Urodzony zwycięzca- Hale Deborah.doc

(917 KB) Pobierz

 

Deborah Hale

 

Urodzony zwycięzca

 

Tłumaczyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska

 


Rozdział 1

 

Norfolk, Anglia, 1143

 

Armand Flambard żyje.

Na tę myśl Dominie zadrżała. W oddali, wśród pól, nieopodal lasu, majaczyły mury opactwa Breckland.

Armand nie zginął? Czy to możliwe? Dominie de Montford zadawała sobie to pytanie setki razy, odkąd trzy dni wcześniej wyruszyła w tę ryzykowną, okrężną podróż z Harwood. A może ojciec Clement zwyczajnie się pomylił? Może mu się przywidziało, że kiedy towarzyszył jej matce w pielgrzymce do świętej studni w Breckland, dostrzegł w klasztorze Armanda? Dominie nie mogła sobie pozwolić na tak długą nieobecność w majątku rodzinnym i pogoń za mrzonką.

A jednak...

Jeśli była to prawda, jeśli rzeczywiście odnalazłaby Armanda Flambarda tutaj, w Breckland, mogłoby to oznaczać, że zimą jej rodzina i wasale nie będą skazani na głodówkę. Teraz tylko ona odpowiadała za tych ludzi, niegdyś jednak odpowiedzialność ta spoczywała na Armandzie. Zanim jeszcze porzucił ich... i ją również.

Szelest w wysokiej trawie sprawił, że Dominie zapomniała o goryczy wywołanej tymi myślami i błyskawicznie skryła się w niewielkim zagajniku leszczyny i brzeziny. Serce waliło jej jak młotem, zaczęła się obawiać, że braciszkowie w Breckland usłyszą ten łomot podczas modlitw.

Kiedy niewielka pardwa oderwała się od ziemi, Dominie odetchnęła z ulgą. Po trzech dniach ukradkowej podróży przez wiejskie tereny miała nerwy napięte do granic możliwości. Do tego była bardzo, ale to bardzo głodna.

Lekki wietrzyk od strony opactwa przyniósł aromat pieczonego mięsiwa. Ślinka napłynęła Dominie do ust, zaburczało jej w brzuchu. Poszperała w sakwie przy pasie i wyciągnęła z niej czerstwą piętkę chleba. Żując ją powoli, starała się nie myśleć o głodzie, który zapewne czekał zimą wszystkich w Harwood i Wakeland, jeśli nie zdołają odpędzić Wilka od swych drzwi.

Eudo St. Maur. Wilk z Fenlands.

Panie, niech Armand tu będzie, błagała w duchu Dominie, choć wiedziała, że Bóg zapewne nie wysłucha jej rozpaczliwych próśb. Może, jak oświadczył pewien bezbożny wieśniak, Bóg i jego aniołowie zasnęli. Gdyby czuwali, z pewnością nie dopuściliby do tego, żeby światem wstrząsały takie niegodziwości.

Rozległ się dzwon na wieży w kaplicy opactwa, wzywający mnichów do pracy. Wkrótce brama klasztorna się otworzyła i wyległa z niej gromadka braciszków zakonnych w ciemnych habitach. Każdy z nich niósł motykę, łopatę albo jakieś inne narzędzie.

Choć Dominie nadal była głodna jak wilk, schowała resztki chleba do sakwy. Krok po kroku, powoli, zbliżała się wśród drzew do grupy mnichów. Uważnie patrzyła na każdego mężczyznę, aż w końcu jej wzrok zatrzymał się na ostatnim z nich.

Miał on mocną sylwetkę Armanda Flambarda, szedł żwawym krokiem. Dominie zauważyła, że brak mu tonsury, co oznaczało, że najwyraźniej jeszcze nie złożył ślubów wieczystych.

Może jednak Bóg przebudził się na moment ze swego snu i wysłuchał jej błagań.

Mężczyźni bez słowa rozproszyli się po poletkach i zagonach ogrodu, by tam zabrać się do pracy. Wysoki mnich zmierzał w kierunku Dominie. Kiedy dotarł na skraj ogrodu, wyciągnął sierpak i zabrał się do przycinania żywopłotu. Wciąż znajdował się bardzo daleko, pochylał głowę i Dominie nie miała pojęcia, czy to rzeczywiście Armand.

Do dzieła, na co czekasz, skarciła się w duchu. Nie wolno ci tracić czasu. A jednak z jakiegoś powodu zwlekała. Zapewne przyczyną była obawa, że jej ostatnia nadzieja okaże się płonna, jak tyle razy poprzednio.

W końcu Dominie zebrała się na odwagę, wyszła z kryjówki wśród drzew i ruszyła ku żywopłotowi. Braciszek zakonny nawet nie podniósł głowy. W końcu stanęła tuż przy nim.

– Armand Flambard? – zapytała skrzekliwym głosem. Nie otwierała ust od trzech dni, a ostatni raz piła wodę kilka godzin wcześniej.

Teraz mężczyzna gwałtownie uniósł głowę.

– Nie znajdziesz tu nikogo o tym nazwisku, młodzieńcze.

Młodzieńcze? To słowo zdumiało Dominie jeszcze bardziej niż kłamstwo Armanda. Teraz, kiedy popatrzył na nią i przemówił, nie miała najmniejszych wątpliwości, że to on.

Naturalnie nieco się zmienił od ich ostatniego spotkania. Miał bardziej smagłą twarz, zniknęła gdzieś młodzieńcza pulchność, zastąpiona dojrzałą męskością.

Jego ramiona były szerokie jak zawsze, ciało szczupłe i twarde niczym skała. Dłonie Armanda wydawały się większe i silniejsze, niż zapamiętała Dominie, a jednak palce poruszały się z tą samą gracją, z którą niegdyś wydobywały muzykę z lutni i... głębokie westchnienia z piersi pewnej młodziutkiej niewiasty.

Dominie odpędziła do siebie te wspomnienia i pomyślała o tym, jak w tej chwili wygląda. Nic dziwnego, że Armand nazwał ją młodzieńcem.

Ściągnęła frygijską czapkę z głowy, a ciasno spleciony kasztanowy warkocz opadł jej na ramiona.

– Spójrz na mnie ponownie i zobacz, czy to nie przywoła wspomnień... bracie – zażądała stanowczym głosem.

Gdy byli młodsi, też czasem nazywała go bratem, jednak wyłącznie w żartach. Chociaż Armand został wychowany w Wakeland, razem z de Montfordami, nigdy nie żywiła siostrzanych uczuć wobec młodego Flambarda. Teraz również nie.

Kiedy ponownie na nią popatrzył, zmusiła się do uśmiechu. Nie mogła mu przebaczyć tego, co zrobił, ale mieszkańcy Harwood i Wakeland bardzo go potrzebowali. Postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, by wrócił.

– Dominie? – Sierpak wyśliznął się z jego dłoni i upadł na ziemię. – Jak mnie znalazłaś? Dlaczego się tutaj zjawiłaś?

A zatem ją rozpoznał. Dominie na próżno usiłowała ukryć radość z tego powodu.

– Nie tak dawno temu ojciec Clement przybył do opactwa z pielgrzymką. Twierdził stanowczo, że cię rozpoznał, postanowiłam zatem przekonać się, czy to prawda. Słyszeliśmy pogłoski o twojej śmierci, Armandzie. – W głosie Dominie mimowolnie zabrzmiała karcąca nuta. – Powiedziano nam, że zginąłeś podczas bitwy o Lincoln, jak mój ojciec i Denys.

Tak bardzo go opłakiwała! Przez to czuła się nielojalna wobec ojca i brata, którzy również ponieśli śmierć w tej straszliwej bitwie.

Przystojną twarz Armanda przeszył grymas, taki sam, jaki zawsze pojawiał się na jego obliczu, gdy podczas ćwiczebnej walki na miecze ten urodzony wojownik otrzymywał szczególnie silny markowany cios.

Dominie natychmiast się domyśliła, co oznacza ta mina.

– Nie słyszałeś, że zginęli? – zapytała z niedowierzaniem.

– Słyszałem. – Armand obejrzał się przez ramię na resztę braci. Byli zbyt daleko, pochłonięci pracą, by zwrócić uwagę na niego i Dominie. – Ja także zginąłem pod Lincoln. – Pochylił się i podniósł sierpak. – Przynajmniej częściowo.

Co miał na myśli? Czyżby odniósł jaką poważną ranę, która nie była widoczna, ale przez którą stracił możliwość walki?

Dominie przeszył dreszcz. Potem przypomniała sobie, że przecież nie oczekuje, by Armand stanął do samotnej walki z siłami St. Maura. Potrzebne jej były jego umiejętności taktyczne i przywódcze, chociaż nie pogardziłaby dodatkową parą rąk do walki.

– Moim zdaniem, wyglądasz całkiem zdrowo. – Przynajmniej jak na jej potrzeby.

Armand wzruszył ramionami i powrócił do przycinania krzewów.

Może nadeszła pora na wyniszczenie prośby.

– Szukałam cię, gdyż potrzebuje twojej pomocy, Armandzie.

Zesztywniał.

– Proszę, nie nazywaj mnie już tym imieniem. Teraz jestem bratem Peterem... A właściwie wkrótce nim zostanę.

Z całą pewnością nie, jeśli ona miała cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie!

– Nazywaj się, jak chcesz, tylko mi pomóż. – W jej głosie zabrzmiało błaganie, ale jednocześnie i rozkaz. – Król robi, co może, ale jest już za późno, poza tym czyni zbyt mało. Nasze poważne zmartwienie to Eudo St. Maur. Słyszałeś może, co ten parszywiec wyczynia, odkąd król Stefan nierozsądnie puścił go wolno?

– Przebywam w klasztorze, nie w krypcie – odparł z przekąsem Armand. – Naturalnie, że o nim słyszałem. Niektórzy z naszych braci to uchodźcy ze świętych opactw na wchodzie, z klasztorów splądrowanych przez St. Maura.

Gniew w jego głosie pokrzepił Dominie. Święci braciszkowie nie przemawiali takim tonem. W przeciwieństwie do wojowników.

– A zatem wiesz bez wątpienia, że ogołocił wiele kilometrów ziemi wokół swojego obozowiska w Fenlands.

Armand znieruchomiał.

– Harwood?

Dominie pokiwała głową.

– Pod koniec zimy ludzie St. Maura zaatakowali jedną z naszych, leżących na uboczu, posiadłości. Dzierżawca i jego rodzina ledwie uszli z życiem.

– Niech piekło pochłonie tego szubrawca! – wymamrotał Armand przez zaciśnięte zęby.

– Może i tak się stanie. Pewnego dnia – zauważyła Dominie. St. Maur został ekskomunikowany za brutalne traktowanie duchowieństwa. – Do tego czasu jednak to my musimy bronić niewinnych przed jego siepaczami.

Z pewnością zrozumiał jej prośbę, jednak nic nie mówił. Zajął się przycinaniem gałązek. Dominie spróbowała ponownie.

– Kiedy dzierżawca uciekał z rodziną, St. Maur zapowiedział, że wróci, gdy w Harwood i Wakeland zgromadzimy zbiory. Nie możemy na to pozwolić, nasi ludzie będą głodowali.

Armand wyprostował się i popatrzył na nią niebieskimi oczami.

Modląc się w duchu, Dominie zamrugała powiekami, by powstrzymać łzy. Być może odbyła tę niebezpieczną podróż nie na darmo. Może jednak Armand Flambard pomoże im się bronić w walce z Wilkiem z Fenlands. Wierzyła, że w takim wypadku z pewnością zwyciężą.

W końcu Armand przemówił.

– Będę się modlił o ocalenie Wakeland i Harwood. – Pokręcił głową, z żalem, lecz stanowczo. – Nic poza tym nie mogę dla was uczynić.

– Modlił?! – zawołała Dominie, nie zważając na to, że zapewne lada chwila zwróci na siebie uwagę pozostałych benedyktynów. Najchętniej wyrwałaby sierpak z rąk Armanda – i stuknęła go nim w głowę. – Nie potrzeba mi twoich modłów, Armandzie Flambardzie, tylko twojego miecza!

 

Wściekłość nie wygląda ładnie na niewieścim obliczu.

W ostatnich pięciu latach Armand wielokrotnie wyobrażał sobie Dominie de Montford. W jego marzeniach na jej twarzy zawsze malowała się anielska niewinność. Gdy Dominie przemawiała, z jej ust wydobywał się słodki, łagodny szept.

Teraz stała przed nim ubrana w męskie szaty, z furią w oczach i nienawiścią w głosie. A on pożądał jej tak bardzo, że aż odebrało mu mowę.

Pięć lat temu, gdy musiał iść za głosem honoru, niechętnie zostawił młodą dziewczynę. Obecnie stała przed nim kobieta.

I to jaka!

Jej włosy miały barwę żyznej ziemi. W oczach migotały złociste ogniki. Gdyby oceniać rysy jej twarzy z osobna, nie uznano by je za piękne – Dominie miała wysokie kości policzkowe, mocną szczękę, szerokie brwi i pełne usta. Razem jednak tworzyły zapierającą dech całość.

– Czyżby jakieś kłopoty? – W pobliżu rozległ się głęboki głos brata Ranulfa, szafarza klasztornego. Armand znowu mimowolnie pomyślał o tym, że z tego braciszka byłby znakomity porządkowy.

– Ależ skąd. – Armand rzucił Dominie ostrzegawcze spojrzenie.

Poprzedni opat konsekwentnie nie pozwalał Armandowi na złożenie ślubów, twierdząc, że młody wojownik nie porzucił do końca dawnego życia. Nowy opat wydawał się bardziej przychylny, zapewne wkrótce dałby się przekonać... Jeśli tylko Dominie tego nie zepsuje.

Armand odwrócił się i spojrzał na szafarza.

– Bracie Ranulfie, to lady Dominie de Montford, moja przybrana siostra z Wakeland. Przybyła do Breckland...

Zawahał się, niepewny, co powiedzieć. Oszukiwanie brata zakonnego nie tylko było ujmą na honorze, ale i grzechem. Wyznanie prawdy jednak mogłoby wywołać wiele pytań, na które Armand nie był w stanie odpowiedzieć.

– Przybyłam do Breckland z pielgrzymką, bracie Ranulfie oświadczyła Dominie niewinnym tonem. – By odwiedzić waszą świętą studnię. – Uśmiechnęła się do szafarza właśnie tak, jak uśmiechała się w marzeniach Armanda.

Brat Ranulf nie był wyjątkiem i szybko uległ urokowi Dominie.

– Całą drogę z Wakeland przebyłaś samotnie, pani? Dziecko, toż to niebezpieczna podróż! Cóż ci dolega, pani?

Ton jego głosu wskazywał na to, że Dominie nie wygląda na cierpiącą. Armand zgodził się w duchu z Ranulfem. Jak na jego gust, młoda dama prezentowała się aż za dobrze – Ostre bóle, bracie, w tej okolicy. – Dominie położyła dłonie na brzuchu. Jej twarz wykrzywił grymas. Armand doszedł do wniosku, że powiedziała prawdę. – Trapią mnie już od dłuższego czasu. Mam nadzieję, że Najświętsza Panienka zechce mi pomóc. W przeciwnym wypadku...

Czyżby Dominie umierała? Armand poczuł przeszywający ból w sercu. To prawda, że nie miał z nią kontaktu w ostatnich pięciu latach, ale nie znaczyło to, że o niej zapomniał. Jednakże modlił się żarliwie o to, by nigdy się już nie spotkali. Dlaczego zatem tak zasmuciła go perspektywa jej odejścia z tego świata?

Uderzyła go jeszcze jedna myśl. Jaką szlachetną osobą okazała się Dominie, skoro przybyła tu błagać go o pomoc w imieniu swoich wasali, i ani razu nie wspomniała o osobistych powodach, które mogły ją przywieść do opactwa. Armand nienawidził się w tej chwili za pożądanie, które go ogarnęło. Może jednak stary opat miał rację, odmawiając mu możliwości złożenia ślubów wieczystych.

Brat Ranulf pokręcił głową.

– Będę się modlił, byś ozdrawiała, dziecko. Obejdź żywopłot, a ja zaprowadzę cię do brata Alwyna, on znajdzie ci odpowiednią kwaterę.

– Dziękuję. – Dominie zakaszlała lekko. – Czy wielką śmiałością byłoby prosić Armanda... eee, brata Petera, o wskazanie drogi? W dzieciństwie był mi równie drogi jak prawdziwy brat. Znalezienie go tutaj, całkiem niespodziewane, to niemal akt łaski.

Słodycz na jej twarzy poruszyłaby nawet kamień. Armand odczuł olbrzymią ulgę, gdy uświadomił sobie, że Dominie nie zamierza robić mu problemów u przełożonych. Jej słowa jednak go zasmuciły, gdyż nieco mijała się z prawdą. Przecież nie natrafiła na niego w Breckland przypadkiem, zaledwie przed chwilą oświadczyła, że przybyła tu celowo, by go odszukać.

Brat Ranulf jednak ani trochę nie powątpiewał w szczerość dziewczyny.

– Niech Bóg cię błogosławi, moje dziecko. Jak sobie życzysz. – Jego tubalny głos nigdy chyba nie brzmiał tak łagodnie. – Skinął głową na Armanda. – Bracie Peterze, odprowadź tę młodą damę do brata Alwyna. On dopilnuje, by zamieszkała w przyzwoitych warunkach.

Armand skinął głową. Widząc Dominie po tylu latach, nie miał ochoty tak szybko się z nią rozstawać – nawet jeśli poruszyła od dawna uśpione w nim uczucia.

Odsunął gałęzie, żeby mogła przejść. Gdy żwawo ruszyła przed siebie, Armand z trudem oderwał wzrok od jej smukłych, pięknych nóg, obciśniętych pończochami z zielonej wełny. W tej samej chwili zorientował się, że i tak wpatruje się w jej sylwetkę, której nie zdołało zamaskować workowate ubranie.

Kiedy ta niewinna dziewczyna zdołała się przeistoczyć w tak bardzo kobiecą kusicielkę?

To nie jej wina, pomyślał. Nie musiała nic robić, to on miał grzeszne myśli, i to w stosunku do chorej!

Zastanawiał się nawet, czy nie zadać sobie cierpienia za te pomysły, ale przypomniało mu się, że nowy opat nie pochwala takich praktyk.

Wyprostował się i ruszył żwawo ku opactwu. Dominie usiłowała dotrzymać mu kroku. Zmusił się, by zwolnić. Nie odwracając się, zapytał:

– Dlaczego mi nie powiedziałaś, że coś ci dolega?

– Bo to bez znaczenia.

Armand otworzył bramę, prowadzącą na teren opactwa.

– Dla mnie to ma znaczenie.

– Czyżby? – Zerknęła na niego i natychmiast odwróciła wzrok.

Przeszła tak blisko, że Armand poczuł zapach lasu, którym przesiąknął jej strój. Zakręciło mu się w głowie. Zamknął bramę gwałtowniej, niż zamierzał.

Bez ostrzeżenia Dominie obróciła się na piecie i spojrzała Armandowi w twarz. Zatrzymał się w ostatniej chwili, mało brakowało, a by na nią wpadł.

– Czy jest tu jakieś miejsce, w którym moglibyśmy porozmawiać bez świadków, zanim zaprowadzisz mnie do brata Alwyna? – zapytała Choć Armand wiedział, że powinien odmówić, rozejrzał się ukradkowo po podwórzu. Nie widział żadnego z zakonników ani nowicjuszy. O tej porze ci, którzy nie pracowali na polach, tkwili w skryptorium, w szpitalu albo tam, gdzie akurat tego dnia mieli zajęcia.

Armand zerknął na Dominie. Stała tak blisko, że mógłby przysiąc, iż czuje ciepło jej ciała. Żadna niewiasta nie powinna znajdować się tak blisko mężczyzny, chyba że miał on do niej prawo... albo ona do niego.

Uniósł rękę i wskazał na budynek klasztorny.

– Tam możemy porozmawiać – powiedział – ale tylko przez krótką chwilę.

– Nie potrzeba mi długiej. – Dominie z aprobatą pokiwała głową. – Nie mamy czasu do stracenia.

Odwróciła się i ruszyła przed siebie wąskim przejściem, prowadzącym do sypialni braci zakonnych.

– Co ty robisz w opactwie, Flambard? – spytała. – Kiedy byliśmy młodsi, nigdy nawet nie wspomniałeś o tym, że nosisz się z zamiarem wstąpienia do klasztoru.

Naturalnie, że o tym nie wspomniał. Wtedy nic takiego nie przychodziło mu do głowy. Odkąd pamiętał, wolał władać mieczem, niż tonąć w modlitwach.

– Byłem jedynym synem. – Miał cichą nadzieję, że Dorninie zrozumie to wyjaśnienie. – Miałem inne obowiązki: ziemie Flambardów, troska o naszych ludzi.

Nie chciał, żeby zabrzmiało to tak obcesowo, jednak niespodziewana wizyta Dominie zakłóciła jego kruchą równowagę.

– Nadal jesteś coś winien tej ziemi i tym ludziom – przypomniała mu karcącym tonem.

– Nie. – Armand wyciągnął przed siebie rękę. – Teraz wszystko należy do twojej rodziny. W końcu moje ziemie przeszły na jej własność, niejako w podzięce za to, że twój ojciec złamał przysięgę.

Mimo tylu lat w klasztorze znów zadrżał na myśl o tej niesprawiedliwości. Nigdy by nie przypuszczał, że najbliżsi mu ludzie są zdolni do kradzieży.

– Jak śmiesz tu przybywać, kiedy twoi ludzie są w niebezpieczeństwie, i żądać mojej pomocy, powoływać się na moje poczucie obowiązku? – wysyczał.

– Złamanie przysięgi? – Dominie zacisnęła pięści, a w jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk. – Ty arogancie! Mój ojciec, Panie świeć nad jego duszą, bardziej dbał o swoich wasali niż o jakaś głupią przysięgę, do której zmusił go stary król. Wiedział, że ci prości pracowici ludzie potrzebują zdolnego pana, który się o nich zatroszczy. Cesarzowa Maud mogła się obyć bez niego na tej wojnie.

Armand poczuł się tak, jakby znowu musiał spierać się ze starym Baldwinem de Montfordem.

Przybrany ojciec Armanda, choć godny podziwu pod wieloma względami, twardo stąpał po ziemi. Najbardziej interesowały go własne sprawy, szczytne ideały pozostawiał innym.

Armand doskonale pamiętał kłótnie, jakie toczyli, gdy przyszło opowiedzieć się za jednym z pretendentów do angielskiej korony.

– Jeśli twój ojciec nie zamierzał dotrzymywać danego słowa, nie powinien był go składać! – zagrzmiał teraz. – Przysięga lojalności to nie coś, co wiąże danego człowieka na tak długo, jak długo mu to odpowiada. Gdyby szlachta dotrzymywała przysiąg, Anglia nie byłaby teraz pokonanym krajem, w którym króluje bezprawie.

Przez chwilę wydawało się, że Dominie rzuci się na niego z pięściami. Jednak zamknęła tylko oczy i odetchnęła głęboko. Jej smukłe ciało zadrżało, jak gdyby walczyła z własną złością. A może drżała z innego powodu?

Przecież była chora, cierpiała! Jak mógł o tym zapomnieć i wylewać dawne żale, o których w ogóle nie powinien pamiętać?

– Dominie! – Wyciągnął rękę. Ku jego zdumieniu, wcale się nie odsunęła. Przytulił ją niezręcznie. – Wybacz mi. Powinienem trzymać język za zębami i nie złościć cię, skoro niedomagasz.

– Niedomagam? – Szeroko otworzyła oczy.

Tak dobrze się czuł, ponownie trzymając ją w ramionach. Doskonale wiedział, że było to niewłaściwe. Usiłował przekonać samego siebie, że to całkowicie niewinny gest, wynikający jedynie ze współczucia.

– Te bóle... Twój brzuch....

– Ach, o to ci chodzi. – Pociągnęła nosem. – Nie ma się czym przejmować. Porządny posiłek powinien zdziałać cuda.

– Co takiego? – Ręce Armanda opadły.

– Dominie uniosła dłoń i radośnie klepnęła go w ramię.

– Jestem głodna, ciołku! – oznajmiła radośnie.

Armand zrobił krok do tyłu.

– Powiedziałaś bratu Ranulfowi, że cierpisz na bóle – zauważył.

– Bo cierpię. Wcale nie skłamałam. Sam spróbuj podróżować przez trzy dni z małym bochnem chleba i zobaczymy, czy pod koniec nie rozboli cię brzuch.

– Twierdziłaś też, że szukasz uzdrowienia przy świętej studni. – Ta zdradliwa istota nie mogła być jego słodką, cnotliwą Dominie, nawet jeśli wyglądała tak samo. – Brat Ranulf uwierzył, że jesteś śmiertelnie chora. Ja też uwierzyłem, skoro już o tym mowa. Jak możesz tak kłamać zakonnikom?

Dominie pokręciła głową i posłała mu pełne pogardy spojrzenie.

– Prawda byłaby jeszcze gorsza, Flambard. Muszę z tobą porozmawiać na osobności, chciałam to zrobić jak najszybciej. Co zaś się tyczy Euda St. Maura...

W tej samej chwili Armand u...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin