnie: «Nie żałuj pani zarżnąć karowę, da Pan Bóg
pani piękną synowę, plon żyta, plon...». Wówczas ja byłem na widoku,
stojąc przy Matce. Czułem się zmieszany, nie wiedziałem, że dokładnie
w dziesięć lat później to właśnie życzenie się spełni. Natomiast mniej
skuteczne było ogólne pragnienie wyrażone w tym śpiewie: «Bodaj my
zdrowe
plon plonowali, drugiego roku znów doczekali, plon żyta, plon...» Bo po
roku... Na razie jednak zaczynały się tańce przy harmonii, jeden z
fornali, zawsze ten sam Kazimierz Piotrowski, prosił Matkę, Ojca
prosiła któraś z fornalskich żon i zabawa po tym solennym rozpoczęciu
nabierała życia, toczyła się aż do popisowego kozaka tańczonego przez
jedną parę, po czym już późnym wieczorem przenosiła się sprzed ganku
do czworaków, skąd długo jeszcze słychać było harmonię.
Po drugiej stronie domu, od ogrodu, był półokrągły taras obramowany
murkiem z kwiatami. Dołem, dookoła, też biegły rabaty, podob-
nie jak wokół trawnika i przy placyku «dziecinnym», gdzie rosły róże
sztamowe. Po drugiej stronie był klomb, też z różami, ale niższymi.
Najdłuższa wielokwietna rabata ciągnęła się w stronę altany i kortu te-
nisowego, pyszniła się na niej ława białych floksów, ulubionych kwia-
tów mej Babki. To były kwiaty późnego lata, wiosną kwitły tu inne, a
przede wszystkim pachniały bzy i czeremcha - nimi głównie ozdabiano
ustawianą w pokoju służbowym figurkę Matki Boskiej, przy której
Babka odprawiała nabożeństwa majowe. Przychodzili na nie także
ludzie z czworaków: w pokoju było tłoczno, Babka czytała modlitwy i
litanie, śpiewano pieśni maryjne. Były w nich różne wezwania i zaklę-
cia: «Broń nas od głodu, Zdrowaś Maryja... Strzeż nas od chorób, chroń
od zarazy... » Nie było wtedy jeszcze ani słowa o wojnie. Teraz jednak,
pod koniec sierpnia, wojna już się zbliżała - wiedzieli o tym wszyscy i we
dworze, i w czworakach, gdzie został właśnie zainstalowany aparat
radiowy, żeby i fornale wiedzieli, co się święci [miał on blokadę,
uniemożliwiającą łapanie audycji z Mińska, bo wiadomo, sowiecka
propaganda mogłaby znaleźć niepotrzebny posłuch]. Na razie jednak
panował optymizm. Myśleliśmy o tej wojnie bez popłochu, a kobiety
młócące len na klepisku gumna śpiewały na nutę podobną do Jeszcze
Polska... piosenkę ze zwrotką: «Póki Bóg nad nami, zawrócim Hitlera
do góry nogami». [«Zawrócim» to tyle co «przewrócimy» - to do wia-
domości tych, którym język ludności Kresów nie jest bliski.] Jedynie
stary fornal Bałuć, który był dawniej stangretem [nim zastąpił go na
koźle zgryźliwy, ale wysoki i ozdobiony wspaniałymi wąsami Horba-
czewski], Bałuć, który był filozofem i autorem powtarzanych przez nas
porzekadeł - widząc, że zbiera się na wojnę jak na burzę, ostrzegał, że z
Hitlerem nie pójdzie tak łatwo, «bo pewnie mu tam dobrą ziemiankę
wykopali». Żartowaliśmy wtedy z tej «ziemianki», ale przypomniałem
ją sobie, już bez śmiechu, kiedy po latach patrzyłem w Berlinie na poro-
sły trawą pagórek kryjący szczątki Kancelarii Rzeszy. Bałuć wiedział, jak
widać, co mówi, a znał się nie tylko na sprawach ziemi, lecz, co
ważniejsze, także na sprawach nieba.
Nad alejami, nad altaną, nad ogromnym modrzewiem, nad domem i
nad całym tym światem piętrzyło się niebo inne niż wszystkie nieba
oglądane w bliższych i dalszych krajach. Wiedział o tym każdy, kto pod
tym niebem się urodził czy choćby mieszkał czas dłuższy. Tłumaczył to
niegdyś Hrabi Tadeusz Soplica, Ferdynand Ruszczyc malował to niebo
groźnie zawieszone nad zoraną ziemią, a Jan Bułhak ukazywał je w
glorii chmur bielejących nad parkiem. Jak orzekł Bałuć, który od
urodzenia nie opuścił dworu na dłużej niż kilka dni, tu właśnie znajdo-
wał się środek nieba, tu wznosiło się ono najwyżej i dlatego gdy niekiedy
w Rymszyszkach lub w Bieniakoniach padał deszcz, to w Podwery-
szkach było sucho, a czasami zdarzało się odwrotnie, bo wiadomo -
«seredina nieba». Bardziej przekonywające było świadectwo meteoru.
Jeszcze przed Pierwszą Wojną pług zahaczył o jakiś zaryty w ziemi głaz.
Gdy go odkopano, ukazał się przedziwny kamień, kształtem zbliżony do
półkuli prawie metrowej średnicy, ciemny, jakby o żelazistej, zwartej
konsystencji, na całej powierzchni pokryty głębokimi, krętymi otwo-
rami, niczym jakiś żużel lub gąbka albo kawał drewna jedzonego przez
gigantyczne korniki. Mój Dziad kazał go przewieźć do parku i ustawić
koło modrzewia, i nikt nie wątpił, że był to meteoryt. Podobnego okazu
nie udało mi się nigdy spotkać ani w muzeach geologicznych, ani w
innych parkach, więc chyba istotnie tutaj był środek nieba, z którego
upadł kiedyś tak wyjątkowy kamień. Może zdarzyło się to również w
końcu sierpnia, bo wtedy najczęściej było widać spadające gwiazdy,
gasnące nad drzewami podweryskiego ogrodu.
Kopuła nieba nie była zbyt rozległa. Przykrywała miasteczko Bie-
niakonie, gdzie wznosiły się ku niej dwie wieże kościoła, a także wieża
ciśnień na stacji kolejowej, zwana z rosyjska «wodokaczką».
Obejmowała też osłonięty wysokimi drzewami dwór w Starych
Bieniakoniach - najbliższe sąsiedztwo i cel letnich spacerów do kąpieli
w sadzawce. Podziw budziła rozwieszona na ścianie skóra niedźwiedzia,
trofeum któregoś z panów Golimontów z czasów już niepamiętnych, bo
przecież niedźwiedzi od dawna w okolicy nie było. Wisiała tam również
oprawiona w ramki fotografia tego dworu opatrzona podpisem Józefa
Piłsudskiego, złożonym na pamiątkę noclegu w Starych Bieniakoniach,
dokąd wstąpił wiosną 1919 roku, gdy traktem lidzkim ciągnął z woj-
skiem na Wilno. Również w Podweryszkach zjawiło się wtedy kilku
młodych żołnierzy, groźnie żądając jakiegoś furażu, z którym widocznie
miewali trudności. A Dziad mój szeroko, szeroko otworzył ręce i prosił:
«Bierzcie wszystko, czego tylko wam trzeba» - i cieszył się, że doczekał
takiej chwili. Jego radość była jednak krótkotrwała, bo po kilku
miesiącach dopadł go tyfus. Gdy mój dziad, Roman Rymsza, umarł,
jego brat Edward z Gojcieniszek i siostra Maria - dla której wspólnie
Zgłoś jeśli naruszono regulamin