Tomasz Pacyński - Wrota Światów - Zła Piosenka.doc

(1743 KB) Pobierz
Tomasz Pacyński

Tomasz Pacyński

 

 

Wrota ŚWIATÓW, ZŁA PIOSENKA

 


His hode hanged in his in two;

He rode in symple aray,

A soriar man than he was one

Rode never in somer day

A Gest ofRobyn Hode


-1 -

Prawda to, iże duo corpore niemogą się pomieścić penetratipe in eodem loco. A trup ieszcze niemaiacy dotem subtilitatis, którey on możey nigdy nie mieć, bo może bydź z liczby potępionych, iakże on z grobu kamieniem zawalonego, wyniść nie może. Wszak w tym nie masz dubium, iż krwie y pewnych przymówek zażywszy wstępuie wiedźma w niewinne ciało per unionem accidentalem, a w nim i z nim zaraża z Bożego dopustu.

Żywot Bł. Piotra z Blyton, biskupa Lincoln

 

W szałasie panował półmrok nawet teraz, upalnym popołudniem. Zapach suchych, nagrzanych słońcem liści okrywających dach wiercił w nosie. Fabienne nie mogła już powstrzymać łez.

Widziała zatroskaną i zrezygnowaną twarz swojej przybranej matki, która bezradnie gniotła lnianą szmatkę, jakby nie wiedziała, czym zająć ręce. Żabcia nie mogła nic poradzić i zdawała sobie z tego sprawę. Nie była jedną z tych mądrych kobiet, które z pokolenia na pokolenie poznawały sztukę zamawiania choroby, oddalania cierpień. Jej talent jarmarcznej wieszczki nie pomagał, przeciwnie. Czuła zbyt wiele, umierała wraz z tą kobietą na posłaniu, o wiele za długo i o wiele za późno. I nic nie mogła poradzić.

Rozszerzone oczy Bethie błyszczały w półmroku. Fabienne wzdrygnęła się, gdy dojrzała w nich dziecinną ciekawość, ten brak współczucia właściwy dzieciom, niewinny i wywodzący się z nieświadomości. Jasnowłosa dziewczynka już nieraz widziała śmierć. Ale nie znała jeszcze umierania.

 

Suche liście pachniały odurzająco, ich woń mieszała się z zapachem polnych kwiatków. To Bethie ich nazrywała, była przekonana, iż konająca je lubi; zdawało się, że szalone jak u schwytanego w pułapkę zwierzęcia spojrzenie na ich widok zmienia się, łagodnieje i uspokaja. Pewnie rzeczywiście tak było.

Palce bladej dłoni poruszyły się, drgnęły wargi. Fabienne pochyliła się nad leżącą, ale nie usłyszała ni szeptu.

Uratowana spod szubienicy kobieta po prostu gasła. Nie walczyła już, od dawna nie przerywała nocnej ciszy skowytem, którego nie mógł znieść nawet Claymore, najtwardszy i najbardziej cyniczny z nich wszystkich; wstawał z posłania i szedł prosto w las, byle tylko nie słyszeć.

Nie miotała się już, nie zasłaniała jak przed spadającymi na nią ciosami, nie odpychała czegoś, co widziała tylko ona. Przestała walczyć, nie miała sił.

- Ona umiera? - Głosik Bethie dał się słyszeć między jednym a drugim płytkim, nierównym oddechem. Fabienne pogładziła dziewczynkę po włosach.

- Tak, umiera - odparła łagodnie. Bethie zerknęła z ciekawością.

- Bo tak chce?

Fabienne uniosła głowę, spojrzała nieprzytomnie. Nie wiedziała, o co też chodzi małej. W ciszy, która nagle zapadła, słychać było tylko oddech umierającej. Coraz płytszy i wolniejszy.

Milczenie się przedłużało. Bethie niecierpliwie potrząsnęła głową, chwyciła Fabienne za rękę.

- Powiedz, bo tak chce? - dopytywała się natarczywie.

Po chwili Fabienne zrozumiała: małej nieobcy był widok ludzi, których zabijano. Nie pojmowała, że można umrzeć spokojnie, odejść cicho, bez widocznej przyczyny.

Uśmiechnęła się smutno.

- Tak, Bethie, bo tak chce.

Buzia dziewczynki rozjaśniła się.

- To dobrze - stwierdziła po namyśle. - Wiem, że ona chce. Popatrz.

Fabienne spojrzała na wychudłą twarz wiedźmy, której rysy wyostrzyła zbliżająca się śmierć. Oczy umierającej poruszały się pod sinawymi powiekami, jakby kobieta śniła swój ostatni sen.

Dziewczyna drgnęła, kiedy poczuła, że zimne palce chwytają jej dłoń, zaciskają się na niej z nieoczekiwaną siłą. Pochyliła się, zanim jeszcze wargi zdążyły się poruszyć.

- Jo vos aim mult, m’soeur - wionął cichy szept, tak cichy, że wyda wał się złudzeniem, igraszką słuchu. Tylko lekki powiew tchnie nia na policzku powiedział Fabienne, że to dzieje się naprawdę.

Też cię kocham, nieznana siostrzyczko, pomyślała, ujmując zimną dłoń, która oddała uścisk.

- Jo n’ai nientde mai.

To dobrze. I już nikt więcej cię nie zrani, już nigdy. Obiecuję.

Pogładziła policzek, który wydawał się przejrzysty jak karta pergaminu.

Umierająca otworzyła oczy. Przytomne i przenikliwe.

- M’entendez, cber’amie - powiedziała głośno, wpatrując się w twarz dziewczyny.

Fabienne czuła uścisk zimnych palców, silny i zniewalający. Wszystko wokół nagle jakby zniknęło, pozostały tylko oczy z rozszerzonymi prawie na całą tęczówkę źrenicami. Poczuła, że tonie w tych oczach niczym w leśnym stawie wśród torfowisk, którego głębia sięga chyba do samego piekła skrytego pod ciemną, brunatną wodą. Mogła tylko słuchać, choć wcale tego nie chciała.

- N’ai curedeparler - westchnęła wiedźma cicho.

Nic już nie zostało do powiedzenia. I spod tafli brunatnej wody wyjrzało współczucie. Fabienne poczuła, jak lodowate palce gładzą jej dłoń. Nie cofnęła ręki. Dopuszczała współczucie, ale nie litość.

Litości nie było. Nie może jej być dla kogoś, kto pomoże zabić tego, kogo kocha najbardziej. Już, kurwa, nikogo nie mogę pokochać, pomyślała. I miała rozpaczliwą świadomość, że i tak pewnie jest za późno.

Uścisk zelżał, powieki znów przysłoniły oczy. Tylko dłoń umierającej pełzła po przykryciu jak ślepe zwierzątko. Bethie przypadła do posłania, ujęła ją w swoje małe, brudne łapki. Po twarzy wiedźmy przebiegł ledwie dostrzegalny skurcz.

Fabienne wstała z klęczek, odeszła dalej. Słyszała jedynie urywany, cichnący oddech.

Coraz dłuższe były przerwy między kolejnymi próbami zaczer-pywania powietrza.

W końcu z ostatnim, głębokim westchnieniem oddech ucichł.

Cisza. Szelest liści, brzęczenie owadów gdzieś na zewnątrz, na łące. Odległy ptasi trel.

- Sempres est morte - powiedziała Bethie. - Une mai chancun n’en deit estre cantee.

Ona umarła, powtórzyła w myśli Fabienne. Jest wolna. Ciekawe, jak długo ja będę umierać? Nikt już nie zaśpiewa złej piosenki. Właśnie została odśpiewana.

Odwróciła się powoli i zajrzała w twarz dziewczynki. W przepastną głębię ciemnych oczu o rozszerzonych źrenicach, niczym leśny staw wśród torfowisk.

Wtedy zaczęła krzyczeć.

***

Rankiem przeszła ulewa. Strugi deszczu siekły drzewa i zarośla, zbierały się na wąskich, piaszczystych ścieżkach w mętne potoki, które osadzały na wystających korzeniach niesione ze sobą igliwie, liście i całe gałązki, nie wiadomo, zerwane przez wiatr czy przez ciężkie krople. Cały świat poszarzał i ściemniał, mrok rozpraszały tylko sine błyski piorunów, przebijające się przez kurtynę spadającej z niskich chmur wody. Wysuszona przez letnie upały ściółka chłonęła wilgoć, wypełniały się kotlinki o roztratowanych brzegach, służące zwierzynie za wodopoje. Po kamieniach strumieni, płytkich i ledwie cieknących jeszcze wczoraj środkiem łożysk, pędziła spieniona fala jak podczas wiosennego przyboru.

Letnia nawałnica nie trwała długo. Choć z daleka dochodziły jeszcze głuche stłumione pomruki, na polanie od dawna świeciło już słońce. Zaledwie zbliżało się południe, a trawa zdążyła już wyschnąć, kałuże wsiąkły w piasek, zostały po nich tylko ślady, zabarwione po brzegach żółtawym osadem pyłków. Tam, gdzie korony drzew dawały osłonę przed słońcem, ściółka dymiła mgłą, unoszącą się nisko, gorącą i wilgotną.

Claymore Ramirez otarł czoło, rozmazując na nim smugi brudu. Choć obnażony do pasa, był spocony jak mysz. Wolał już suchy upał, jaki panował przez ostatni miesiąc, niż to parne, duszne przedpołudnie. Od dawna tęsknił za chłodem ciemnego wnętrza karczmy czy choćby zamkowych murów, za smakiem piwa wydobytego prosto z głębokiego loszku. Dziś wyjątkowo mu tego brakowało. To nie był dzień na kopanie dołów.

Z wykopu dobiegło przekleństwo. Claymore westchnął, jeszcze raz otarł czoło wiedząc, że i tak nic to nie da, najwyżej umaże się jeszcze bardziej. Podszedł do krawędzi, popatrzył na lśniące od potu, zgięte plecy Snake’a, który mocował się z jakimś opornym korzeniem. Obsceniczne tatuaże pokrywał przylepiony do skóry kurz.

- Może teraz ja? - zaproponował Ramirez z niechęcią. Zaklął w duchu, gdy ten wyprostował się od razu.

- Mógłbyś - mruknął.

Oparł się na krawędzi wykopu, odrzucił złamany rydel, jedyne narzędzie, które mieli, nie licząc stępionego kordą. Wyglądało na to, że bartnicy z leśnej osady nigdy nic nie kopią, nawet w warzywnikach. Była to prawda, nie mieli warzywników.

Ze stęknięciem Snake wydźwignął się z dołu, usiadł na trawie i rozejrzał się w poszukiwaniu cienia. Daremnie, bo zaczęli kopać z dala od jedynego dębu, licząc na to, że nie będą im przeszkadzać korzenie. W ten sposób zyskali tyle, iż musieli pracować w pełnym słońcu, a korzeni i tak było pod dostatkiem.

Ramirez zsunął się do dołu. Nie było to trudne, od rana, gdy tylko minęła nawałnica, zdążyli wryć się na półtorej stopy, może dwie. Wciąż za mało, jak na przyzwoity grób.

Poranna ulewa, mimo iż obfita i gwałtowna, zdołała zwilżyć glebę zaledwie na dwa cale. Głębiej, pod darnią, grunt rozsypywał się niczym popiół lub przypominał zbity piaskowiec. Claymore szarpnął gruby jak męskie przedramię korzeń, zaklął, gdy wzbity pył dostał się do oczu. Mrugał przez chwilę, w końcu stęknął z rezygnacją, ujął rękojeść tępego kordą i zaczął rąbać. Odwracał przy tym głowę i zaciskał powieki, by choć trochę uchronić się przed deszczem piasku.

Uderzał coraz mocniej, bez rezultatów, korzeń był twardy i powęźlony, może ostra siekiera dałaby mu radę. Ale siekiery nie mieli.

Snake przyglądał się z niepokojem, Ramirez bowiem zadawał ciosy na oślep, jakby wałczył z zajadłym wrogiem. Ostrze kordą trafiało tuż obok drugiej dłoni, która odciągała korzeń od ściany wykopu. Kuglarz nie wytrzymał.

- Uważaj na paluchy - ostrzegł.

Niewiele brakowało, aby on pierwszy stał się ofiarą. Przy kolejnym, zadanym z wściekłością uderzeniu, ostrze kordą zwinęło się, ledwie omijając umazany ziemią kciuk. Claymore wyprostował się gwałtownie, cisnął kord, który wbił się w darń tuż obok stopy Snake’a.

Kuglarz popatrzył z urazą, jak chwieje się drewniana rękojeść, pociemniała od potu. Po czym roześmiał się niespodziewanie.

- Mówiłem, żebyś uważał na paluchy - powiedział wesoło. - Zapomniałem dodać, że na moje.

Poruszył bosą stopą. Ciężkie buty ściągnął już dawno, co, jak widać, nie było najrozsądniejszym posunięciem.

Złość na twarzy Ramireza ustąpiła miejsca rezygnacji.

- Tym kordem nawet glizdy byś nie przeciął. - Pokręcił głową. - W życiu nie wyciągniemy tego pierdolonego korzenia...

- To co zrobić? Przenieść ten dół kawałek dalej?

Claymore splunął śliną zmieszaną z piaskiem. Przyszedł mu do głowy taki pomysł.

- Zacznijmy gdzie indziej. W końcu jej wszystko jedno, gdzie będzie leżeć.

Kuglarz popatrzył na dół, którego wykopanie zajęło cały ranek. To jednak nie była rozsądna propozycja.

Odsunął zdecydowanie Ramireza, stojącego w płytkim, po kolana, wykopie. Uchwycił korzeń, złośliwie przebiegający akurat tędy, i pociągnął z całej siły. Claymore widział, jak na barkach występują mu węzły mięśni, jak zamazuje się rysunek tatuaży.

- Może byś pomógł! - wysapał kuglarz, nie odwracając się. Ramirez wzruszył ramionami, nie wierzył w powodzenie, próbowali już przecież. Mimo to posłusznie stanął za kuglarzem, złapał za koniec korzenia, niknący w przeciwległej ścianie wykopu.

- Raz, dwa... - stęknął Snake. - I trzy!

Pociągnęli jednocześnie. Z początku korzeń ani drgnął, tylko sucha ziemia osypywała się z szelestem. To na nic, pomyślał Claymore; z wysiłku czerwona mgiełka przysłoniła mu oczy. Ale natężał wszystkie siły.

I nagle trach! - rozległo się głuche chrupnięcie. Rąbanie tępym kordem nie poszło całkiem na marne, korzeń pękł akurat w tym miejscu. Claymore runął na tyłek, wzbijając wysoko kurz, jęknął z bólu, gdy Snake wylądował mu na kolanach.

Ciężki oddech kuglarza mieszał się z cichymi przekleństwami Ramireza.

- Może byś zabrał ze mnie swoją kościstą dupę?! - Claymore nie wytrzymał w końcu.

***

Siedzieli na krawędzi wykopu. Później poszło łatwiej, gdy przebili się już przez pierwszą, najbardziej zbitą warstwę ziemi. Głębiej można było wygarniać rękoma, poszło szybciej niż złamanym rydlem bez trzonka, nie mówiąc o kordzie.

Wciąż było parno i duszno. Ucichły już odgłosy dalekiej burzy, ale znad poszycia nadal unosiła się mgiełka. Claymore przyglądał się swoim dłoniom, brudnym, z piaskiem powbijanym pod połamane paznokcie.

Snake drapał się po wytatuowanej piersi. Od pyłu swędziało go całe ciało. Jemu kopanie szło sprawniej, wielkie jak łopaty dłonie zagarniały ziemię lepiej od rydla, czemu Ramirez przyglądał się z niekłamanym podziwem, mimo niepokojących skojarzeń z paskudnymi potworami, rozkopującymi świeże groby. Gdzieś w zakamarkach pamięci utkwiły głęboko opowieści matki. Ghola, tak chyba brzmiało to słowo, przypomniał sobie. Rozkopuje mogiły i pożera zwłoki. Wzdrygnął się, splunął do dołu.

- Uważaj, gdzie plujesz - mruknął Snake, bez złości, raczej z przyganą.

Claymore chciał się odciąć, jednak po chwili zeskoczył do wykopu, roztarł plwocinę butem.

- Przepraszam - powiedział cicho, nie patrząc na kuglarza. Ten skrzywił usta w uśmiechu.

- Przesadzam pewnie - odparł. - Osobiście byłoby mi wszystko jedno, nawet gdybyś tam naszczał. Ale to nie ja będę tu leżał.

Ramirez mimo woli popatrzył dalej, gdzie pod dębem spoczywały zwłoki owinięte w derkę zamiast całunu. Nawet nie wiemy, jak miała na imię, przebiegło mu przez głowę. I zaraz nadeszła druga myśl, którą wbrew sobie wypowiedział na głos.

- To wszystko było niepotrzebne.

Początkowo nie zrozumiał gestu kuglarza, gdy ten wyciągnął do niego wielkie, brudne łapsko. Po chwili wahania podał mu

rękę, a Snake jednym pociągnięciem pomógł mu wydźwignąć się z dołu.

- Nie przyzwyczajaj się tak, to nie da ciebie - zakpił.

Ramirez spojrzał z ukosa.

- No co? - zirytował się kuglarz. - Pożartować nie można? Zaszkodzi jej to?

Nie, pomyślał Claymore, nie zaszkodzi. Ona zostanie tutaj, grób zarośnie trawą, za rok nikt nawet nie pozna. A my podarowaliśmy jej tylko długie dni cierpienia. Nic więcej.

- Ona też kiedyś lubiła się śmiać - zaczął Snake cicho. - Lubiła się cieszyć. Nie martw się, zrozumiałaby. Każdy by zrozumiał.

Ramirez spojrzał uważniej. Nie podejrzewał dotąd tego brutalnego, wytatuowanego mężczyzny o takie refleksje.

- To nie było niepotrzebne - ciągnął Snake coraz ciszej, jakby sam wstydził się wypowiadanych słów. - Umarła z godnością, to jej podarowałeś. Niby nic, a bardzo dużo.

Wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach. Po raz kolejny otarł pot z twarzy.

- Ech, co ja pieprzę - mruknął. - Wiesz co? Ale dobrze, że ubiłeś tego skurwysyna, kata. Za to, co jej zrobili.

Claymore bezmyślnie przesypywał z ręki do ręki garść piasku. Drobne ziarenka przelatywały między palcami.

- To nie ja - odparł wreszcie. - To Fabienne. A poza tym rękę karaj, nie ślepy miecz...

Spostrzegł, że na dźwięk imienia dziewczyny po twarzy kuglarza przebiegł ledwie dostrzegalny grymas, szczęki zacisnęły się na chwilę. Nie był zaskoczony, Snake już od dawna źle reagował, gdy tylko słyszał, że Claymore wymienia jej imię. Było to dość dziwne, Fabienne demonstracyjnie nie dostrzegała Ramireza, odzywała się tylko oficjalnie lub, znacznie częściej, złośliwie. Nawet wtedy, gdy po raz pierwszy chciał jej podziękować za pomoc, kazała mu po prostu spadać. Spróbował jeszcze raz, spotkał się z taką samą reakcją, potem dał sobie spokój. Przyglądał się tylko ukradkiem, dziewczyna w jakiś sposób przyciągała jego wzrok. I to nic między nimi nie zmieniło.

Tak, pomyślał Ramirez, przez ponad trzy miesiące. Długie dni spędzone w lesie, w paskudnej osadzie bartników, którzy przypominali bardziej złośliwe leśne stwory niż ludzkie istoty. Nawet ich kobiety sprawiały takie wrażenie, nie mówiąc już o licznych dzieciach, przywodzących na myśl złośliwy pomiot gnomów. O ile gnomy bywają równie brudne i wrzaskliwe.

Trzy miesiące oczekiwania na śmierć. Już dawno stało się jasne, że uratowana spod szubienicy wiedźma nie przeżyje. Po prostu nie chciała przeżyć, nie walczyła. Czasem Ramirez miał poczucie straszliwego marnotrawstwa, jakiejś osobistej wręcz krzywdy. Tyle to kosztowało, a ona zwyczajnie sobie umiera. I zwykle zaraz przychodziła refleksja - nie o nią przecież chodziło. Po prostu przypadek.

- Długo to trwało.

Ramirez drgnął, kuglarz trafił dokładnie w tok jego myśli. Spojrzał z ukosa na Snake’a, który wydawał się pochłonięty otrzepywaniem piasku z ramion. O co ci tak naprawdę chodzi, pomyślał. Wolałbyś pewnie, żeby mnie tu dawno nie było, żebym nie właził w drogę twojej ukochanej, przybranej córeczce. Mógłbym sprowadzić dziewczynę na złą drogę. Nie martw się, jej to wisi, mniej się liczę niż mój wałach chociażby. Co mnie to wszystko obchodzi...

Chciał coś powiedzieć, zmienić temat, nie było sensu drażnić starego. Jednak poczuł irracjonalną złość, choć nie chciał przyznać się samemu sobie, że chodzi o to, iż czuje się zlekceważony, a nawet upokorzony postępowaniem Fabienne.

- Za długo - rzekł, zanim pomyślał, co mówi. - W sam raz, by mieć siebie dosyć nawzajem.

Snake popatrzył na niego uważnie.

- Cóż - odparł wreszcie. - Nic cię już tutaj nie trzyma. Ona już nic nie powie, nie możesz udawać, że na to właśnie czekasz.

Claymore nie wiedział, co odpowiedzieć. Snake trafił celnie.

- Chcesz powiedzieć, że... - gdy wreszcie zaczął, zabrakło mu słów. Co się ze mną dzieje, pomyślał tylko.

- Chcę powiedzieć, że nie wiesz, co robić. - Kuglarz skrzywił się w złośliwym uśmiechu. - Od samego początku nie wiedziałeś, i nic się nie zmieniło.

Ramirez zacisnął dłonie, aż zabolały go paznokcie połamane przy kopaniu. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał rzucić się na Snake’a z pięściami, co zapewne miałoby zgubne skutki. Nawet zmęczony robotą kuglarz mógłby go wrzucić do dołu jednym celnym ciosem, potem wystarczyłoby tylko zasypać.

Ma rację, pomyślał Claymore, nie wiem. I chyba od początku nie wiedziałem. Nie chciał się przyznać sam przed sobą, że liczył na coś, co zawsze wyśmiewał, w co nigdy nie wierzył. W konsekwencję przeznaczenia, w logikę wydarzeń. Gdzieś głęboko był przekonany, że istnieje jakiś sens, że uratowanie nieszczęsnej kobiety miało swój cel. Że ma ona do odegrania jakąś rolę, skoro los postanowił skrzyżować ich drogi.

Że to ona, prawdziwa wiedźma w końcu, wskaże dalszy cel.

Nie wskazała. Zgasła tak cicho. I zostawiła pustkę.

- Umarła wolna. - Cichy głos Snake’a wdarł się w tok myśli Claymore’a. - Nie przed wrzeszczącą gawiedzią, bez strachu i poniżenia.

Kuglarz mówił cicho, pochyliwszy głowę, Ramirez nie widział wyrazu jego twarzy.

- To jest ważne. Coś jednak uratowaliśmy. Możesz mieć to za nic, twoja sprawa. Ale lepiej dla ciebie, żebyś nie miał.

Snake wstał, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy.

- Zresztą, myśl sobie, co chcesz. Tylko może ci nic nie zostać.

***

Upał nie zelżał po południu. Nawet gdy cień rozłożystego dębu wydłużył się i sięgnął wzgórka suchej ziemi obok gotowego już na przyjęcie ciała dołu, wciąż było gorąco. Może tylko mniej parno.

Nie rozmawiali wcale, siedzieli w milczeniu na krawędzi wykopu, zajęci swoimi myślami. Żaden z nich nie mógł się zdobyć na to, by uznać, że już pora, że nadszedł czas, by owinięte derką zwłoki złożyć na dnie i zasypywać grób.

Ramirez gryzł bezmyślnie słomkę, źdźbło trawy zeschniętej i zbrązowiałej, jakby nadeszła już jesień. Zastanawiał się intensywnie, co dalej.

Nie było to proste. Wiosna i prawie całe lato na dobrowolnym wygnaniu odcięły go od informacji, docierały tylko jakieś strzępy wiadomości, głównie za pośrednictwem mrukliwych bartników, obok osady których rozłożyli się obozem. Nie mogły być zbyt wiarygodne, leśni osadnicy rzadko kiedy wychylali się z puszczy.

Raz czy dwa Fabienne i żabcia wypuściły się do najbliższej wsi, położonej tuż na skraju puszczy i jakimś cudem dotąd nie spalonej czy splądrowanej. Ale było to dawno, Snake wysłuchawszy nowin, stanowczo zakazał ryzyka.

A nowiny były złe. Nie dotyczyły ich wprawdzie bezpośrednio, jak dotąd nikt nie ścigał sprawców czy też współsprawców rzezi w Nottingham. Nie bardzo było komu ścigać, Czarny Baron nie żył, jego kompani, ci, którzy mieli szczęście, powrócili do rodowych siedzib, by czekać na lepszą okazję do szybkiego wzbogacenia. Zbrojni w większości poszli w rozsypkę, gdy okazało się, że nie ma kto im płacić.

Ale Claymore zdawał sobie sprawę, że nieszczęsny szeryf był jedynie figurantem. To nie on kierował rozgrywką, stał się narzędziem w rękach znacznie potężniejszych sił, które wolały jednak trzymać się w cieniu. A teraz zniknęły. I to musiało niepokoić.

Nie potrafił uznać, jak kuglarz, że wszystko skończone. Nawet wbrew temu, co widział na własne oczy, nie wierzył w śmierć Ma-tcha. Jak się okazało, był w tym przekonaniu osamotniony. Zagadnięty parę razy Snake pukał się tylko wymownie w czoło i pytał, ilu Claymore widział ozdrowieńców po trafieniu bełtem w serce...

Niestety żadnego. Ale miał przeczucie, i to właśnie go niepokoiło. Nigdy dotąd nie miał przeczuć.

Zaczynał się niecierpliwić. Dotychczas nie zdawał sobie sprawy, jak długa agonia uratowanej wpłynęła na to, że nie pozwalał sobie dotąd na głębsze refleksje. Teraz wszystko się skończyło....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin