Sandemo Margit - Saga o czarnoksiężniku Tom 13 - Klasztor w Dolinie Łez.doc

(1129 KB) Pobierz
Margit Sandemo

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Margit Sandemo

Klasztor w Dolinie Łez

Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA

POL-NORDICA Publishing Ą, Sp. z o.o. Otwock 1997

 

 

 

Tytuł oryginału: „Klostret i Tararnas dal"

Ilustracja na okładce: David Barcilon Redakcja: Elżbieta Skrzyriska

Copyright © 1994 by Margit Sandemo

For the Polish edition:

Copyright © 1997 by Pol-Nordica Publishing Sp. z o.o.

AU Rights Reserved

ISBN 83-85841-96-2

Druk: AiT Trondheim AS, Norwegia

Wydawca jest członkiem

Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Wydawców

 

STRESZCZENIE

Są lata czterdzieste osiemnastego wieku.

Od dłuższego czasu islandzki czarnoksiężnik Móri i jego norweska żona Tiril cierpią prześladowania ze strony złego zakonu rycerskiego. Móri i jego rodzina poznali wiele spraw związanych z tajemnicą Świętego Słońca, wielkiej złotej kuli o strasznych magicznych właściwościach. Święte Słońce zaginęło przed tysiącami lat.

Istnieją ponadto dwa szlachetne kamienie, które zły zakon pragnie zdobyć. Najstarszy syn Móriego i Tiril, Dolg, młodzieniec o mistycznej, czyniącej go podobnym do elfa urodzie oraz niezwykłych zdolnościach, znalazł w dzieciństwie wielki szafir. Teraz Dolg jest już dorosły i właśnie niedawno odszukał na Islandii czerwony faran-gil, drugi z tajemniczych klejnotów. Do obu pomógł mu dotrzeć duch opiekuńczy Dolga, zwany Cieniem, sam nimi bardzo zainteresowany. Wiele wskazuje na to, że owe szlachetne kamienie stanowią klucz, który otworzy Wrota. Nikt jednak, z wyjątkiem Cienia, nie wie, o jakich to wrotach mówią niejasne pogłoski.

Całkiem ostatnio odnaleziono też mapę, która pokazuje, gdzie znajdują się owe Wrota. Starą mapę odkryto podczas fantastycznej wyprawy do Karakorum u podnóża Himalajów. Móri i jego przyjaciele właśnie stamtąd wrócili.

"W skład rodziny jego i Tiril wchodzą następujące osoby:

Dolg, niezwykły młodzieniec o nadprzyrodzonych zdolnościach, lat 23.

Villemann, żądny przygód brat Dolga, lat 21.

Taran, zawsze optymistycznie usposobiona bliźniacz-ka Villemanna, lat 21.

Uńel, podobny do anioła, istota sprzed wielu tysięcy lat.

Theresa, księżna, matka Tiril.

Erling, jej mąż, stary przyjaciel Móriego i Tiril.

Rafael, marzyciel, przybrany syn Theresy i Erlinga, 23 lata.

Danielle, delikatna, łagodna i bezradna siostra Rafaela, 19 lat.

No i, oczywiście, pies Nero.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Czarnoksiężnik Móri, przekraczając w młodości granice naszego świata ze światem istniejącym obok, sprowadził ze sobą do ludzkiego wymiaru grupę duchów, które wspierają rodzinę w jej walce z rycerskim zakonem. Owe duchy pomogły im właśnie teraz wrócić w bardzo krótkim czasie z Karakorum. Tak się jednak złożyło, że małą Danielle wysłano do domu przed innymi. Odprowadzała ją pani powietrza, ale'musiała nieoczekiwanie przyłączyć się do reszty grupy. Zostawiła więc Danielle w lesie na wschód od dworu Theresenhof. Wkrótce wszyscy pozostali dotarli do domu, lecz Danielle tam nie zastali.

Nikt z biorących udział w wyprawie nie widział jej od chwili, gdy się z nimi pożegnała!

Dłużej już tego nie zniosę, myślała Danielle, brnąc w mokrym śniegu przed siebie w kierunku, gdzie, jak sądziła, powinno się znajdować Theresenhof.

Była oszołomiona, wciąż nie bardzo przytomna po koszmarnych przeżyciach w Karakorum i po wywołującej zawrót głowy powrotnej podróży do domu w towarzystwie pani powietrza. W dodatku środek nasenny wciąż jeszcze działał. Przewodniczka zostawiła ją po prostu w lesie, samą i przestraszoną. Marzły jej nogi, głodna była ponad wszelkie wyobrażenie i nieludzko zmęczona. Ale nawet nie to w największym stopniu odbierało jej odwagę.

Teraz trzeba już nareszcie skończyć ze zjawiskami nadprzyrodzonymi, myślała w desperacji Koniec z duchami i podróżowaniem w czasie oraz przestrzeni do innych sfer. To dobre dla wuja Móriego i jego dzieci, ja jednak jestem całkiem zwyczajną dziewczyną i nie mam żadnych, ale to żadnych zdolności okultystycznych. Chcę prowadzić normalne życie, jakie przystoi młodej dziewczynie ze szlacheckiego rodu, chcę założyć rodzinę i osiąść nareszcie w spokoju. Mieć kilkoro ładnych, zdrowych dzieci.-

Problem polegał jedynie na tym, że Danielle nigdy nie została poinformowana, skąd się takie miłe i ładne dzieci biorą. Sądziła, że wystarczy po prostu wyjść za mąż, a dzieci pojawiają się niejako same z siebie, dzięki błogosławieństwu księdza. Być może zbyt długo żyła w atmosferze czarów i niezwykłości? Może wierzyła, że ślubne błogosławieństwo to coś w rodzaju hokus-pokus? Jak zaklęcia Móriego, który za pomocą magicznych run i formułek otwiera tajemnicze zamki.

Delikatny uśmiech pojawił się na jej wargach. To życie, prowadzone na cieniutkiej niczym ostrze noża granicy pomiędzy rzeczywistością a światem magicznym, było przecież także i zabawne, i niezwykle podniecające! Obcowanie z rodziną Móriego to nieprzerwane pasmo przygód. A przybrane rodzeństwo... cóż za cudowni szaleńcy!

Och, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, dlaczego nie jest już w stanie ciągnąć tego dalej. Niezwykłość przeżyć zawdzięczała przecież w ogromnej mierze temu, że była zakochana, najpierw w Dolgu, a potem w Villemannie.

Teraz obaj odwrócili się do niej plecami.

I od tej chwili fantastyczne przygody nie wydawały się jej już takie fascynujące.

Kiedy ostatecznie uświadomiła sobie, że Dolg nigdy się nią nie przejmował, a Taran powiedziała, iż Ville-mann jest w Danielle zakochany od lat, ona również odkryła młodszego z braci.

Teraz zrozumiała, że jego utraciła także, zanim zdążyła mu wyznać, jak bardzo jej na nim zależy.

W głębi duszy dobrze wiedziała, dlaczego się tak stało. Zarówno ona, jak i on dojrzewali. Villemann jednak szybciej, był zresztą starszy. W jej przypadku sprawy toczyły się nieco wolniej. A Villemann zaczął patrzeć na nią jakby nowymi oczyma, stwierdził, że jest i pozostanie niebywale dziecinna. To, co kiedyś było w niej wzruszające właśnie przez tę niedojrzałość, miało już takie na zawsze pozostać, tyle że z upływem lat traciło na świeżości i wdzięku. Danielle się nie rozwijała.

Bardzo gorzkie uczucie, kiedy się coś takiego stwierdza w odniesieniu do własnej osoby.

Ale przecież nie mogę być inna, niż jestem, myślała zbuntowana. Oczywiście, że nie jestem odpowiednią dziewczyną dla Dolga czy Villemanna, ale istnieje chyba na świecie ktoś, komu potrzebne będzie takie łagodne... delikatne... naiwne cielę...

Z trudem brnęła w głębokim śniegu, pochłonięta smutnymi myślami.

Nagle przystanęła.

Rozejrzała się wokół.

Teraz powinnam chyba już wyjść z tego lasu, przestraszyła się. Dokładnie na wprost muszą leżeć zabudowania Theresenhof, może jeszcze słabo widoczne ze sporej odległości, ale gdybym chociaż zobaczyła czerwone dachy budynków na wzgórzu...

A tymczasem nic tylko las. Las, las, las...

Boże drogi, gdzie ja właściwie jestem?

Młody drwal, Leonard Waldboden, wyszedł wczesnym rankiem, by wyciąć chaszcze na zarośniętej leśnej działce. Był to pogodny człowiek, przystojny, choć może nie olśniewająco urodziwy. Miał pełne życzliwości spojrzenie, a beztroskie życie, jakie prowadził, sprawiało, że patrzył na świat spokojnie.

Leonard cieszył się zawsze powodzeniem u dziewcząt, sam nie bardzo rozumiał, dlaczego, bo na przykład starszy brat był od niego dużo bardziej przystojny, a pod tym względem nie wiodło mu się najlepiej. Brat jednak bywał często niezadowolony, złościł się też na Leonarda za to jego szczęście do kobiet.

Po spędzonym wesoło na tańcach sobotnim wieczorze Leonard czuł się w ów poniedziałkowy poranek wyspany i rześki. Lubił przebywać w lesie, gdzie echo niosło się daleko i panowała mroźna świeżość. Ziemię pokrywała cienka warstwa śniegu i...

Nagle przystanął. Wpatrywał się uważnie w leśne podłoże, nie bardzo rozumiejąc, co to znaczy. Widział ślady niedużych stóp. Kobieta albo większe dziecko?

Ślady w lesie nie są w końcu niczym specjalnie dziwnym, zdumiewające było natomiast to, że te tutaj pojawiały się jakby znikąd. Po prostu były, zmierzały ku zachodowi, ale nie miały nigdzie początku. Wyglądało tak, jakby się zaczynały właśnie na tej polance, którą Leonard miał przed sobą. Jakby ten, kto je zostawiał, wychynął spod ziemi albo spadł z nieba.

Leonard nie pojmował, co to się mogło stać. Niesamowita sprawa, poczuł ciarki na plecach. Miał ochotę zawrócić i uciec stąd jak najdalej, ale ciekawość zwyciężyła i ruszył za dziwnymi śladami.

Kiedy już opuścił polankę, uspokoił się nieco. Tak naprawdę nie badał dokładnie okolicy, może więc ten człowiek zeskoczył w którymś miejscu z drzewa? Chociaż skąd by się tam wziął? Nie, najprawdopodobniej to jakieś dziecko, które dla zabawy szło tyłem, a potem ruszyło znowu przed siebie, stawiając stopy dokładnicw tych samych miejscach co przedtem. To oczywiste, nie ma się nad czym zastanawiać. On sam przecież tak robił w dzieciństwie, żeby oszukać brata, za co dostawał lanie.

Ślady układały się bezładnie. Zdawało się, że od czasu do czasu idący przystawał, jakby nie wiedząc, co dalej. A może ona czy on to zabłąkany wędrowiec? Tak, chyba tak.

To przypuszczenie skłoniło Leonarda, by szukać dalej. Znał przecież las jak własną kieszeń, a chętnie by pomógł komuś w potrzebie. Jeśli ów człowiek zamierzał iść na zachód, jak to z początku wyglądało, to później zawrócił. Ku północy. Niedobrze.

Młody drwal pospieszył naprzód.

W niektórych miejscach śnieg całkiem stopniał i ziemia była czarna, a wtedy ślady się urywały. Wyglądało zresztą na to, że idący chętniej wybiera właśnie te gołe miejsca. Z pewnością marznie w nogi.

I wtedy ją zobaczył. Stała bezradna w sosnowym zagajniku, próbując się zorientować w stronach świata, ale najwyraźniej bez rezultatu.

-              Dzień dobry! - zawołał Leonard przyjaźnie. - Czy panienka zabłądziła?

Odwróciła się gwałtownie.

O Boże, jakaż ona ładna! Serce Leonarda zabiło z ożywieniem. To prawdziwa królewna z bajki! I płakała. A jak się przestraszyła jego głosu! Aż podskoczyła.

-  Czy panienka zabłądziła? - powtórzył, podchodząc bliżej.              i

-  Myślę, że tak - odparła żałosnym głosikiem.

-              O Jezu - jęknął Leonard. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin