Sandemo Margit - Opowieści tom 26 ocalenie.rtf

(841 KB) Pobierz

                                                                                  

 

MARGIT SANDEMO

 

 

 

 

OCALENIE

 

 

 

Z norweskiego przełożyła

LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

POL-NORDICA

Otwock 1997

 

 

Przekład elektroniczny przygotował

JaWa

 

 

 

ROZDZIAŁ I

 

Każdego dnia siedmioro dzieci z indiańskiej wioski wyruszało w stronę potoku płynącego leniwie przez dolinę. Brodząc po kostki w wodzie, przechodziły na drugi brzeg na niewielkie poletko, które same uprawiały. Najstarszy w tej grupie był dziesięcioletni Manuel. To na nim spoczywała odpowiedzialność za czteroletniego brata, Antonia, który dreptał, ufnie trzymając go za rękę, i za siostrzenicę Rosę śpiącą w chuście przewiązanej na jego plecach. Praca na poletku posuwała się powoli, bo choć kierujący dziećmi Manuel traktował ją bardzo sumiennie, to jednak nie wszyscy wykonywali ją z równym zapałem.

Teresa miała dziewięć lat. Była surowa i pobożna, a na jej twarzy rzadko gościł uśmiech. Ale za to dziewczynka rwała się do pracy i zawsze przykładnie wywiązywała się ze swych obowiązków w przeciwieństwie do siedmioletniej Esmeraldy, która mimo dziecięcego wieku zachowywała się z iście kobiecą kokieterią. Nieraz z tego powodu dochodziło między dziewczętami do konfliktów. Na łajanie Teresy Esmeralda reagowała chichotem i trzepocząc długimi rzęsami okalającymi jej duże ciemne oczy, zerkała w kierunku Manuela, który udawał, że niczego nie dostrzega. Wynajdywała tysiące wymówek, by wymigać się od zajęć. Brat Esmeraldy, młodszy od niej zaledwie o dziesięć miesięcy Pablo, był prawdziwym figlarzem i tak jak jego siostra specjalnie się nie przepracowywał. Miał dużo wdzięku i nie sposób się było na niego gniewać, co szybko nauczył się wykorzystywać. Siódmy członek tej gromadki, chorowity dwulatek Carlitos, mówił niewiele, a na skierowane do niego pytania odpowiadał pogodnym uśmiechem.

Dzieci szczyciły się tym, że mają własną uprawę, za którą są odpowiedzialne. Nieopodal na znacznie większej plantacji pracowały ich matki. Obie plantacje dzieliła niewielka odległość, tak że w razie potrzeby obie gromadki mogły porozumiewać się wołaniem.

Matka Manuela oczekiwała dziesiątego już potomka i z ulgą przyjęła pomoc najstarszego syna, który podjął się opieki nad Antoniem i Rosą, dzieckiem jej piętnastoletniej, niezbyt odpowiedzialnej córki. Pozostałe matki także były wdzięczne chłopcu, że zobowiązał się rzucić okiem na maluchy, które dzięki temu nie kręciły się im pod nogami i nie przeszkadzały w pracy. Wiedziały, że dzieci są bezpieczne, bo poletko z trzech stron otaczały strome skały, a potok, z którym graniczyło, był w tym miejscu płytki i niegroźny. Zresztą Manuel pilnował, by żaden malec nie wpadł do wody.

Chłopcy nosili długie spodnie, wetknięte w cholewki wysokich, miękkich kamaszy. Ramiona okrywały im kolorowe poncha, a głowy osłaniały kapelusze z szerokimi rondami. Dziewczynki były ubrane w przyciasne sukienki.

Ich widok radował serca: czarnookie, o śniadych twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi i płaskich nosach, odsłaniały w uśmiechu rzędy mocnych białych zębów. Kruczoczarne włosy chłopcy mieli podcięte równo poniżej ucha, a dziewczynki zaplatały w grube warkocze. Szczególną urodą w tym gronie wyróżniało się rodzeństwo Pablo i Esmeralda. Patrząc na nich odnosiło się wrażenie, że są arcydziełami natury.

Antonio i Carlitos, znudzeni pracą, poszli się pobawić. Współzawodniczyli w rzucaniu na odległość dzid wykonanych z bambusowej trzciny. Wygrał oczywiście Antonio, starszy i silniejszy od słabowitego Carlitosa. Pablo pod pozorem, że chce coś pokazać chłopcom, kilkakrotnie próbował wykręcić się od pracy. Ale Manuel i Teresa przejrzeli jego zamiary i kazali mu natychmiast wracać na pole.

Carlitos szybko zmęczył się zabawą i zdyszany przysiadł z boku, żeby odpocząć. Antonio, jego najlepszy przyjaciel, brzydkie kaczątko w gromadzie, otoczył go ramieniem i zapytał życzliwie:

Może pobawimy się w cos, co cię tak nie zmęczy?

Carlitos pokiwał tylko głową i uśmiechnął się promiennie.

Esmeraldo! – odezwała się Teresa z wyrzutem. – W tym czasie, gdy ja związałam dziesięć snopków, ty związałaś tylko jeden. Pamiętaj, Pan Bóg widzi z góry każdy twój krok!

Esmeralda, wykrzywiając w grymasie twarz, podniosła demonstracyjnie garść kłosów, ale zaraz je upuściła, bo zaczęła z zapałem wymachiwać rękami do przechodzących niedaleko znajomych dzieci.

Ich rodzinna wioska, położona samotnie w zalesionej dolinie wśród ośnieżonych szczytów Andów, była niewielka i nie miała nawet nazwy. Czasami któryś z jej mieszkańców ruszył zarośniętymi ścieżkami w dół rzeki do oceanu. Wędrując wzdłuż wybrzeża łatwiej się było przedostać do gęściej zaludnionych traktów, ale taka wyprawa wymagała nie lada orientacji w terenie. Wielu było śmiałków – tak Indian, jak i białych – którzy, zapuściwszy się w gęstą dżunglę, pobłądzili i przepadli bez wieści.

Indiańskie dzieci nie znały pojęcia „szkoła”. Tylko raz w roku pojawiał się w ich wiosce misjonarz, który starał się je czegoś nauczyć.

Czasami w rodzinne strony zaglądał jeden ze współplemieńców, który przeniósł się do stolicy, i przywoził stamtąd nowinki. Poza tym Indianie utrzymywali kontakt z mieszkańcami sąsiednich wiosek, tyle że ze względu na dzielącą ich odległość wielu mil zdarzało się to dość rzadko.

Codzienne życie w wiosce toczyło się cicho i spokojnie, z dala od problemów wielkiego świata.

Dzieci wiodły w gruncie rzeczy beztroski żywot. Pablo nieustannie wymyślał psoty. Najchętniej do chusty, w której leżała Rosa, wrzucał jakieś owady. Teresa puszyła się, że jest bardziej cnotliwa od Esmeraldy, a Antonio i Carlitos uciekali we własny świat pełen tajemnic i fantazji.

Tego dnia, kiedy malcy rzucali dzidami z bambusowej trzciny, a Rosa spała słodko w chuście przewiązanej na plecach Manuela, kiedy najstarsze dzieci usiłowały okiełznać niesforne rodzeństwo, Esmeraldę i Pabla, wysoko w górach decydował się ich los...

 

Bogaci przemysłowcy wydali okrutny wyrok na ubogich, nieświadomych niebezpieczeństwa Indian.

Na szczycie stanął mężczyzna ze stertą projektów w rękach i popatrzył na dolinę ścielącą się u jego stóp. W pobliżu huczał potężny wodospad, nie zagłuszając jednak warkotu spychaczy i koparek.

Ten plan jest po prostu genialny, señor – zwrócił się do drugiego, przewyższającego go wzrostem mężczyzny. – Wodospad zasłania bogate złoża minerałów. Tu się kryje prawdziwa żyła złota! – Roześmiał się, uświadomiwszy sobie dwuznaczność wypowiedzianych słów, i dodał: – O, złoto jest zaledwie drobną cząstką ukrytych tu bogactw.

Co na to władze? – zapytał jego towarzysz, który, sądząc z wyglądu, nie pochodził z tych stron.

Juan Rodriquez potrząsnął ręką.

A to już pańskie zadanie, señor. Temu krajowi potrzebny jest zagraniczny kapitał. Mam znajomości w ministerstwie. Moi ludzie przymkną oko na niektóre nasze działania, a pozostali nie muszą o niczym wiedzieć. Oficjalnie ściągnąłem tu maszyny i sprzęt do realizacji innych zaakceptowanych już wcześniej projektów. Tutaj nikt nigdy nie dotrze – zapewnił, otulając się szczelniej ciepłą kurtką, bo wiatr dmuchał przejmująco. A potem zwrócił się do swego kierowcy, który stał w pobliżu: – Przyjedziesz po nas za pięć dni, O'Donell! Zazdroszczę ci, że możesz już dzisiaj opuścić to paskudne miejsce.

Kieron O'Donell nic nie odpowiedział. Wybrano go, by przywiózł tutaj tych ludzi, między innymi dlatego, że nie zwykł wścibiać nosa w cudze sprawy, poza tym oczywiście świetnie znał Andy. Był to niezwykle przystojny, wysoki mężczyzna o ciemnych włosach i szarych oczach w czarnej oprawie. Mocno zarysowane usta wykrzywiały się w pełnym goryczy grymasie. Na jego twarzy rzadko gościł uśmiech. Kroki stawiał miękko, a w jego gestach i leniwym spojrzeniu kryło się coś podniecającego. Może to dziwne, ale Kieron nie uświadamiał sobie, jak bardzo może podobać się kobietom. Był typem indywidualisty, mającym w pogardzie opinie innych.

Rodriquez, gestykulując z ożywieniem, znów zagadnął obcokrajowca:

Moi inżynierowie, señor, odwalili kawał dobrej roboty. Jak pan widzi, zamierzają zmienić bieg rzeki i skierować wody do nowego koryta, tak by w miejscu, gdzie teraz huczy wodospad, można było zacząć wydobycie.

Czy to znaczy, że rzeka popłynie w dół do doliny? – dopytywała się obcokrajowiec, przedstawiciel nielegalnej spółki zamierzającej rozpocząć działalność w tym kraju.

Zgadza się – potwierdził Rodriquez. – Potem, w niższych partiach gór, rzeka znowu wróci do swego naturalnego koryta, tak więc nikt nie nabierze żadnych podejrzeń.

Kieron O'Donell popatrzył na usypywane przez robotników wały i powiódł wzrokiem aż po zasłaniające widok szczyty.

Czy w tej dolinie nie leży przypadkiem wioska indiańska? – zapytał.

Co takiego? – Rodriquez popatrzył na niego ze zdziwieniem. – Możliwe, że jest jakaś nieduża, licząca zaledwie kilka duszyczek osada, o ile w ogóle w tym przypadku można użyć określenia „duszyczki”...

Czy Indianie zostali powiadomieni? – zainteresował się obcokrajowiec.

Rodriquez z trudem krył irytację.

Zostaną powiadomieni w odpowiednim czasie, o ile już tego nie uczyniono. Pozostaje tylko kwestia, czy te tępaki cokolwiek zrozumieją.

Kto im przekazał wiadomość? – chciał wiedzieć Kieron.

Rodriquez popatrzył na niego tak, jakby chciał go zabić wzrokiem, ale zaraz na jego ustach pojawił się fałszywy uśmiech.

Słyszałem, że nigdy nie zadajesz zbędnych pytań – syknął. – Przecież nie mogę znać szczegółów! Wyślę tam kogoś, żeby to sprawdzić. Czyżbyś mi nie dowierzał?

Kieron nic nie odpowiedział. Ostatecznie to nie jego sprawa...

 

Kiedy Kieron O'Donell zjechał w dół ze szczytów Andów, odczuł gwałtowną zmianę temperatury. Wysoko w górach wiał lodowaty wiatr, a tymczasem tu powietrze było gorące jak parujący kocioł z wrzątkiem.

Jeepem zarzucało i trzęsło na wertepach, które w niczym nie przypominały drogi dopuszczonej dla ruchu kołowego, ale ponieważ tylko tędy można się było dostać do miasta, nie miał wyboru...

Ten silny, spokojny mężczyzna należał do tego typu ludzi, których trudno sobie wyobrazić w roli dziecka. Zdawać by się mogło, że urodził się dorosły. Był zamknięty w sobie, chłodny i twardy jak głaz. Jako młody chłopak uciekł z domu z Irlandii i już nigdy więcej nie wrócił do swej ojczyzny. Po licznych perypetiach znalazł się w niewielkiej republice na kontynencie południowoamerykańskim. Oczywiście dostrzegał, że panujące tu stosunki dalekie są od ideału. Wytrzymał tu jednak kilkanaście lat, tracąc do reszty złudzenia wobec swych bliźnich. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że ludzie są skrajnymi egoistami, stronił od nich i zdecydował się na życie w samotności. Nie potrafił wymazać z pamięci złe, którego doznał w przeszłości dalszej i bliższej.

Kieron zwolnił nieco, dostrzegłszy z daleka jakąś postać. Jak się po chwili okazało, była to młoda dziewczyna, spoglądająca z nadzieją na nadjeżdżający samochód. Kieron westchnął ciężko. Nie miał najmniejszej ochoty na towarzystwo, a tym bardziej towarzystwo kobiety, która, jak wszystkie, będzie trajkotać o głupstwach. Nie czuł żadnej potrzeby kontaktu z ludźmi. Jego stosunek do życia przepełniały nieufność i pogarda. Oczywiście kiedyś miał przyjaciół – kilku kumpli w wojsku, kolegów i koleżanki z lat szkolnych, ale wyrzucił ich z pamięci, gdy tylko się rozstali. Właściwie nigdy nie przywiązywał się do ludzi na tyle, by potem za nimi tęsknic. Była to swoista postawa obronna. I chociaż taki sposób życia wymagał nie lada hartu, Kieron O'Donell nie narzekał na swój los.

Już miał wyminąć dziewczynę i jechać dalej, gdy naraz wewnętrzny głos nakazał mu się zatrzymać. Od ludzkich siedzib dzieliła to miejsce odległość wielu kilometrów. Jeśli nikt inny nie będzie tędy przejeżdżał, dziewczynie przyjdzie spędzić noc na pustkowiu. Co ją tutaj przygnało? Co tu robi całkiem sama, na dodatek pieszo? Naraz dostrzegł motocykl oparty o pień drzewa. Zatrzymał się niechętnie.

Awaria? Coś się zepsuło? – zapytał po angielsku, gdyż dziewczyna nie była Indianką. Hiszpanką również nie, sądząc po wyglądzie, mimo że okazała się niewysoka i miała ciemne włosy. Najbardziej mu pasowała na angielkę. Domyślił się natychmiast, że przebywa w Ameryce Południowej dopiero od niedawna, bo twarz miała spieczoną od ostrego słońca, a z czerwonego nosa schodziła jej skóra.

Nie – odpowiedziała nieznajoma. – Zabrakło mi benzyny.

Święta naiwności! Wybierać się na te bezdroża z niepełnym zbiornikiem! Co ona sobie w ogóle myśli? Że tutaj na każdym kroku stoją stacje benzynowe?

Kieronowi przez moment przemknęła myśl, że ma szansę wymigać się od towarzystwa. Wystarczyłoby przelać trochę benzyny do baku motocykla, a dziewczyna mogłaby dalej pojechać sama. Szybko jednak odrzucił ten pomysł. Słońce piekło niemiłosiernie, a droga do miasta była dość uciążliwa. Nie wiadomo, jakie przeszkody dziewczyna może jeszcze napotkać.

Westchnąwszy ciężko, wrzucił motocykl na przyczepę jeepa. Liczył na to, że nieznajoma wsiądzie do szoferki bez zbędnych ceregieli.

Dziewczyna stała przez moment nieporuszona, jakby się wahała. Chyba nie sądzi, że ją będę jeszcze zapraszać do środka, pomyślał oburzony. Niedoczekanie!

Wreszcie! Otworzyła drzwiczki i usadowiła się na siedzeniu. Kieron wszedł do kabiny z drugiej strony. Z głośnym warkotem silnika samochód ruszył z miejsca.

Bardzo dziękuję! To miło z pana strony!

W odpowiedzi Kieron mruknął tylko coś pod nosem, ale widząc, że dziewczyna wyraźnie się speszyła, uznał, że powinien coś powiedzieć.

Pochodzi pani ze Skandynawii? Słyszę obcy akcent.

Popatrzyła zdumiona, a potem wybuchnęła śmiechem.

A ja sądziłam, że mówię perfekt po angielsku! Ma pan rację, jestem Szwedką.

Szwedką? – powtórzył, patrząc na nią zdumiony. – Sądziłem, że mieszkańcy Szwecji... – urwał.

Ale dziewczyna, domyślając się, o co mu chodzi, dokończyła:

Są długonodzy, mają jasne włosy i prowadzą się amoralnie, prawda?

Kieron zirytował się, bo rzeczywiście odgadła jego myśli. Dziewczyna nie pasowała do tego stereotypu: była bowiem średniego wzrostu i pomimo szczupłej talii, wydawała się dość korpulentna. Miała rumieńce na policzkach, duże piwne oczy i ciemne włosy związane w koński ogon. Trudno ją było nazwać pięknością, ale niewątpliwie miała dużo wdzięku.

To taki typ, który zyskuje przy bliższym poznaniu, pomyślał Kieron, chociaż bynajmniej nie zamierzał tego sprawdzać.

Nazywam się Susan Lind – przedstawiła się z naturalną swobodą. – Możemy chyba mówić sobie po imieniu?

Kieron także wymienił swoje imię i nazwisko, na co dziewczyna zareagowała tak jak wszyscy:

Pochodzisz z Irlandii?

Skinął głową.

Westchnęła i oparła się wygodniej na siedzeniu.

Całe szczęście, że przejeżdżałeś tędy! Stałam cztery godziny i zaczynało mi się już robić gorąco! Postanowiłam popchać kawałek, ale wyskoczyły mi wielkie bąble na rękach.

Co tu, u diabła, robisz? – zapytał Kieron.

Pracuję w organizacji pomocy humanitarnej.

A niech to! Jeszcze jedna idealistka, która pragnie zbawić świat, zaśmiał się w duchu.

Ale ona po raz kolejny odgadła jego myśli.

Niestety, nie pracuję w terenie, wśród potrzebujących! Siedzę w biurze, w stolicy, i przekładam papiery. To było moje pierwsze ciekawe zadanie. Pojechałam do jednej z naszych placówek odebrać dokumenty. Tymczasem taka kompromitacja! W ogóle nie pomyślałam o tym, że nie będę miała gdzie zatankować.

O rany, co to za gaduła! westchnął w duchu Kieron. Głowa mnie już rozbolała.

Och, co za ulga, usiąść wreszcie. Padam z nóg.

Kieron tylko coś burknął.

Kilometry uciekały im spod kół, a dziewczynie nie zamykały się usta. Opowiedziała o podróży samolotem do Ameryki Południowej, o gafach, jakie popełniła, o swym pozytywnym nastawieniu do świata, o złudzeniach, które prysły, a w każdym razie zostały mocno nadwątlone w zderzeniu z rzeczywistością, o wrażeniach, jakie wywarł na niej, dziewczynie z uporządkowanej Szwecji, ten pełen kontrastów kraj. Co prawda przybyła tu niedawno, ale zdążyła się już zetknąć z wieloma szokującymi zjawiskami.

Wydawała się szczera i otwarta. Kieron wyczuwał, że go polubiła. Była taka naiwna i ufna, zwracała się do niego jak do eksperta. Może wszyscy Skandynawowie są tacy? zastanawiał się. Zrazu odpowiadał dziewczynie półsłówkami, ale ani się spostrzegł, gdy włączył się do rozmowy, i choć nie bez pewnych oporów, opowiedział o swym ostatnim zadaniu w górach.

A kiedy samochód wtoczył się na przepełnione ulice stolicy, poczuł zawód, że podróż tak szybko minęła. Dawno nie spotkał równie naturalnej dziewczyny! Wysadziwszy ją jednak przed biurem organizacji pomocy humanitarnej, szybko zdławił w sobie uczucie rozczarowania. Kieron O'Donell znów był sobą...

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

 

Kieron z trudem omijał rozłożone na ulicy towary, nie zważając na zachęcające okrzyki sprzedawców. Poirytowany torował sobie w tłumie przejście do okazałego biurowca koncernu. Wrócił właśnie do stolicy po wykonaniu kolejnego powierzonego mu zadania i śpieszył się, by złożyć raport.

Nagle jego uwagę przykuła młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami. Czy to nie Susan Lind, ta Szwedka, którą podwoził jeepem w ubiegłym tygodniu?

Kieron nie chciał się przyznać przed samym sobą, że wyjątkowo często o niej myślał, brakowało mu jej beztroskiego śmiechu.

Dziewczyna najwyraźniej nie mogła się opędzić od natrętnego handlarza i gromadki dzieciaków indiańskich, które miały nadzieję, że dziewczyna rzuci im parę zbędnych centavos. Z ust sprzedawcy lał się nieprzerwany potok słów, a kiedy Kieron zbliżył się nieco, usłyszał, że ten zachwala z ożywieniem swój towar.

Nie daj się oszukać! – odezwał się ostro. – Ta narzuta nie jest warta nawet jednej dziesiątej ceny, którą ci podał.

Dziewczyna, odwróciwszy głowę, rozpromieniła się na widok Kierona, a jej policzki pokrył rumieniec.

Przyjął to ze zdziwieniem, Susan jednak szybko pokonała konsternację i znów była tą samą pełną życia dziewczyną, która zapadła mu w pamięć.

Wiem o tym – roześmiała się. – Ale on przecież potrzebuje pieniędzy, czyż nie?

Jej głos miał takie czyste, jasne brzmienie, w ostatnich dniach nie przestawał mu dźwięczeć w uszach. Kieron starał się unikać spojrzeniem drobnej, radosnej twarzyczki z pąsowymi policzkami, ale ona przyciągała go jak magnes. Gdy ich oczy napotkały się, odczuł głęboką wewnętrzną radość, że znów widzi tę niezwykłą dziewczynę. Jednocześnie jednak ogarnął go lęk, odezwał się więc pogardliwym tonem:

Nic im nie dawaj, nie potrafią obchodzić się z pieniędzmi, wszystko przepuszczą na wódkę!

No cóż, to my nauczyliśmy ich pić! – odparła Susan.

Cholerna dziewczyna! Na wszystko znajdzie odpowiedź! Kieron nie przepadał za idealistami, zniecierpliwiony zmarszczył więc czoło.

Dziewczyna, nie zważając na nic, zapłaciła wygórowaną cenę podaną przez handlarza i wziąwszy narzutę pod pachę, ruszyła powolnym krokiem. Bardzo chciała, by Kieron dotrzymał jej towarzystwa, ale wstydziła mu się to zaproponować. Kieron mimowolnie się wzruszył. Ta na pozór pewna siebie osoba zachowuje się z taką nieśmiałością, najwyraźniej nie przyzwyczajona do kontaktów z mężczyznami. Wahając się przez chwilę, patrzył na nią, po czym dogonił ją szybkim krokiem.

Nie powinnaś chodzić sama po tej okolicy – powiedział ostro, zły na siebie, że nie potrafi trzymać języka za zębami.

Zatrzymała się gwałtownie.

Przecież tędy jest o wiele bliżej, a zresztą Indianie chyba nie są groźni?

Głód i bieda mogą sprawić, że człowiek posuwa się do czegoś, czego normalnie nigdy by nie uczynił. A ty pokazałaś, że masz pieniądze. Chodź, odprowadzę cię.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin