Updike John - Czarownice Z Eastwick.pdf

(1314 KB) Pobierz
239217419 UNPDF
John Updike
Czarownice z Eastwick
Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz
Data wydania oryginalnego: 1984
Data wydania polskiego: 1993
Sabat
„Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny”.
— Isobel Gowdie, 1662
„Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej
kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód;
jego ciało było twarde jak żelazo — tak myśleli ci, co go dotykali”.
— Agnes Sampson, 1590
— Aha, i jeszcze coś — powiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie
pośpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na myśl
czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym zwyczajem do
powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bólu — Sukie mówi, że pewien człowiek
kupił rezydencję Lenoxów.
— Jaki człowiek? — spytała Aleksandra Spofford, która poczuła się nieco wytrącona z
równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod wpływem stanowczych
słów Jane.
— Pewien facet z Nowego Jorku — odrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując niemal
ostatnie słowa i nie wymawiając r , jak przystało na osobę pochodzącą z Massachusetts. —
Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny.
— Aha. Jeden z tych.
Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę plotkę, plotkę
o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać tu podboju,
Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami Aleksandry
Spofford — obecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do rozszyfrowania stanu Rhode
Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-fioletowe góry wznoszą się w pogoni za
delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części pewnych roślin, które jesienią odrywają się
od swoich korzeni, żeglują w porywach wiatru w pogoni za horyzontem.
— Sukie nie ma co do tego pewności — powiedziała Jane pośpiesznie, przy czym jej s
zaczynało się temperować. — Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo owłosione dłonie.
Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge Perley, że musi mieć taki
duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A poza tym ma pewną ilość
fortepianów.
Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy była
dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z gardziołka
zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło na jej ramieniu.
Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w zaczynającym cierpnąć
przedramieniu czuła mrowienie.
— A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek?
Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego kota.
— Sukie wie tylko tyle — odrzekła tonem osoby, która musi się bronić — ile wczoraj
wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej Marge Perley.
Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmu — ponownego
umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego marmuru, w centrum
Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły się w jednym punkcie,
powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym brzegu Zatoki Narragansett, miało
kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock Street, znajdowały się śródmiejskie firmy, a
przy prostopadle do niej położonej Oak Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley
natomiast była to osoba, do której należały okropne kanarkowe napisy „Do sprzedania”,
wyskakujące tu i ówdzie na drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu
prosperity gospodarczej i mody ludzie wprowadzili się do miasteczka i z niego wyprowadzili.
(Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdowało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i było
tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perley — właścicielka napisów — była kobietą
przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali niż Jane,
Aleksandra i Sukie. Tak, jeżeli ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym miasteczku
czarownicą — to właśnie ona. Marge Perley miała jednak męża — małego, kłótliwego
Homera Perley, który bez przerwy przycinał bardzo krótko żywopłot z forsycji — wskutek
czego różniła się od nich zasadniczo.
— Papiery zostały przekazane w Providence — wyjaśniła Jane, wciskając twardo końcowe
ence w ucho Aleksandry.
„I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmi” — pomyślała Aleksandra. Tuż przy jej
twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana obojętna
płaszczyzna drzwiczek szafki kuchennej; Aleksandra była świadoma istnienia strumienia
atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego się jak wir przed zmęczonymi
oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka tego człowieka i zakocha się w nim i że
nie wyniknie z tego nic dobrego.
— Czy on nie ma nazwiska? — zapytała.
— A wiesz, to idiotyczne — odrzekła Jane Smart. — Margie powiedziała Sukie jak on się
nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy. Zaczyna się
na „van”, „von” czy „de”.
Co za elegancja — zauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by
przygotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki brunet,
Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek podróżujący,
człowiek, na którym ciąży klątwa...
— Kiedy on ma się wprowadzić?
— Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!?
W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt grube brwi
(zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące się i tworzące
półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz był zawsze o ton
jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była czarownicą o obfitych
kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze szeroko w pragnieniu
chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca raczej leniwą i entropijnie
chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i skoncentrowana jak koniuszek
zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez cały dzień przebywająca w mieście,
zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem ludziom uśmiechów na powitanie — rozedrgana.
Tak pomyślała Aleksandra, odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia
otacza nas ze wszystkich stron; natura poszukuje nieuniknionych form i znajduje je, minerały
i ciała organiczne układają się wzajemnie pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt
równoboczny jest matką struktury.
Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do spaghetti,
sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona i jej dzieci nie
zjadłyby w ciągu stu lat — nawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki. Podnosiła
dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego kotła stojącego na
drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej mgliście, że jest to
rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu kochankowi — hydraulikowi
włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos przewidywał, że trzeba zmieszać posiekaną
cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie
krócej — w tym była magiczna siła) na rozgrzanym oleju, następnie dodać sporo cukru, który
zneutralizuje kwasowość, jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej
drugiej); jednak to nie co innego jak łyżeczka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki
męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez którego
męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę mieszankę należało
dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią własnoręcznie i
przechowywanych przez ostatnie dwa tygodnie na wszystkich parapetach okiennych,
pomidorów, które teraz zostały pokrojone w talarki i wrzucone do miksera. W chwili gdy dwa
lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar absurdalnej płodności został zesłany na
popodpierane palikami rośliny rosnące w jej ogrodzie, do którego każdego popołudnia
wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce przesączone przez rosnące rzędem wierzby.
Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i blade jak gdyby zostały zrobione z taniego,
zielonego papieru, łamały się pod ciężarem obficie wysypanych owoców. W tej płodności
było coś wariackiego, był w niej krzyk podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących
sprawić komuś przyjemność. Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin,
najbardziej ludzkimi w swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodniste
pomarańczowo-czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne
jądra swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie
menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozlany na białym
spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej własnym
ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu Aleksandra
dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z naturą. Czy w celu
przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś neurotyczny święty w
dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem wszelkiego zdrowia, więc jeżeli
człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać, czyniąc tym samym zadość wymaganiom
porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo to jednak gardziła czasami sobą, oskarżając się o
lenistwo, które kazało jej wziąć sobie kochanka z rasy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości.
Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły od jej
rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z prostej
drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spofford, spoczywał wysoko na kuchennej półce, w
słoju. Był sprowadzony do postaci wielobarwnego proszku, a wieczko słoja zostało mocno
zakręcone. Aleksandra sprowadzała go do tej postaci w miarę jak po przeprowadzce z
Norwich w stanie Connecticut do Eastwick ujawniała się jej moc. Ozzie znał się na chromie i
przeniósł się z fabryki armatury znajdującej się w pagórkowatym mieście, gdzie było zbyt
wiele białych kościołów o obierających się ścianach, do firmy konkurencyjnej, mieszczącej
się w betonowym budynku półmilowej długości, położonym na południe od Providence, w
dziwnym industrialnym krajobrazie tego małego stanu. Przeprowadzili się siedem lat temu.
Tutaj, w Rhode Island, jej moc rozszerzyła się jak gaz w próżni, dzięki czemu drogi Ozzie,
odbywający codzienne podróże do pracy i z pracy wzdłuż szosy numer cztery, został
zredukowany najpierw do rozmiarów zwykłego człowieczka, z którego słonym,
powodującym korozję powietrzu pięknego macierzyńską urodą Eastwick, opadła zbroja
patriarchalnego obrońcy, a później — kiedy jego chroniczne potrzeby i równie chroniczna
Zgłoś jeśli naruszono regulamin