Snopkiewicz Halina - Karygodna zabawa.doc

(748 KB) Pobierz

Halina snopkiewicz

Karygodna zabawa

 

Państwu Zofii i Henrykowi Krzakiewiczom

z   Zawiercia   z   wyrazami   wdzięczności

autorka i siostrzenica.

?

W każdym mężczyźnie odpowiadającym pewnym moim założeniom - mogę się zakochać,

ponieważ posiadam wyobraźnię. To był punkt wyjściowy tej gry niedobrej, kreujący

mnie na potwora.

Zatem jestem potworem, dopuść tę możliwość, wiadomo że potworów jest więcej, niż

to na pierwszy rzut oka wygląda. Odsłaniam się więc sama. Ty, który widzisz we

mnie anioła, powinieneś dowiedzieć się czegoś innego. Zawsze marzyłam o

mężczyźnie, któremu mogłabym się wyspowiadać. Niestety, nie mogłam brać pod

uwagę księdza podczas jego służbowych zajęć, rodzice wychowali mnie na ateistkę.

A w moim przypadku byłoby o wiele lepiej, gdybym mogła chodzić do kościoła i

wierzyć w panaceum zdrowasiek.

Ten potwór, któffjesTwe mnie tak głęboko ukryty, zrodził się z rzeczy w zasadzie

dobrej, z pogoni za cnotami ewangelicznymi, z pogoni za wiarą, nadzieją i

miłością. Wiadomo, że najwięcej ludzi wymordowano w imię zbawienia ludzkości.

Wiele tym można usprawiedliwić, wytłumaczyć niemal wszystko. Potwór więc wyrósł

i prosperował znakomicie na pożywce tego chcenia,  chęci kochania, pragnienia

czegoś

7

prawdziwego. Ale co to znaczy być prawdziwą? Wobec czego? Wobec kogo? Jaki tu

jest sprawdzian? Jaki miernik, jakie kryteria? Słowem - jaki jest tu punkt

odniesienia? W stosunku do czego? Do natury, do innego człowieka, do układu

społecznego? Do tego wszystkiego razem czy do czegoś poza tym, do czegoś stałego,

określonego już przez innych, nazwanego, czy do efemerydy, nie sprecyzowanej

chęci, żądzy przelotnej, wyrachowania, czegoś zgodnego z logiką czy do czystego

impulsu?

Wobec takiego niezdecydowania w ocenie - czemu tym punktem odniesienia nie może

być wyobraźnia, imaginacja, która zaprowadziła mnie - bo zaprowadzić musiała -

do wielkiej improwizacji niszczącej początkowy (być może) autentyzm. Lecz to

wcale nie tak łatwo wejść w orbitę błędnego koła, wykonać trzeba robotę niemałą.

Haruje się równie zaciekle na sukces, jak i na klęskę, choć zmierza się, rzecz

oczywista, do sukcesu, do triumfu, do ekwiwalentu za tę pracę tytaniczną,

odpowiedniego, do zapłaty godziwej. A może to właśnie zapłata godziwa,

ekwiwalent odpowiedni, a może to mało? Nie niecierpliw się, zrozumiesz wszystko,

najważniejsze, że zrozumieć chcesz, i chcesz mnie bronić przede mną. Tylko że

teraz już nie jest mi to potrzebne, bo i ja zrozumiałam, jak straszną zrobiłam

rzecz.

Cóż tu więc przyjmę za punkt odniesienia. Wyobraźnię, żelazną wolę czy perfidię.

Właściwie tylko te trzy psychologiczne zjawiska połączone dają coś zbliżonego do

układu wyjścia, do punktu zero. Wyobraźni miałam bodajże nadmiar, to trzeba było

zainwestować albo oszaleć.

Można, okazuje się, szaleć świadomie, wybrać sobie tak rzadką i interesującą

możliwość pogrążania się w szaleństwo - jeśli tak nazwać wypada robienie czegoś

absolutnie nieodpowiedzialnego, czegoś, co krzywdzi innego i ostro godzi w nas

samych. Więc nie roztkliwiaj się nade mną, bo sama sobie to zrobiłam. Każde małe

bicie serca osiągałam pracą mózgu. Jest naturalnie także i fabuła. Fabuła prosta,

mało

8

znacząca, schematyczna. W każdym razie zaprzeczyłam teorii, że nie można nikogo

zmusić do miłości. Wyobraźnia, żelazna wola, perfidia... No dobrze, niech ci

będzie, plus wygląd zewnętrzny, makolągwie to pewnie by nie wyszło, nie

powiodłoby się. Chociaż gdyby z kolei ten ktoś posiadał wyobraźnię, a makolągwa

byłaby odpowiednio inteligentna? To jeszcze można by rozważyć, w każdym razie

kwestii nie zamykałabym natychmiast.

Nie wymagaj ode mnie osądzenia tej sprawy. Chcę ci to zrelacjonować a nie

osądzić. Choć werdykty będą tu padać, na osądzenie tego potrzeba mi lat. A mówię

ci to z dwóch powodów - chcę, żebyś mnie znał i pragnę cię od tego uwolnić.

Fabuła niewiele tu wniesie. Ale ta gra, to wreszcie śmiertelne zmaganie się, to

już od banału jest dość odległe - choć w tej kategorii być może przeciętne, z

tym, że jest to już psychiczne wyrafinowanie. Nie wiem, co mnie tak

ukształtowało. Nie widzę w moim życiu aż takich powodów do urazów czy kompleksów,

byłam zawsze średnio zdolna, średnio pilna, ale do jednego miałam talent

niezaprzeczalny. Do reżyserii. Za późno to sobie uświadomiłam, to się po prostu

zmarnuje. Na szkołę filmową nie pora, a w życiu już niczego reżyserować nie będę.

Nigdy. Reżyserom filmowym to chyba się nie zdarza, za mało aktorzy mają czasu,

żeby ich wystrychnąć na dudka, ale w teatrze? Po powiedzmy dwusetnym

przedstawieniu, szczególnie kiedy reżysera nie ma na spektaklu? Aktorzy, nie

czując ręki kierowniczej, niepomni wskazówek, które przyjęli z aplauzem, uznali

początkowo za słuszne, zaczynają grać inaczej, inaczej odczytują tekst, w ryzach

może ich trzyma jeszcze rutyna, ale jeśli jest to aktor wybitny? Indywidualność

swojego rodzaju? A ja do roli amanta wybrałam w tym względzie geniusza. Był to

kabotyn absolutny, był to szczyt, w tej dziedzinie wyżej wznieść się już nie

można. Owszem, wiedziałam o tym od początku, to mnie nie zrażało, wręcz

przeciwnie, taki materiał był lepszy, bardziej mi odpowiadał. Postanowiłam, że

zagra to wszystko tak do końca,

9

tak głęboko, że z czasem zupełnie zapomni, że gra, i być może ja zapomnę także,

o to chodziło mi bardzo, przede wszystkim. Chciałam dobrze. Wiesz, jak to było

na meczu piłki nożnej. Sędzia podyktował rzut karny na bramkę gospodarzy.

Bramkarz nie obronił. Rozjuszony kibic zamachnął się butelką i ciężko ranił

jednego z zawodników. „No, to to już jest świństwo" - skonstatował ktoś na

widowni. „Panie, jakie świństwo - obruszył się jego sąsiad. - Chciał dobrze.

Chciał zabić sędziego. A że mu nie wyszło..." Więc i ja chciałam dobrze. A że mi

nie wyszło... Zresztą, czy właśnie tak? Spektakl przebiegał pozornie bez

zakłóceń, widownia niczego się nie domyślała, nie było widać, że wkrótce zawali

się scena, na której Konrad wygłasza swoje wzniosłe kwestie. W teatrze, jak

wiemy, niemałą rolę ma scenograf. Musiałam przejąć i tę funkcję, bardzo dbałam o

oprawę, w ładnej scenerii bardziej przyswajalnie dla ucha brzmiał napuszony

tekst. W każdym razie pewnych rzeczy nie można mówić w smażalni ryb,

prosperującej na zjełczałym oleju. No i naturalnie, byłam heroiną tego romansu.

Zresztą chyba w każdej kobiecie umiera, niszczy się wielka Sara Bernardh, choć

nie każda kobieta istnienie w niej aktorki sobie uświadamia. Wynika to stąd, że

kobieta która myśli, ma jakieś tęsknoty, pragnienia, pewną sumę oczytania,

znajomość niektórych wspaniałych dramatów - chce, żeby było ładnie, żeby to było

wielkie, a przynajmniej, żeby było czymś, i zależnie od możliwości, zabiera się

do tworzenia. Formy są najrozmaitsze. Albo świetnie gotuje i wybiera uroczą

polankę podczas niedzielnego wyjazdu za miasto, doskonałe prowadzi dom, jest

oddaną żoną, pracującą zawodowo, taką, która kosztem niemałego wysiłku wygląda

tak, jakby wyskoczyła z okładki ilustrowanego tygodnika „Kobieta Idealna", albo

rozmach ma większy i posuwa się znacznie, znacznie dalej, tak jak to uczyniłam

ja. Nie dyskwalifikuję kobiet, będę tylko dyskwalifikować siebie - i bronić.

Twierdzę, że w wielu wypadkach naturalność u kobiet jest sprawą wtórną, wynika

ze znako-

10

mitego opanowania roli, utożsamienia się z odtwarzaną postacią- Dotyczy to

kobiet, które nie kochają naprawdę. Kochających naprawdę jest bardzo mało, a

kochać chcą niemal wszystkie. Tworzą więc uczucia.

Widzisz tę półkę uginającą się od reprodukcji? Te albumy mnie charakteryzują.

Jedyne właściwie rzeczy, które chomikuję. Nie mogąc mieć oryginału, choćby

jednego - zbieram reprodukcje, powielane w milionach egzemplarzy. Przeglądam je

niekiedy z namaszczeniem, daje mi to złudzenie bezpośredniego obcowania z czymś

wielkim. Choć zwracam ci uwagę, że reprodukcja nie jest falsyfikatem,

reprodukcja jest uczciwa, nikt tu nikogo nie nabiera na prawdę. Nie wprowadza w

błąd. A ja tworzyłam falsyfikat, tylko falsyfikat mógł mnie zadowolić, musiał to

być falsyfikat genialny, nie do rozpoznania przez znawców, nie do rozszyfrowania

przez promienie Roentgena. O kłamstwie wiedział tylko twórca. Czy wszystko we

mnie jest kłamstwem? Czy ja też jestem falsyfikatem? A jeśli tak - to czego?

Czyim? Czy falsyfikat zrobiło ze mnie życie? Nie wiem. Nie jestem psychologiem,

jestem chemikiem. Ale może coś z tego wypłynie pod koniec tej opowieści, może

znajdzie się odpowiedź na choć niektóre, najbardziej drastyczne pytania.

Mój talent do reżyserii objawił się wcześnie, z siłą znaczną i został uwieńczony

sukcesem konkretnym, sprawdzalnym. Chodzi o szkolne przedstawienie jasełek.

Nauczycielka wytypowała mnie do roli Matki Boskiej. Ponoć nie było w klasie

dziecka o bardziej szczerym, niewinnym, urzekającym spojrzeniu. TO był chyba

pierwszy błąd w ocenie mnie, bo tego samego dnia potencjalna Matka Boska

usprawiedliwiła nie-odrobienie lekcji śmiercią dziadka. Żaden dziadek mi nie

umarł. Ale wydawało mi się to wzniosłe, odpowiednio niezwykłe, miałam łzy w

oczach, kiedy opowiadałam o wybitnych walorach dziadkowego charakteru, wszyscy

odnosili się do mnie z szacunkiem, częstowali mnie cukierkami. Wybierałam

„krówki". O żadnym pytaniu nie było mowy. Rzadko us-

11

prawiedliwiałam się z nieodrobionych lekcji, ale jak już - to już, nie szlam na

tandetę, nie zasłaniałam się bólem głowy, strzeliłam od razu z armaty: pogrzeb w

domu. Ale nie byłam jeszcze wtedy moralnie zdeprawowana. Choć nie miałam

rodzinnego obowiązku chodzenia do kościoła, rola Matki Boskiej w tej sytuacji

wydała mi się przesadą, wręcz świętokradztwem. Zupełnie jednak zrezygnować z

udziału w przedstawieniu to było ponad moje siły. Postanowiłam wykazać hart

ducha i mimo „nieszczęścia w domu" - działać, udowodnić moją aktywność.

-  Ja to zrobię - powiedziałam, bo zawsze jasełka wyobrażałam sobie zgoła

inaczej, niż to demonstrował w okresie świąt odłam dzieci chodzących na religię.

-  Co zrobisz, Kasiu? - zapytała nauczycielka.

- Jasełka - odparłam. - Będę reżyserem, pomogę pani uczyć dzieci tekstu.

Po chwili wahania czy zastanowienia nauczycielka zgodziła się. Nie protestowała

także, kiedy do roli Matki Boskiej wybrałam chłopca, którego szczere, niewinne,

urzekające spojrzenie w istocie odzwierciedlało naiwność jego duszy. Zagrał

doskonale, z czułością tulił do klatki piersiowej Dzieciątko, które było wielką,

czarną lalką. Jasełka były w szkole, a nie na plebanii, udało mi się

przeforsować Dzieciątko-Murzyna, co sądzę było światową rewelacją. Naprawiłam

tym krzywdy dyskryminacji rasowej, które docierały do mnie ze szpalt gazet i

radia, brałam odwet za geograficzną niesprawiedliwość zjawienia się Chrystusa,

dawałam szansę ewentualnego dostania się do raju mieszkańcom znad Lim-popo i

Zambezi. W każdym razie miałam dość energii i argumentów, odpowiednią ilość

pomysłów inscenizacyjnych i scenograficznych, aby zepchnąć nauczycielkę do

skrajnej defensywy. Udręczona, ograniczyła się do pomocy w uczeniu dzieci tekstu.

Triumfowałam skromnie. Wiedząc, że sukces jest moją zasługą, nie pragnęłam

ogólnego czy też szerszego poklasku. Laury wieńczyły skronie nauczycielki,

jasełka szły

12

kompletami, przez salę gimnastyczną przewinęły się niemal wszystkie szkoły z

naszego miasta i spory procent mieszkańców dorosłych. Nie musiałam wychodzić

przed kurtynę i kłaniać się. Wystarczyło mi, że sterczę za kulisami i syczę jak

żmija na zbyt samodzielnych aktorów. Perfidnie, w zapasie, w szantażu, miałam do

każdej roli dublerów, którzy błagalnie zaglądali mi w oczy. Wobec aplauzu, jaki

zdobyło przedstawienie, burzy oklasków, żaden aktor nie ośmielał się wychylić

poza moje wskazówki. Na zakończenie szkoły podstawowej wyreżyserowałam bajkę o

Jasiu i Małgosi. Rozpisałam tekst, starannie dobrałam narratora i objęłam tym

razem jedną z głównych ról - rolę Czarownicy. Czarownicę zdemo-nizowałam tylko

tyle, ile trzeba, żeby było „realistycznie" jak na bajkową konwencję, ale i

trochę uczłowieczyłam. Reprezentowała bodajże biologiczną walkę o byt, nie

pamiętam, czy nie przypadkiem żarłoczny kapitalizm, w każdym razie nadałam

rzeczy cechy pewnego historycznego porządku. Zwycięstwo Jasia i Małgosi było

zwycięstwem nowego ładu. Bolałam tylko, że Czarownicę wsadzono na łopatę (i buch

do pieca) podstępem. Wytłumaczyłam sobie, że skoro brak siły - fortel mile

widziany, bo dobro powinno zwyciężyć.

Skąd to się we mnie wzięło? Zawsze szukamy czegoś w dzieciństwie, poszukajmy i w

moim. Chorowałam na Hei-ne-Medina. Wiem, że tego nie widać, po mnie niczego

takiego nie widać. Wyleczono mnie całkowicie, choroba nie zdeformowała mi ani

nóg ani figury, pewnie nie był to jej najostrzejszy przebieg, ale, być może,

nieco skaziła mi psychikę. Dwa lata spędziłam albo w łóżku, albo w sanatorium.

Nie straciłam ani roku szkoły, uczyłam się, uczono mnie. Nie czułam się

nieszczęśliwa ani pokrzywdzona. Zapadłam na chorobę rzadką, to stawiało mnie w

pierwszym rzędzie ważnych, niczego nie musiałam wymyślać, żadnej śmierci dziadka,

to się zdarzało naprawdę - i dało mi dużo czasu na wymyślanie rzeczy innych. Nie

jest to argument obrony - co najwyżej przypuszczalne, albo tylko przypuszczalne

źródło

13

spraw, które robiłam później. Bo prawdopodobnie bez Hei-ne-Medina byłabym taka

sama, względnie bardzo podobna, ale tego już nigdy nie będę wiedziała na pewno,

jak też nigdy nie dowiem się, jaka byłabym, gdybym urodziła się angielską lady

bądź Indianką w rezerwacie. W każdym razie jako aksjomat przyjąć należy, że tam

gdzieś, podczas leżenia w łóżku, zaczęłam wchodzić w magiczny krąg pewnego

rodzaju mitomanii. Długo było to nie nazwane, objęte słowem „marzenia", wreszcie

w pełni świadome, kultywowane nawet ze smakiem. Na przykład? No, na przykład. Na

lewym udzie mam bliznę. Staje się niewidoczna, kiedy się mocno opalę. Ale na

ogół pierwsze wyjście na plażę kosztowało mnie odpowiedź na pytanie: „skąd masz

tę bliznę". Odpowiadałam, że zaszarżował na mnie byk, spokojnie, wydawać by się

mogło, pasący się na łące. Prapremiera tej odpowiedzi odbyła się w dzieciństwie.

„Miałaś szczęście, mógł cię zaharatać na śmierć". Tak już zostało, Powtarzałam

to kłamstwo, wzniecając nim uznanie dla mojej wyjątkowej szczęśliwości.

Odpowiedź tę chyba wynalazłam tuż po definitywnym porzuceniu zamierzenia, że

zostanę matadorem, uwielbianym przez tłumy. Ale przeczytałam już znacznie więcej

i dowiedziałam się tyle, że matadorem nie może być kobieta. A naprawdę, bliznę

zdobyłam w mało chwalebnym boju, spadłam z okna, zaczepiłam się udem na

zwisającej z parapetu, zardzewiałej zasuwce. Nie widziałam powodu, żeby tej rany

efektownie nie wykorzystać. Przykład inny: Na palcu lewej ręki mam ślady po

trzech skaleczeniach. Zwykłych skaleczeniach nożem, podczas krojenia chleba.

Opowiadałam potem, że łowiłam w nocy raki, że zdobyłam okazy niezwykłej

wielkości. Pocięły mi pałce szczypcami, kiedy je wyciągałam spod kamieni.

Poetyczne, nocny połów raków, prawda? I odpowiednio odważne. Ponieważ te raki

łowiłam sama. Należało przejść przez gęsty las, ominąć uważnie mokradło... Wiem,

że wszystkie dzieci coś bredzą, wymyślają, zaludniają wyobraźnię krasnoludkami i

stworami z bajek, i nie byłoby o czym wspominać,

14

gdyby to nie rozwinęło się tak, do tego stopnia, gdyby to nie rozwinęło się z

moją aprobatą, gdybym jako kobieta dorosła nie meblowała wyobraźni bohaterami

literackich romansów. Być może podczas tych dwóch lat choroby, całkowicie

uzależniona od innych, od rozpuszczających mnie rodziców, życzliwych lekarzy,

jednej złośliwej pielęgniarki, dobrodusznej salowej, koleżanek i kolegów,

przychodzących mnie odwiedzić z obowiązku bądź z dobrego serca - zapragnęłam

smaku władzy. Być może. To tylko jeszcze jedno domniemanie, jeszcze jeden

niewyraźny trop.

15

II

Studiować chciałam architekturę. Brat mój skończył chemię, mieszkał w Warszawie,

miał żonę i dziecko, nieźle mu się wiodło. Mogłam się na początek zaczepić.

Miałam dość Starachowic, nudnego domu rodzinnego, do którego musiałam wracać o

ósmej wieczorem bez względu na porę roku i świadectwo dojrzałości. Matka moja

była kasjerką biletową na stacji. W wolnych chwilach hodowała kury w małym

ogródku na przedmieściu, wolałabym, żeby w ogródku kwitły floksy. Miałam dość

także rosołu na obiad w niedzielę i obrzydliwego smrodu, jaki wypełniał

mieszkanie, kiedy matka przed skubaniem parzyła wrzącą wodą świeże kurze zwłoki.

Oblałam egzamin z rysunku. W szkole rysowałam „najlepiej z całej klasy", to mi

stwarzało interesujące miraże, a jak widzisz, niczego nie dowodziło. Profesor,

przechadzający się po sali, zatrzymał się przy mnie i zagadnął:

-  Czemu pani wybrała sobie taki trudny zawód na „a"?

-  Nie rozumiem?

- Architekturę?

-  Chciałabym... - ale przerwałam, nie wystąpiłam z żadną teorią przebudowy

robotniczych przedmieść w oazy flok-

16

sów, wodotrysków, szklanych ścian i lekkich konstrukcji. Byłam speszona.

- Jest tyle interesujących zawodów, na przykład na „b".

-  Botanika? Nie pasjonuje mnie to.

-  Budka z wodą sodową, proszę pani - powiedział profesor i odszedł.

Nie było to wersalskie, ale trafiało w sedno. Rysunek był rzeczywiście bardzo

niedobry. Poczułam się upokorzona, rujnowało to moje założenia, ale nie

obraziłam się na świat ani na profesora. W jednej konkurencji startuję tylko raz.

Wybrałam zawód na „c" - chemię. Nie mogę powiedzieć, że „od dziecka o tym

marzyłam", chemią zaraził mnie Emil, brat. Przez ten rok, po obcięciu się na

architekturze, mieszkałam u niego, a kiedy udało mu się zameldować mnie jako

pomoc do dziecka, pracowałam przez parę miesięcy w recepcji peryferyjnego,

podrzędnego hotelu. W niektóre wieczory przygotowywał mnie do egzaminu, tym

razem poszło gładko, zdałam, zostałam przyjęta. Nie twierdzę, że Emil nie znał

tam żadnego asystenta, ale wielkodusznie nigdy mi o tym nie wspomniał, mogę więc

wierzyć, że przyjęcie na wydział zawdzięczałam głębokości mojej wiedzy, która

sprostała silnej konkurencji. Chemię w szkole dość lubiłam, a przez rok pobytu u

Emila istotnie mnie to nawet wciągnęło. Na studiach nigdy się nie wybiłam, ale

też nie miałam szczególnych kłopotów, oblałam dwa kolokwia i jeden egzamin, do

tego można się przyznać nawet w najbardziej naukowym towarzystwie. Jeszcze jeden

rok mieszkałam u Emila, ruch w ich domu był niekolizyjny, wracałam późno,

partycypowałam w wydatkach na życie, czasem zabierałam małą na spacer, z bratową

Zosią pożyczałyśmy sobie wzajemnie bluzki. Ale nie mogłam im wiecznie siedzieć

na karku. Nie dawali mi tego do zrozumienia, rozumiałam to sama.

W szkole średniej polubiłam sport. Początkowo był on moją udręką, jak skrzypce

dla Paganiniego, rozmaite ćwiczenia miałam zalecane przez lekarzy, po kilku

latach nie mog-

«kx                                                                                             

17

\?

łam się bez sportu obejść. Pływałam, chodziłam na rozmaite boiska sportowe, nie

osiągnęłam żadnych wyników zasługujących na podkreślenie, ale sprawność fizyczna,

biologizm, młodość, odniosły pełny triumf nad niemocą i chorobą. Z czasów

choroby, przykucia do łóżka, przymusowego wyrzeczenia się właściwych wiekowi

zajęć, została mi dla siły fizycznej, zdrowia jakaś fascynacja - i pogarda.

Fascynacja -bo było to coś, co sądziłam, nie może być moim udziałem, pogarda -

ponieważ o tę chorobę czułam się wyższa od innych, bardziej wtajemniczona w

ludzki los poprzez łóżko, wózek, szynę, drugie w życiu samodzielne kroki, te

samodzielne kroki, których wagę już można docenić, które są zwycięstwem nad sobą,

nad światem, nad nie zawinionym i nie sprowokowanym złem, nad jakąś niepojętą

krzywdą zadaną mi przez na oślep atakujące wirusy. Jeździłam też na długie

rowerowe wycieczki i ta lewa noga, która po zdjęciu szyny była cieńsza, z czasem

przestała być cieńsza. O chorobie nikomu nie wspominałam, pierwszy raz mówię

tobie. Wygrałam tę sprawę, nie było o czym mówić, na zawsze zostanie mi w

pamięci obraz moich rówieśników z sanatorium, którzy tę sprawę przegrali.

Matka moja rzuciła pracę w kasie, kupiła maszynę tryko-tarską i zaczęła wyrabiać

swetry. Dobrze to robiła, dobrze jej za to płacili. Ojciec mój jest nauczycielem

języka rosyjskiego w technikum elektrycznym. Rozumiesz zatem, ani dobry filolog,

ani dobry elektryk. W czasie wolnym i w tajemnicy pisze wielką rozprawę o

Czernyszewskim. Od momentu nabycia przez matkę maszyny trykotarskiej wiele chwil

spędza wyłapując z podłogi, dywanów, ścian i powietrza wełniany pył, jaki się

unosi znad tej miniaturowej fabryczki swetrów. Na drugim roku studiów, kiedy

rodzice zaczęli mi przysyłać więcej pieniędzy, wyprowadziłam się od Emila,

wynajęłam pokój w starej kamienicy na Pradze, umeblowany koszmarnie, przy

„starszej, spokojnej i samotnej", która robiła mi piekielne awantury, jeżeli nie

zgasiłam

18

 

w łazience kontrolnego gazowego płomyka, tego, który powinien się wiecznie palić.

Awantury „starszej, spokojnej i samotnej" były wkalkulowane w moją egzystencję -

„zawsze coś będzie, jak nie płomyk to dywanik, jak nie dywanik to zbyt silna

żarówka" -doszłam do wniosku i mieszkałam tam czas jakiś. Miałam niekrępujące

wejście, o dwudziestej pierwszej moja gospodyni zapadała w niezwykle mocny, jak

na osobę starszą , sen. Zosia i Emil kupili mi na imieniny radio, studiowałam,

mia...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin