Chalker-Charon Jack L. - Smok u wrót.doc

(1366 KB) Pobierz
Prolog

JACK L. CHALKER

 

 

 

CHARON:

SMOK U WRÓT

 

 

 

Przekład Konrad Majchrzak


PROLOG

CZAS NA REFLEKSJE

1

 

Narile zatoczyły szerokie koło i ustawiły się pod wiatr, gotowe do śmiertelnego ataku. Przez szczeliny w skórze wysunęły ostre jak brzytwa ostrza, po czym zaczęły pikować w dół.

Mężczyzna rozpaczliwie rozglądał się wokół, nie przerywając pełnego desperacji biegu. Pustynia nie oferowała mu żadnego schronienia, a jej popękana po­wierzchnia była twardsza od betonu.

Narile były stworzeniami powietrza: ogromnymi, szybkimi czarnymi pociskami, z wielkimi jajowatymi oczyma, a macki falujące z tyłu ciała, spełniające funk­cję i ogona, i steru, wspomagały ich lot. Każdy z tych czarnych potworów posiadał na podbrzuszu dwie za­krzywione półksiężycowate, kościane płyty, z których wysuwały się śmiertelnie groźne, twarde jak stal ostrza, zdolne pociąć ofiarę na kawałki.

Mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego, iż nie ma gdzie się skryć, postanowił więc podjąć walkę na miej­scu, na tym otwartym i płaskim terenie. Jeden z ma­rili runął na niego z niewiarygodną prędkością, ale on padł na ziemię i przekoziołkował. Zdążył wykonać ten prosty manewr na ułamek sekundy przed uderzeniem ostrzy, przez co o mało nie spowodował kolizji napastnika z twardą jak skała ziemią. Szczęście mu jednak do końca nie dopisało, zerwał się więc po­nownie na równe nogi, w duchu przeklinając siebie za to, iż wyruszył tak późno. Sprawdził położenie oby­dwu stworzeń. Wiedział doskonale, że powinien je mieć przed sobą, a nie na flankach, tak jak teraz. Przywołał wszelkie rezerwy swych sił - zdolne się pojawić jedynie w sytuacji zagrażającej bezpośrednio życiu - i pobiegł pod ostrym kątem w kierunku krą­żących potworów.

Narile posiadały inteligencję, ale poza tym były na­zbyt pewne siebie. Dysponowały przecież kilkoma ki­lometrami kwadratowymi otwartej przestrzeni pozwa­lającej na wszelkie manewry i na zabawę, nie mogły więc mieć najmniejszych wątpliwości, jaki będzie re­zultat takich manewrów. Tymczasem chciały mieć tro­chę uciechy.

Mężczyzna ponownie się zatrzymał, by stawić czoło swym dręczycielom. Tak jak się spodziewał, para po­łączyła się i wydawała się teraz unosić bez ruchu w powietrzu, obserwując go żółtymi, pozbawionymi wszelkiego wyrazu oczyma, ukrywającymi - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - wielką ucie­chę i wielkie rozbawienie.

Wiedział, że ma bardzo niewiele czasu.

Z punktu widzenia narili wyglądało jakby stał w miejscu, zwrócony ku nim twarzą, z wyciągniętymi ramionami. Potraktowały to jako wyraz rezygnacji i poddania się, a ponieważ takie rozwiązanie było dla nich najnudniejsze z nudnych, ruszyły na niego, by tym razem go po prostu zabić.

Opuściły się bardzo nisko, na wysokość około jednego metra ponad powierzchnią pustyni, i pędziły w jego kierunku, smakując najwyraźniej ostatnie mo­menty przed dokonaniem zabójstwa. Kiedy zbliżyły się do swej ofiary, rozległ się potężny grzmot i wy­glądało jakby sama ziemia się rozstępowała. Wokół mężczyzny wyrósł kamienny mur, a on sam otoczony teraz, zatopił się częściowo w ziemię. Drapieżcy byli tak zaskoczeni, iż uderzyli z dwóch przeciwległych stron w ciągle jeszcze wznoszącą się ścianę. Posypały się iskry, kiedy ich ostrza wbijały się w kamień, jed­nak obydwaj zachowali dość równowagi, by utrzymać się w powietrzu i poderwać ponownie w górę.

Wewnątrz tej nagle powstałej studni, w cieniu ka­miennego, czterometrowego muru, prawie kompletnie wymęczony mężczyzna słuchał syku wściekłych na­rili. Zużył już półdniową porcję wody. Jego forteca musi wytrzymać. Opadłszy na ziemię, rozkoszował się miłym chłodem swej maleńkiej twierdzy i nasłuchiwał.

Narile błyskawicznie dostosowały się do nowej sy­tuacji i próbowały skruszyć mury. Waliły z całej siły i pod odpowiednim kątem. Co prawda narobiły trochę szkód, ale jeszcze większą krzywdę wyrządziły sobie samym, w końcu ich groźne ostrza zbudowane były ze zwykłej tkanki kostnej. Wkrótce zrezygnowały więc z dalszych prób.

Usiadły na szczycie budowli, blokując dostęp świa­tła. Mężczyzna stwierdził, iż właściwie ocenił wymiary ścian; obydwa stwory były zbyt duże, by opuścić się w głąb studni przypominającej komin.

W końcu, co było do przewidzenia, jeden z nich usiadł na obrzeżu muru i spuścił swe długie macki do wnętrza fortecy. I znów okazało się, jak precyzyjnie mężczyzna określił wielkość tej budowli, chociaż mi­mo wszystko było to dla niego przerażające doświad­czenie - leżeć tam, na dnie, bez dostępu światła dziennego i słuchać trzepotania macek tuż mad głową. Wkrótce i to się skończyło. Mógł się nieco odprężyć. Doszedł już tak daleko, tak bardzo daleko i choć na krótką chwilę był bezpieczny, ale czuł, że jego re­zerwy są na wyczerpaniu.

Usłyszał jakiś ruch nad sobą i za moment... po pro­stu obrzydliwie go znieważono. Potwory nie mogły dopaść go w żaden inny sposób, usiłowały więc teraz wykurzyć go z kryjówki... wypróżniając się na niego.

Usłyszał wściekły pomruk i naril odfrunął, wpusz­czając do środka studni nieco światła. Chciałby wie­rzyć w to, że odleciały oba, ale na pewno jeden z nich czaił się na zewnątrz, podczas gdy drugi wzniósł się prawdopodobnie w kierunku najbliższej chmury, by pobrać z niej wilgoć, bez której nie mogły się obyć. Sam oddałby wszystko za troszkę tej wilgoci, byleby w innej formie niż to czym teraz był cały ubabrany.

Chmury... Próbował skupić myśli. Jak wyglądało niebo? Uwagę jego przykuwało bezpośrednie niebez­pieczeństwo. A przecież zawsze gdzieś były jakieś chmury. Są, ale wysoko, a to znaczy, że mają mniej wilgoci, niż on by potrzebował. Jednak...

Skoncentrować się... skoncentrować! Gdyby miał tyl­ko więcej sił! Z najwyższym wysiłkiem zamknął oczy i usiłował odciąć się od wszystkiego, z wyjątkiem wra­żliwości na wa. Nie było to łatwe, kiedy odchody na­rili piekły się w upale i potwornie cuchnęły. Wiedział, że wkrótce sam się upiecze, bowiem jego forteca była wprawdzie prymitywnym, ale i bardzo skutecznym piecem.

Myśl... myśl! Myśl jedynie o wa...

Naturalnie odczuwał wa, które pozwoliły mu zbu­dować tę twierdzę, ale te, których potrzebował teraz, były inne. Sięgał na zewnątrz, wa do wa, jego własne do innych, i uwolnił swe widzenie. Znów mógł obser­wować pustynię.

Po narilach nie było najmniejszego śladu, natomiast w pobliżu znajdowały się dwa krzaki. Przedtem ich tam nie było. Uśmiechnął się do siebie w duchu, choć powodów do uśmiechu miał niewiele. Marile były wprawdzie inteligentnymi zwierzętami, ale nigdy by im nie przyszło do głowy, iż krzaki w takim miejscu mogą tak samo zwracać na siebie uwagę, jak one sa­me. Zresztą te krzaki niewątpliwie były narilami!

Fakt, iż ciągle tak cierpliwie czekały w tym upale potwierdzał jego najgorsze obawy. Niewątpliwie były szkolone i ślepo posłuszne rozkazom. Kto wie, może to nawet myśliwi samego Yateka Moraha?

Czuł wa gęstego pustynnego powietrza i cząsteczek wody wokół, ale je zignorował. Sięgał wyżej, znacznie wyżej i modlił się pełen nadziei, iż gdzieś w jego za­sięgu jest dość chmur, by uformować to, co niezbędne.

Naturalnie, były tam, ale bardzo wysoko i w nie­wielkich ilościach, oby - w wystarczających. Musi ich wystarczyć.

Powoli, ostrożnie sięgnął do wa chmury, cząsteczek wody, przemawiał do nich, prowadząc je ostrożnie i łą­cząc we wzory i grupy, coraz bardziej i bardziej gęste, skupiał w jednym miejscu, dokładnie nad jego ma­leńkim fortem.

Nie był pewien, czy posiada dość mocy, ale w tej chwili tyle tylko mocy i siły był w stanie zebrać. Musi wystarczyć, Po prostu musi...

Teraz wa chmur leć! W górę, wznieś się ku słońcu, swej gwieździe - karmicielce. Wznoś się... wznoś...

Przyczajone opodal dwa “krzewy" zadrgały, zami­gotały i ponownie zmieniły się w narile. Nie rozumiały chyba, co się dzieje, ale ujrzały cień na ziemi i po­czuły jego chłód. Wielkie, żółte oczy spojrzały w niebo i zobaczyły zbierające się chmury, które gęstniały i ciemniały sto razy szybciej niż zwykle. Narile nie rozumiały przyczyn tego zjawiska, ale wiedziały - wy­czuwały to swymi zmysłami - iż nad ich głowami, w sposób zupełnie nienaturalny, zbiera się potężna bu­rza. Odczuły prawdziwy lęk. Przez chwilę wahały się pomiędzy tym lękiem i swym naturalnym instynktem a otrzymanym rozkazem, by dopaść i zabić tego czło­wieka. Jednak grzmot, który wydobył się z tej dziwnej, niezwyczajnej chmury i odbił się niesamowitym echem na rozległych przestrzeniach pustyni, spowodo­wał, że lęk i instynkt zwierząt jednak zwyciężyły. Narile uniosły się w powietrze i pognały w kierunku rozświetlonej słońcem pustyni, poza granice cienia rzu­canego przez chmurę.

Spadł deszcz. Gęsty i równomierny. Padało nad ma­łym fortem i nad niewielkim terenem wokół. Mężczy­zna nie tracił czasu i natychmiast nakazał wa ścian powrót do poprzedniego kształtu. Kiedy mury opadły, stał znowu na powierzchni pustyni; na której nie po­zostały już żadne ślady budowli. Odchody narili cią­gle go oblepiały, zrzucił więc z siebie wszystko; po­zostawiwszy jedynie przy sobie pustą manierkę i czar­ny pas, i pozwolił; aby deszcz obmył go całego. Stał tak minutę czy dwie, czerpiąc radość z deszczu i chło­du, jednak wiedział, że nie wolno mu stać bezczynnie, gdyż wody było niewiele, a i tej wkrótce mogło zabraknąć.

Narile doszły już do siebie i pojęły, że to ich prze­ciwnik sprowadził burzę. Odzyskały pewność siebie i zaczęły znowu krążyć na obrzeżu chmury. Czekały aż przestanie padać.

Wysuszona ziemia, na którą deszcz nie spadł od dwóch lub trzech ludzkich pokoleń, nie była w stanie przyjąć takiej ilości wody. Zwykle twarda powierz­chnia po burzy stała się śliska i zdradliwa. Centrum ulewy przesuwało się wraz z podążającym naprzód mężczyzną, a narile dotrzymywały mu kroku, czeka­jąc na koniec ulewy na obrzeżach chmury. Deszcz uszkodziłby ich delikatne, błoniaste skrzydła, normal­nie niewidoczne podczas lotu. Koniec ulewy oznaczał sygnał do ataku.

Mężczyzna modlił się o to, żeby deszcz nie przestał padać. Niewiele brakowało, a uwierzyłby w skutecz­ność modlitwy, znalazł się bowiem w odległości za­ledwie jakichś stu metrów od podnóża gór w momen­cie, gdy ulewa ustała. Całe wa świata nie było w sta­nie wyczarować deszczu, jeśli nie było wody, a on nie miał dość czasu, by wykorzystać pozostającą z tyłu wilgoć i ponownie przekształcić ją w deszczową chmurę.

Narile jednak, obawiając się jakichś sztuczek z jego strony i podejrzewając, iż powstrzymał deszcz po to tylko, żeby zwabić je w pułapkę, nie zdecydowały się na atak. Zyskał więc trochę czasu, tyle by dobiec do najbliższych skał.

Jeden z narili, widząc desperację ofiary, zapomniał o ostrożności i sycząc wystrzelił wprost za nim. Do­gonił go w momencie, kiedy mężczyzna był ledwie o krok od pierwszych skał. Zadał mu cios w plecy. Ścigany zawył z bólu i pod wpływem ciosu potoczył się na sterczące kamienie. Na szczęście naril zapom­niał wysunąć swe śmiertelne niebezpieczne ostrza, i, choć uderzenie było bardzo silne, nie był to jednak cios ostateczny.

Oszołomiony mężczyzna wczołgał się w szczelinę po­między skałami i zaklinował tak głęboko, jak tylko mógł. Mimo to wiedział, że nie ma szans. Pozbawiony resztek sił, bez żadnych już sztuczek w zapasie, wie­dział, że szczelina jest zbyt płytka, by ochronić go przed mackami prześladowców. Był tak wycieńczony, że nie zależało mu już praktycznie na niczym. Stracił przytomność. Zdążył tylko pomyśleć, że przynajmniej śmierć przyniesie wytchnienie.

- Jatik?

Głos wydawał się bardzo daleki. Odejdź! krzyczał w myślach. Ja jestem martwy! Pozwól mi odpocząć!

- Jatik, musisz wysłuchać mego głosu - usłyszał znowu.

Głos był bliższy, rozkazujący, trudny do zignoro­wania.

- Jatik, tu Koril. Musisz ze mną porozmawiać.

- Przecież ja umieram - wyszeptał niemal ze zło­ścią. - Pozwól mi odejść.

- Tak, jesteś martwy - przyznał głos Korila. ­Ani ja, ani nikt inny nie ma dość mocy, żeby cię ura­tować. A przecież tak długo jak twoje wa płonie i wal­czy wewnątrz ciebie, możemy się ze sobą komuniko­wać. Proszę cię, Jatik, byłeś zawsze dzielny i lojalny. Nie odchodź, zanim nie odzyskasz sił dzięki twym słowom.

Mężczyzna zmagał się ze sobą, usiłował sobie coś przypomnieć. Słowa... Misja...

- Jatik, gdzie są pozostali?

Pozostali?

- Nie żyją. Nikt z nich nie żyje.

- Wobec tego jesteś ostatni. Pośpiesz się, Jatik, bo czasu jest coraz mniej, a moja moc, utrzymująca cię przy życiu, słabnie. Muszę wiedzieć. Czy udało ci się tam dostać? Czy byłeś świadkiem spotkania?

Spotkania... jakiego spotkania? Zmagał się z wła­sną pamięcią. Ach, tak, spotkanie. O Boże! Spotkanie...

- Wi... widziałem - wydusił z trudem. - Czte­rech Władców w Diamentowej Skale. Czterej Władcy i tamci. O Boże!

- Tamci... skup się, Jatik! Wytrzymaj jeszcze chwi­lę! Tamci! Jak oni wyglądali?

- Potworni... Monstrualni. Przebrani co prawda za ludzi, ale nie byli w stanie nas oszukać. Są okropni, Koril, potworni! Diabelski pomiot. To przekracza lu­dzką wyobraźnię. Oślizgli, ohydni! Jakby narodzili się w piekle.

- Czterej Władcy... czy istnieje jakiś sojusz?

- Tak, tak! O Boże! Musisz ich unicestwić, Koril! Nie wolno ci pozwolić, by sprzedali ludzkość komuś takiemu! Potworność! Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić! Modlę się do Boga, byś nigdy nie musiał napotkać ich na swej drodze. Na sam ich widok Latir i Mohar utracili zmysły.

- Jak te piekielnie pomioty wyglądają? Skup się, Jatik! Wytrzymaj jeszcze!

- Wyglądają? Boże, ja tylko dlatego nie zwario­wałem, że odrzucam od siebie ten obraz. To Monstra... Miazga... Breja... W nich jest potworne zło! żło, ja­kiego człowiek nie jest w stanie pojąć. Oni pożrą czło­wieka, pożrą Czterech Władców i nas wszystkich. Musisz...

- Jatik! Jatik! Nie odchodź! Jeszcze chwilę! Jatik! Wracaj! Ja muszę wiedzieć... Do diabła, to na nic. Odszedł od nas.

Koril westchnął i pokręcił głową, po czym wstał z kolan i rozejrzał się po swym pustynnym królestwie. ścierwa dwóch narili drgały jeszcze w miejscu, do­kładnie tam, gdzie rozprawił się z nimi.

Niemal całą godzinę spędził na przearanżowaniu sce­nerii, która była świadkiem ostatnich wydarzeń. Wie­dział, że wcześniej czy później jakaś grupa wysłana z Diamentowej Skały natrafił na to miejsce. Chciał zmylić tych, którzy w tej chwili już podążają śladem pogoni i walki. Koniecznie powinni uwierzyć, że narile i Jatik zginęli walcząc ze sobą. I orni w to uwierzą. Dotarcie aż tak daleko wymagało olbrzymich sił, przecież on sam trafił tu tylko dlatego, że z daleka zauważył wywołaną przez zmarłego burzę i rozpoznał w niej to, czym rzeczywiście była - autografem swe­go twórcy. Przybył niestety za późno, za późno dla biednego Jatka...

A jednak sporo się dowiedział od zmarłego. Jatik potwierdził jego wcześniejsze informacje i najgorsze obawy. Ale Koril był stary... Stary i teraz już samotny. Choć mocy miał pod dostatkiem, istniały jednak granice wytrzymałości starego człowieka.

Wiedział, że potrzebna mu jest nowa grupa, a tę niełatwo będzie zebrać i utworzyć, szczególnie pod bacznym okiem Matuzy. Niewątpliwie Matuze dowie się, że żaden z jego posłańców nie złożył sprawozda­nia. A to oznacza, że domyśli się, kim byli naprawdę i kto ich posłał.

Mimo to wiedział, co należy robić. Był stanowczy i zdecydowany. Niezależnie od szans, to musi być zro­bione. Słowa Jatika wstrząsnęły nim do głębi. I on, i zmarły urodzili się i wychowali na światach bardzo odległych od tego, na którym się teraz znajdował, obaj zdążyli zobaczyć kawał kosmosu, zanim zesłano ich do tego piekła.

Charon to piekło. Każda potworność, każdy horror, jaki kiedykolwiek powstał w umyśle człowieka, ist­niały naprawdę, a krajobraz, klimat i tutejsza fauna bardziej na miejscu byłaby zapewne w ostatnim kręgu piekła Dantego.

Koril był tego świadom i wiedział, że Jatik - rów­nież.

Cóż więc takiego mógł ujrzeć, co tak go przeraziło? Cóż mogło spowodować, że przestępca uwięziony w piekle z tysiącami innych przestępców nazwał coś nie­wyobrażalnie złym?

Co było aż tak potworne, iż nawet mieszkańców piekieł napawało wstrętem i przerażeniem?

Jatik był sadystą i wielokrotnym mordercą, nie od­różniał dobra i zła. Same te pojęcia były dla niego czymś obcym. A przecież... nawet on ujrzał coś tak potwornego, że - zanim umarł - poznał prawdziwe zło. Była w tym niewątpliwie jakaś symetria.

Jedno było pewne. Czterej Władcy weszli w jakiś układ z czymś, co znajdowało się tutaj, na Charonie. Ich niewyobrażalny egoizm stanowi dla nich ochronę, pomyślał z goryczą. Przynajmniej na razie.

Według ludzkich norm Czterej Władcy byli złem wcielonym. Tak oceniała ich nawet sama Konfedera­cjo. Ale przecież nie Jatik.

Cóż więc takiego widział? W jaką niewolę Czterej Władcy, powodowani chorobliwym egotyzmem i ułudą wielkości, oddali siebie i ludzkość?

Na skalistej, otwartej przestrzeni pustyni było bar­dzo gorąco, mimo to Koril poczuł nagły chłód, kiedy odwróciwszy się odchodził od ciała zmarłego męż­czyzny.

 

2

 

Najgorsze dla militarnej potęgi jest odkrycie, że znajduje się ona w stanie wojny, odkrycie dokonane dopiero w momencie, kiedy nieprzyjaciel rozpoczął już pierwsze uderzenie. A jeszcze bardziej wkurza to“ iż mimo ujawnienia nieprzyjacielskiej akcji, nie można dostrzec samego wroga.

Konfederacja stanowiła kulminację całej ludzkiej historii i kultury. W odległej przeszłości człowiek za­decydował, że ekspansja kosmiczna będzie najbardziej interesującym i najbardziej praktycznym sposobem dokonywania postępu cywilizacyjnego, becz ryzyka po­pełnienia gatunkowego samobójstwa. Instynkt sporto­wego współzawodnictwa, zakorzeniony głęboko w lu­dzkiej mentalności, zaczął dominować, kiedy człowie­kowi przedstawiono stojące przed nim nowe wyzwa­nie. Współzawodnictwo pomiędzy narodami było tym, co wszyscy ludzie, niezależnie od pochodzenia i wy­znawanej ideologii, doskonale rozumieli. Dla idei ta­kiego współzawodnictwa mogli pracować, popierali je i czerpali z tego satysfakcję.

W wieku dwudziestym i dwudziestym pierwszym polityka stawała się coraz mniej racjonalna, a totalne unicestwienie było coraz pewniejsze, człowiek przy­pomniał sobie, że pa raz pierwszy postawił stopę na Księżycu tylko dlatego, iż chodziło o szczególny zakład sportowy - wyścig w kosmosie. Naturalnie od tamtego czasu nie zapomniano o kosmosie. Prawdę mówiąc, in­teresowały się nim wszystkie państwa na Ziemi, ale były to jedynie powolne technokratyczne i wojskowe programy, bez większego udziału i poparcia poszczegól­nych narodów. W dziewiętnastym wieku każdy, kto miał duszę pioniera, mógł ruszyć na szlak w Oregonie albo - pod koniec dwudziestego wieku - wykroić mia­sto z zamarzniętej syberyjskiej tundry. Ale właśnie ci ludzie, którzy w czasach minionych byli pionierami, nie mogli się teraz znaleźć na pograniczu. Biedacy pozba­wieni ziemi i praw, uchodźcy i marzyciele zaludniali i cywilizowali stare pogranicze, lecz w wieku kosmicz­nym nie mogli uzyskać biletu na Księżyc. Tylko naj­wyższej klasy specjaliści albo ludzie bardzo bogaci mieli szanse znaleźć się w kosmosie. Zwykły człowiek, gdyby nawet chciał polecieć, nie mógł, a nudnawy i powolny bieg wydarzeń, związanych z podbojem ko­smosu nie oferował już takiej ekscytacji, jaką wywo­łały wcześniejsze odkrycia z epoki współzawodnictwa.

Wiedziały o tym rządy na Ziemi, dostrzegając rów­nież, że świat, z ciągle rosnącą populacją i niewiary­godnie szybko malejącymi zasobami naturalnymi, staje się coraz bardziej apatyczny. Stałe obniżanie się stan­dardu życia na całym świecie było oczywiste. Kompu­tery oceniały ten stan jako tolerancję trwałą i nie­uniknioną, a żądania każdej grupy, żeby to właśnie jej kraj uniknął obniżenia jakości życia, powodowały olbrzymie naciski nawet na najbardziej totalitarne re­żimy i zwiększały tylko prawdopodobieństwo wybu­chu totalnej wojny.

Jednakże technologia oferowała drogę wyjścia z tej sytuacji, drogę, na którą wiele narodów wstąpiło bar­dzo niechętnie, ale ze świadomością braku alterna­tywy. Uczeni dokonali w końcu rzeczy niemożliwej i przełamali obowiązującą do tej pory barierę szyb­kości. Była to sprawa wielce skomplikowana i doty­czyła takich praw fizyki, które nie były sprzeczne z te­orią Einsteina; a to dlatego, iż dotyczyły tych obsza­rów nauki, na których wspomniana teoria po prostu nie obowiązywała. Gwiazdy czekały teraz na swych odkrywców. Nie oznaczało to, iż odległości między­gwiezdne magle zniknęły; w pierwszym wieku eksplo­racji było tak wiele nowych miejsc da zbadania i tak olbrzymie przestrzenie do pokonania, że podróż z jed­nego krańca opanowanego przez człowieka kosmosu do pogranicza na jego drugim krańcu, trwała trzy lata tak zwanego czasu subiektywnego. To stosunkowo nie­wielka cena, w porównaniu z czasem trwającym całe pokolenia, który byłby niezbędny do pokonania tej samej odległości przy dawnych możliwościach. Jakby nie liczyć, dotarcie do Kaliforni zabierało amerykań­skim pionierom od czterech do sześciu miesięcy... Ten nowy system posiadał jeszcze jedną olbrzymią zaletę. Budowa statków kosmiczny...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin