Mały Książę
Antoine de Saint-Exupery
przekład: Jan Szwykowski
1
Kiedy miałem sześć lat, zobaczyłem pewnego razu wspaniały obrazek
w książce opisującej puszczę dziewiczą. Książka nazywała się "Historie
prawdziwe". Obrazek przedstawiał węża boa, połykającego drapieżne zwierzę. W
książce było napisane: "Węże boa połykają w całości schwytane zwierzęta.
Następnie nie mogą się ruszać i śpią przez sześć miesięcy, dopóki zdobycz nie
zostanie strawiona". Po obejrzeniu obrazka wiele myślałem o życiu dżungli. Pod
wpływem tych myśli udało mi się za pomocą kredki stworzyć mój pierwszy rysunek,
rysunek numer 1. Pokazałem moje dzieło dorosłym i spytałem, czy ich nie
przeraża. - Dlaczego kapelusz miałby przerażać? - odpowiedzieli dorośli. Mój
obrazek nie przedstawiał kapelusza. To był wąż boa, który trawił słonia.
Narysowałem następnie przekrój węża, aby dorośli mogli zrozumieć. Im zawsze
trzeba tłumaczyć. To był mój rysunek numer 2. Dorośli poradzili mi, abym
porzucił rysowanie węży zamkniętych oraz otwartych i abym się raczej zajął
geografią, historią, arytmetyką i gramatyką. W ten sposób, mając lat sześć,
porzuciłem wspaniałą karierę malarską. Zraziłem się niepowodzeniem rysunku numer
1 i numer 2. Dorośli nigdy nie potrafią sami zrozumieć. A dzieci bardzo męczy
konieczność stałego objaśniania. Musiałem wybrać sobie inny zawód: zostałem
pilotem. Latałem po całym świecie i muszę przyznać, że znajomość geografii
bardzo mi się przydała. Potrafiłem jednym rzutem oka odróżnić Chiny od Arizony.
Ta wiedza oddaje duże usługi, szczególnie wówczas, gdy się błądzi nocą. Zawód
pilota dał mi okazję do licznych spotkań z wieloma poważnymi ludźmi. Wiele czasu
spędziłem z dorosłymi. Obserwowałem ich z bliska. Lecz to nie zmieniło mej
opinii o nich. Gdy spotykałem dorosłą osobę, która wydawała mi się trochę
mądrzejsza, robiłem na niej doświadczenie z moim rysunkiem numer 1, który stale
nosiłem przy sobie. Chciałem wiedzieć, czy mam do czynienia z osobą rzeczywiście
pojętną. Lecz za każdym razem odpowiadano mi: - To jest kapelusz. - Wobec tego
nie rozmawiałem ani o wężach boa, ani o lasach dziewiczych, ani o gwiazdach.
Starałem się być na poziomie mego rozmówcy. Rozmawiałem o brydżu, golfie,
polityce i krawatach. A dorosły był zadowolony, że poznał tak rozsądnego
człowieka. 2 W ten sposób, nie znajdując z nikim wspólnego języka, prowadziłem
samotne życie aż do momentu przymusowego lądowania na Saharze. Było to sześć lat
temu. Coś się zepsuło w motorze. Ponieważ nie towarzyszył mi ani mechanik, ani
pasażerowie, musiałem sam zabrać się do bardzo trudnej naprawy. Była to dla mnie
kwestia życia lub śmierci. Miałem zapas wody zaledwie na osiem dni. Pierwszego
wieczoru zasnąłem na piasku, o tysiąc mil od terenów zamieszkanych. Byłem
bardziej osamotniony niż rozbitek na tratwie pośrodku oceanu. Toteż proszę sobie
wyobrazić moje zdziwienie, gdy o świcie obudził mnie czyjś głosik. Posłyszałem:
- Proszę cię, narysuj mi baranka. - Co takiego? - Narysuj mi baranka. Zerwałem
się na równe nogi. Przetarłem dobrze oczy. Natężyłem wzrok. I zobaczyłem
niezwykłego małego człowieczka, który bacznie mi się przyglądał. Oto jego
najlepszy portret, który udało mi się zrobić później. Oczywiście nie jest on na
tym rysunku tak czarujący jak w rzeczywistości. To nie moja wina. Gdy miałem
sześć lat, dorośli zniechęcili mnie do malarstwa i dlatego umiem rysować tylko
węże boa zamknięte i otwarte. Patrzyłem na to zjawisko oczyma okrągłymi ze
zdziwienia. Nie zapominajcie, że znajdowałem się o tysiąc mil od terenów
zamieszkanych. Tymczasem człowieczek nie wyglądał ani na zbłąkanego, ani na
ginącego ze zmęczenia, ani na umierającego z pragnienia czy głodu, ani na
przestraszonego. W niczym nie przypominał dziecka zgubionego w środku pustyni, o
tysiąc mil od miejsc zamieszkanych. Gdy wreszcie odzyskałem mowę, odezwałem się:
- Ale... cóż ty tutaj robisz? A on powtórzył bardzo powoli, jak gdyby chodziło o
niezwykle ważną sprawę: - Proszę cię, narysuj mi baranka... Zawsze ulega się
urokowi tajemnicy. Pomimo niedorzeczności sytuacji - byłem bowiem o tysiąc mil
od terenów zamieszkanych i groziło mi niebezpieczeństwo śmierci - wyciągnąłem z
kieszeni kartkę papieru i wieczne pióro. W tym momencie jednak przypomniałem
sobie, że przecież uczyłem się tylko geografii, historii, rachunków i gramatyki,
więc zmartwiony powiedziałem chłopcu, że nie umiem rysować. Ale on odrzekł: - To
nic nie szkodzi. Narysuj mi baranka. Ponieważ nigdy w życiu nie rysowałem
baranka, pokazałem mu jeden z dwóch rysunków, jakie umiałem zrobić: rysunek węża
boa zamkniętego. Ku memu zdumieniu chłopczyk odpowiedział: - Nie, nie. Nie chcę
słonia połkniętego przez węża boa. Boa jest zbyt niebezpieczny, a słoń za duży.
Mam za mało miejsca. Potrzebny mi jest baranek. Narysuj mi baranka. Narysowałem
baranka. Mały przyjrzał się uważnie i rzekł: - Nie, ten baranek jest już bardzo
chory. Zrób innego. Narysowałem. Mały przyjaciel uśmiechnął się grzecznie i z
pobłażaniem: - Przyjrzyj się. To nie jest baranek, to baran. On ma rogi.
Zrobiłem nowy rysunek, ale został odrzucony tak jak poprzednie: - Ten baranek
jest za stary. Chcę mieć baranka, który będzie długo żył. Tracąc już cierpliwość
- chciałem bowiem jak najprędzej zabrać się do naprawy motoru - nabazgrałem ten
obrazek i powiedziałem: - To jest skrzynka. Baranek, którego chciałeś mieć, jest
w środku. Byłem bardzo zdziwiony, widząc radość na buzi małego krytyka. - To
jest właśnie to, czego chciałem. Czy myślisz, że trzeba dużo trawy dla tego
baranka? - Dlaczego pytasz? - Bo mam tak mało miejsca... - Na pewno wystarczy.
Dałem ci zupełnie małego baranka. Pochylił główkę nad rysunkiem. - Nie taki
znowu mały. Zobacz, zasnął... Tak wyglądał początek mojej znajomości z Małym
Księciem. 3 Dużo czasu upłynęło, zanim zrozumiałem, skąd przybył. Mały Książę,
choć sam zadawał mi wiele pytań, udawał, że moich nie słyszy. Dopiero z
wypowiedzianych przypadkowo słów poznałem jego historię. Kiedy po raz pierwszy
ujrzał mój samolot (nie narysuję mego samolotu, ponieważ jest to rysunek zbyt
trudny), zapytał: - Co to za przedmiot? - To nie jest przedmiot. To lata. To
samolot. To mój samolot. Byłem bardzo dumny, mogąc mu powiedzieć, że latam.
Wtedy zawołał: - Jak to? Spadłeś z nieba? - Tak - odparłem skromnie. - Ach, to
zabawne... I Mały Książę wybuchnął śmiechem, który mnie rozgniewał. Wolałbym,
aby poważniej traktowano moje nieszczęście. Po chwili powiedział: - A więc ty
też spadłeś z nieba? Z jakiej planety pochodzisz? W tym momencie rozjaśnił się
nieco mrok otaczający jego zjawienie się i spytałem natychmiast: - Więc ty
przybyłeś z innej planety? Ale on nie odpowiadał. Schylił głowę i uważnie
przyglądał się memu samolotowi. - To prawda. Przy pomocy czegoś takiego nie
mogłeś przybyć z daleka. I pogrążył się w rozmyślaniach. Następnie wyjął z
kieszeni baranka i zaczął uważnie przyglądać się swemu skarbowi. Możecie sobie
wyobrazić, jak bardzo byłem zaintrygowany tym zagadkowym zwierzeniem o innych
planetach. Starałem się zatem dowiedzieć czegoś więcej. - Skąd przybyłeś, mój
mały? Gdzie jest twój dom? Dokąd chcesz zabrać baranka? Po chwili skupienia
powiedział: - Dobrą stroną tej skrzynki, którą mi dałeś, jest to, że będzie w
nocy jego domkiem. - Naturalnie. Jeżeli będziesz grzeczny, dam ci jeszcze linkę
i palik, abyś mógł go w dzień przywiązywać. Ta propozycja uraziła Małego
Księcia. - Przywiązywać? Też pomysł! - Jeżeli go nie przywiążesz, to pójdzie
gdziekolwiek i zginie. Mój mały przyjaciel znowu się roześmiał. - A gdzie on ma
iść? - Gdziekolwiek, prosto przed siebie. Wtedy Mały Książę powiedział z powagą:
- To nie ma znaczenia. Ja mam tak mało miejsca. Następnie dorzucił z odrobiną -
jak mi się wydawało smutku: - Idąc prosto przed siebie nie można zajść daleko...
4 W ten sposób dowiedziałem się drugiej ważnej rzeczy: że planeta, z której
pochodził, niewiele była większa od zwykłego domu. Ta wiadomość nie zdziwiła
mnie. Wiedziałem dobrze, że oprócz dużych planet, takich jak Ziemia, Jowisz,
Mars, Wenus, którym nadano imiona, są setki innych, tak małych, że z wielkim
trudem można je zobaczyć za pomocą teleskopu. Kiedy astronom odkrywa którąś z
nich, daje jej zamiast imienia numer. Nazywa ją na przykład asteroidem 3251.
Miałem pewne podstawy, aby sądzić, że planeta, z której przybył Mały Książę, to
asteroid B-612. Był widziany raz tylko, w 1909 roku, przez tureckiego astronoma,
który swoje odkrycie ogłosił na Międzynarodowym Kongresie Astronomów. Nikt
jednak nie chciał mu uwierzyć, ponieważ miał bardzo dziwne ubranie. Tacy bowiem
są dorośli ludzie. Na szczęście dla planety B-612 turecki dyktator kazał pod
karą śmierci zmienić swojemu ludowi ubiór na europejski. Astronom ogłosił po raz
wtóry swoje odkrycie w roku 1920 i tym razem był ubrany w elegancki frak. Cały
świat mu uwierzył. Opowiedziałem wam te szczegóły o planecie B-612 i podałem
numer ze względu na dorosłych. Dorośli są zakochani w cyfrach. Jeżeli
opowiadacie im o nowym przyjacielu, nigdy nie spytają o rzeczy najważniejsze.
Nigdy nie usłyszycie: "Jaki jest dźwięk jego głosu? W co lubi się bawić? Czy
zbiera motyle?" Oni spytają was: "lle ma lat? Ilu ma braci? Ile waży? Ile
zarabia jego ojciec?" wówczas dopiero sądzą, że coś wiedzą o waszym przyjacielu.
Jeżeli mówicie dorosłym: "Widziałem piękny dom z czerwonej cegły, z geranium w
oknach i gołębiami na dachu" - nie potrafią sobie wyobrazić tego domu. Trzeba im
powiedzieć: "Widziałem dom za sto tysięcy". Wtedy krzykną: "Jaki to piękny dom !
" Jeżeli powiecie dorosłym: "Dowodem istnienia Małego Księcia jest to, że był
śliczny, że śmiał się i że chciał mieć baranka, a jeżeli chce się mieć baranka,
to dowód, że się istnieje" - wówczas wzruszą ramionami i potraktują was jak
dzieci. Lecz jeżeli im powiecie, że przybył z planety B-612, uwierzą i nie będą
zadawać niemądrych pytań. Oni są właśnie tacy. Nie można od nich za dużo
wymagać. Dzieci muszą być bardzo pobłażliwe w stosunkn do dorosłych. My jednak,
którzy dobrze rozumiemy życie, kpimy sobie z cyfr. Chciałbym zacząć tę historię,
jak zaczyna się baśń. Wolałbym powiedzieć: "Był pewnego razu Mały Książę, który
mieszkał na planecie troszeczkę większej od niego i który bardzo chciał mieć
przyjaciela..." Dla tych, którzy znają życie, wyglądałoby to o wiele
prawdziwiej. Byłoby mi przykro, gdyby moją książkę traktowano niepoważnie. Z
wielkim bólem opowiadam te wspomnienia. Sześć lat minęło już od chwili, kiedy
mój przyjaciel odszedł ze swoim barankiem. Próbuję opisać go po to, aby nie
zapomnieć. To bardzo przykre zapomnieć przyjaciela. A przecież nie każdy ma
przyjaciela. I mógłbym stać się podobny do dorosłych, którzy interesują się
tylko cyframi. Dlatego też kupiłem sobie pudełko z farbami i ołówki. Bardzo
trudno zabrać się do rysowania w moim wieku, tym bardziej że jedyne próby w tym
kierunku to były rysunki węża boa zamkniętego i otwartego, rysunki, które
robiłem mając sześć lat. Postaram się jednak, aby portrety były jak
najwierniejsze. Sam nie jestem pewien, czy mi się to uda. Jeden rysunek jest
dobry, drugi gorszy. Myli mi się trochę wzrost Małego Księcia. Tutaj jest za
duży, tam znów za mały. Waham się, malując kolory jego stroju. Błądzę w
ciemnościach wspomnień i w rezultacie mylę się w rzeczach bardzo zasadniczych.
Ale trzeba mi to wybaczyć. Mój przyjaciel nigdy mi nic nie objaśniał. Uważał
pewnie, że jestem podobny do niego. Ja jednak nie potrafię, niestety, widzieć
baranka przez ściany skrzynki. Możliwe więc, że jestem trochę podobny do
dorosłych. Już się prawdopodobnie zestarzałem. 5 Codziennie dowiadywałem się
czegoś nowego o planecie, o wyjeździe, o podróży. Wiadomości te gromadziły się z
wolna i przypadkowo. I tak trzeciego dnia poznałem dramat baobabów. W tym
wypadku stało się to dzięki barankowi. Mały Książę spytał mnie nagle, jakby w
coś zwątpił: - Czy to prawda, że baranki zjadają krzaki? - Tak, to prawda. - O,
to bardzo się z tego cieszę. Nie rozumiałem, jakie znaczenie może mieć
wiadomość, że baranki zjadają krzaki. Ale Mały Książę dodał: - Wobec tego one
jedzą także baobaby? Wytłumaczyłem mu, że baobaby nie są krzakami, lecz
drzewami, i to tak dużymi jak kościoły, i gdyby nawet zabrał ze sobą całe stado
słoni, to nie dałyby one rady jednemu baobabowi. Na myśl o stadzie słoni Mały
Książę roześmiał się: - Trzeba byłoby poustawiać jednego na drugim. Później
dodał z namysłem: - Ale nim baobaby staną się drzewami, są malutkie. -To prawda.
Ale dlaczego chcesz, żeby baranki zjadały małe baobaby? Odpowiedział mi: -
Dobrze, dobrze... - jakby chodziło o rzecz najzupełniej oczywistą. Musiałem
zrobić duży wysiłek, aby zrozumieć to bez niczyjej pomocy. Okazało się, że na
planecie Małego Księcia, tak jak na wszystkich planetach, rosły rośliny
pożyteczne oraz zielska. W rezultacie znajdowały się tam dobre nasiona roślin
pożytecznych i złe nasiona zielsk. Ale ziarna są niewidoczne. Śpią sobie skrycie
w ziemi aż do chwili, kiedy któremuś z nich przyjdzie ochota obudzić się.
Wypuszcza wtedy cudowny, bezbronny pęd, który najpierw nieśmiało wyciąga się ku
słońcu. Jeżeli jest to pęd rzodkiewki albo róży, można mu pozwolić rosąć, jak
chce. Ale jeżeli jest to zielsko, trzeba wyrwać je jak najszybciej, gdy tylko
się je rozpozna. Otóż na planecie Małego Księcia były ziarna straszliwe. Ziarna
baobabu. Zakażony był nimi cały grunt. A kiedy baobab wyrośnie, to na wyrwanie
jest za późno i nigdy już nie można się go pozbyć. Zajmie całą planetę. Przeorze
ją korzeniami. A jeżeli planeta jest mała, a baobabów jest dużo, to one ją
rozsadzą. - Jest to kwestia dyscypliny - powiedział mi później Mały Książę. -
Rano, po umyciu się, trzeba robić bardzo dokładną toaletę planety. Trzeba się
zmusić do regularnego wyrywania baobabów, i to natychmiast po odróżnieniu ich od
krzewów róży, do których są w młodości bardzo podobne. Jest to praca bardzo
nudna, lecz bardzo łatwa... Pewnego dnia poradził mi, abym spróbował narysować
ładny obrazek, który by pomógł dzieciom z naszej planety zrozumieć
niebezpieczeństwo baobabów. - Gdyby kiedyś podróżowały - mówił mi - może im się
przydać. Czasem odłożenie pracy na później nie przynosi szkody. Lecz w wypadku
baobabu kończy się zawsze katastrofą. Znałem planetę, którą zamieszkiwał
leniuch. Zlekceważył trzy pędy... Według wskazówek Małego Księcia narysowałem tę
planetę. Nie lubię prawić morałów. Lecz niebezpieczeństwo baobabów jest tak mało
znane, a ryzyko, na jakie narażają się ci, którzy zabłądzą na jedną z małych
planet, jest tak poważne, że tym razem odstąpię od mych zasad. I mówię: dzieci,
uważajcie na baobaby! Wiele pracy kosztował mnie ten rysunek, który zrobiłem po
to, aby ostrzec mych przyjaciół przed niebezpieczeństwem od dawna grożącym a nie
znanym. Mój trud jednakże opłacił się. Może zapytacie, dlaczego w tej książce
nie ma innych równie wspaniałych rysunków jak rysunek baobabów? Odpowiedź jest
prosta: próbowałem je zrobić, lecz mi się nie udały. Gdy malowałem baobaby,
kierowała mną jakaś wewnętrzna konieczność. 6 Powoli zrozumiałem, Mały Książę,
twoje smutne życie. Od dawna jedyną rozrywką był dla ciebie urok zachodów
słońca. Ten nowy szczegół twego życia poznałem czwartego dnia rano, gdyś mi
powiedział: -Bardzo lubię zachody słońca. Chodźmy zobaczyć zachód słońca. -Ale
trzeba poczekać. -Poczekać na co? -Poczekać, aż słońce zacznie zachodzić.
Początkowo zrobiłeś zdziwioną minę, a później roześmiałeś się i rzekłeś: -Ciągle
mi się wydaje, że jestem u siebie. Rzeczywiście, wszyscy wiedzą, że kiedy w
Stanach Zjednoczonych jest godzina dwunasta, we Francji słońce zachodzi. Gdyby
można się było w ciągu minuty przenieść ze Stanów do Francji, oglądałoby się
zachód słońca. Niestety, Francja jest daleko. Ale na twojej planecie mogłeś
przesunąć krzesełko o parę kroków i oglądać zachód słońca tyle razy, ile
chciałeś. -Pewnego dnia oglądałem zachód słońca czterdzieści trzy razy -
powiedział Mały Książę, a w chwilę później dodał: -Wiesz, gdy jest bardzo
smutno, to kocha się zachody słońca. -Więc wówczas, gdy oglądałeś je
czterdzieści trzy razy, byłeś aż tak bardza smutny? - zapytałem. Ale Mały Książę
nie odpowiedział. Piątego dnia, znowu dzięki barankowi, odkryłem nową tajemnicę
Małego Księcia. Gwałtownie, bez żadnego wstępu, zapytał mnie, jak gdyby po
długim zastanowieniu się w samotności: -Jeżeli baranek zjada krzaki, to je także
kwiaty? -Baranek je wszystko, co napotka. -Nawet kwiaty, które mają kolce? -Tak,
nawet kwiaty, które mają kolce. -A więc do czego służą kolce? Nie wiedziałem.
Byłem w tym momencie zajęty luzowaniem zbyt ściągniętego sworznia mego motoru.
Niepokoiłem się bardzo, ponieważ zacząłem rozumieć, że uszkodzenie jest poważne,
a woda do picia kończy się. Myślałem o najgorszym. -Do czego służą kolce? Mały
Książę nigdy nie rezygnował z raz postawionego pytania. Byłem zdenerwowany
stanem mojej maszyny i odpowiedziałem byle co: -Kolce nie służą do niczego. To
tylko złośliwość kwiatów. Mały Książę westchnął, a po chwili milczenia
powiedział urażony: -Nie wierzę ci. Kwiaty są słabe, są naiwne. One
zabezpieczają się, jak mogą. Im się wydaje, że z kolcami są bardzo groźne. Nie
odpowiedziałem. Mówiłem sobie w tej chwili: "Jeżeli ten sworzeń nie puści,
wybiję go młotkiem". Mały Książę przerwał moje myśli. -I ty sądzisz, że
kwiaty... -Ależ nie, nic nie sądzę. Odpowiedziałem byle co. Zajmuję się
poważnymi sprawami. Popatrzył na mnie zdumiony. -Poważnymi sprawami? Widział
mnie stojącego z młotkiem w ręku, z palcami czarnymi od smaru, schylonego nad
przedmiotem, który wydawał mu się bardzo brzydki. -Mówisz jak dorośli.
Zawstydziłem się. Ale on dodał bezlitośnie: -Nie rozumiesz nic. Mieszasz
wszystko. Był naprawdę bardzo rozgniewany. Potrząsał złotymi lokami,
rozsypującymi się na wietrze. -Znam planetę, na której mieszka pan o czerwonej
twarzy. On nigdy nie wąchał kwiatów. Nigdy nie patrzył na gwiazdy. Nigdy nikogo
nie kochał. Niczego w życiu nie robił poza rachunkami. I cały dzień powtarza tak
jak ty: "Jestem człowiekiem poważnym, jestem człowiekiem poważnym". Nadyma się
dumą. Ale to nie jest człowiek, to jest grzyb. -Co? -Grzyb ! Mały Książę był
blady ze złości. -Od milionów lat kwiaty mają kolce. Mimo to od miiionów lat
baranki jedzą kwiaty. A czy nie wydaje ci się godne wyjaśnienia, dlaczego kwiaty
zadają sobie tyle trudu dla wytworzenia kolców, które nie służą do niczego? Czy
wojna między kwiatami a barankami nie jest rzeczą poważną? Czy to nie jest
ważniejsze niż rachunki grubego, czerwonego pana? Jeżeli ja znam jedyny kwiat,
który nigdzie poza moją planetą nie istnieje, i jeżeli mały baranek może go
któregoś ranka zniszczyć za jednym zamachem, nie zdając sobie sprawy z tego, co
czyni, czyż nie ma to żadnego znaczenia? Poczerwieniał. Po chwili mówił dalej: -
Jeśli ktoś kocha kwiat, który jest jedyny na milionach i milionach planet, to mu
wystarcza do szczęścia patrzenie na gwiazdy i mówi sobie: "Gdzieś tam jest mój
kwiat". Lecz jeśli baranek zje kwiat, to tak jakby wszystkie gwiazdy zgasły. I
to nie jest ważne? Nie mógł mówić dłużej. Wybuchnął płaczem. Noc zapadła.
Porzuciłem moje narzędzia. Kpiłem sobie z młotka, ze sworznia, z wody i ze
śmierci. Na jednej gwieździe, na planecie, na mojej Ziemi był Mały Książę,
którego musiałem pocieszyć. Wziąłem go na ręce i ukołysałem. Powiedziałem: -
Kwiatowi, który kochasz, nie grozi niebezpieczeństwo. Narysuję ci kaganiec dla
twego baranka, narysuję osłonę dla twego kwiatu... Ja... Nie wiedziałem, co
powiedzieć. Czułem się nieswojo. Nie wiedziałem, jak do niego przemówić, czym go
pocieszyć. Świat łez jest taki tajemniczy. 8 Wkrótce poznałem lepiej ten kwiat.
Na planecie Małego Księcia kwiaty były zawsze bardzo skromne, o pojedynczej
koronie płatków, nie zajmujące miejsca i nie przeszkadzające nikomu. Pojawiały
się któregoś ranka wśród traw i więdły wieczorem. Krzak róży wykiełkował w ciągu
dnia z ziarna przyniesionego nie wiadomo skąd i Mały Książę z uwagą śledził ten
pęd, zupełnie niepodobny do innych pędów. Mógł to być nowy gatunek baobabu. Lecz
krzak szybko przestał rosnąć i zaczął się formować kwiat. Mały Książę, który
śledził pojawienie się olbrzymiego pąka, wyczuwał, iż wykwitnie z niego jakieś
cudowne zjawisko, lecz róża schowana w swoim zielonym domku przygotowywała się
powoli. Starannie dobierała barwy. Ubierała się wolno, dopasowywała płatki jeden
do drugiego. Nie chciała rozkwitnąć pognieciona jak maki. Pragnęła zjawić się w
pełnym blasku swojej piękności. O, tak! Była wielką zalotnicą. Jej tajemnicze
strojenie się trwało wiele dni. Aż pewnego poranka - dokładnie o wschodzie
słońca - ukazała się. I oto ona - która tyle trudu włożyła w swój staranny
wygląd - powiedziała ziewając: - Ach, dopiero się obudziłam... Przepraszam
bardzo... Jestem jeszcze nie uczesana. Mały Książę nie mógł powstrzymać słów
zachwytu: - Jakaż pani jest piękna! - Prawda? - odpowiedziała róża cichutko. -
Urodziłam się równocześnie ze słońcem. - A ten parawan? - Już bym przyniósł, ale
pani mówiła... Wtedy róża znów zaczęła kaszleć, aby Mały Książę miał wyrzuty
sumienia. W ten sposób mimo dobrej woli płynącej z jego uczucia Mały Książę
przestał wierzyć róży. Wziął poważnie słowa bez znaczenia i stał się bardzo
nieszczęśliwy. - Nie powinienem jej słuchać - zwierzył mi się któregoś dnia -
nigdy nie trzeba słuchać kwiatów. Trzeba je oglądać i wąchać. Mój kwiat
napełniał całą planetę swoją wonią, lecz nie umiałem się nim cieszyć. Historia
kolców, która tak mnie rozdrażniła, powinna rozczulić... Zwierzył się jeszcze: -
Nie potrafiłem jej zrozumieć. Powinienem sądzić ją według czynów, a nie słów.
Czarowała mnie pięknem i zapachem. Nie powinienem nigdy od niej uciec.
Powinienem odnaleźć w niej czułość pod pokrywką małych przebiegłostek. Kwiaty
mają w sobie tyle sprzeczności. Lecz byłem za młody, aby umieć ją kochać. 9
Sądzę, że dla swej ucieczki Mały Książę wykorzystał odlot wędrownych ptaków.
Rano przed odjazdem uporządkował dokładnie planetę. Pieczołowicie przeczyścił
czynne wulkany. Miał dwa czynne wulkany. To się bardzo przydaje do podgrzewania
śniadań. Miał też jeden wulkan wygasły. Ponieważ powtarzał zwykle: - Nic nigdy
nie wiadomo - więc przeczyścił także wygasły wulkan. Jeśli wulkany są dobrze
przeczyszczone, palą się powoli i równo, bez wybuchów. Wybuchy wulkanów są tym,
czym zapalenie sadzy w kominie. Oczywiście my, na naszej Ziemi, jesteśmy za
mali, aby przeczyszczać wulkany. Dlatego też sprawiają nam tyle przykrości. Mały
...
matush555