Zagańczyk Mieszko - Allah 2.0.pdf

(1937 KB) Pobierz
Zagańczyk Mieszko - Allah 2.0
@@1
Stało się to trzeciego piątku miesiąca Szawal. Serce damasceńskiego Kurda
Muhammada Ibn al-Charida, Łowcy Demonów, ścisnęła lodowata ręka trwogi.
Brama do Piekieł, spiralny pierścień z przezroczystego metalu, włos anioła Dżibrila,
zsunął się ze środkowego palca jego lewej dłoni (niechybnie z czyjąś wydatną pomocą) i
przepadł. Jak pestka daktyla w migotliwym nurcie Barady.
Kiedy? Jak? Gdzie? Z czyją pomocą? Dlaczego? I co teraz?
Muhammad Ibn al-Charid nie znał odpowiedzi na te pytania. Dławiąc się niepokojem,
próbował zebrać myśli, wyciągnąć z czarnego kłębowiska coś, co wlałoby do jego duszy
miodu z cynamonem.
Na próżno. Czuł się coraz gorzej: w głębi jego głowy biegł szeroki trakt; traktem tym
pastuchowie pędzili stado wyjących osłów. Nie, nie, nie! Osły – precz! Pastuchowie – precz!
Dość! Skręcił do małej kawiarni wciśniętej między warsztat stolarski a kram z korzeniami i
drżącymi rękoma nabił nargile aromatycznym tytoniem z Egiptu.
Lęk o posmaku dziegciu podsuwał mu obrazy: na każdej uliczce, placu, w zaułku
Dimaszk asz-Szamu – demony. Za każdym rogiem, murem, w głębiach studni i pod dachami
– dżinny. Setki, tysiące złośliwych dzieci Iblisa. Harcujących. Bałaganiących. Zło siejących.
Bez Bramy do Piekieł, spiralnego pierścienia z przezroczystego metalu, włosa anioła
Dżibrila, Muhammad Ibn al-Charid nie mógł czynić swojej powinności.
Rzecz jasna, nie był jedynym w tym fachu. Znał paru innych łowców, mijał ich
niekiedy w wąskich uliczkach mediny, jednak wzajemne kontakty ograniczały się do
milczących pozdrowień – każdy żył we własnym, odrębnym świecie. Ręczyć mógł tylko za
siebie. On nie popuszczał Iblisowemu potomstwu. Nie znał dla niego litości, nie miał
pobłażania. Ale tamci? Inni łowcy? Ich zapału ani zdolności nie był pewien.
Hasziszijjunom, temu pospólstwu wśród zabójców demonów tym bardziej nie ufał.
Owszem, nie było nic szybszego, ostrzejszego i bardziej nieuchronnego niż kindżał w ręku
hasziszijjuna. Siekli nimi pięknie, po mistrzowsku, z precyzją radującą oko i pieszczącą
duszę. Potrafili przy tym zdobyć się na sporą dozę fantazji: demony, które dopadli, kilkoma
misternymi pociągnięciami rozcinali na dwie równe części – od głowy do pachwiny. Jednak
nawet takie cięcia nie odsyłały szatanów tam, skąd przybyli – do piekła. Ich połówki
rozchodziły się w przeciwnych kierunkach, po czym dopóty błądziły w wąskich uliczkach
damasceńskiej mediny, dopóki Muhammad Ibn al-Charid nie dokończył dzieła, przeciągając
je wszystkie przez swój pierścień.
Ale czy można było ufać ludziom, którym drogę wskazywała nie tylko Święta Księga,
ale też lepka, czarna grudka haszyszu? Dźwięczne sury Koranu recytowane przez mułłę w
meczecie potrafiły al-Charida unieść w ekstazie, w cudownym upojeniu aż po sam podnóżek
Tronu Allaha. Żaden haszysz, nawet najlepszych gatunków, marokański czy afgański, nie
mógł dla niego równać się ze słodkimi słowami Proroka. O rajskiej rozkoszy, jaką dawała
żarliwa modlitwa, hasziszijjuni dawno zapomnieli.
O tym, jak zabijać demony, tym bardziej.
***
Nie masz tłoczniejszego miejsca niż medina w Dimaszk asz-Szamie. Muhammad Ibn
al-Charid gniewnie przeciskał się przez tłum, roztrącając rozwrzeszczanych handlarzy głośno
targujących się o najmniejszego piastra. Osły – precz! Wielbłądy – precz! Psy – precz! Dzieci
– precz! Co tylko stoi na drodze – precz! Sunął przed siebie, mimo uszu puszczając jęki i
okrzyki bólu roztrącanych przechodniów. Te i tak zaraz cichły – musi wielki pan iść, skoro
taki strojny i dumny.
– Tędy, panie! Zapraszam! Tam cuda, jakich dawno Dimaszk nie widział! – Długi jak
tyczka, wąsaty kupiec zgiął się niemal do samej ziemi, szerokimi gestami wskazując uliczkę
między straganami. Muhammad Ibn al-Charid nawet nie spojrzał w tym kierunku. Kątem oka
dostrzegł, że zaułek wiedzie do suku jubilerów. Poczytał to jako niezamierzoną co prawda,
ale wyraźną kpinę ze strony wąsacza. Jakby szatani ustami kupca drwili sobie z niego: „Po co
ci tamten pierścień? Kup sobie jakąś inną błyskotkę. To zaspokoi twoją próżność”.
Bramy do Piekieł nic nie zastąpi – pomyślał ze wściekłością al-Charid. Coś musiało
być w jego wzroku, bo kupiec nagle zniknął, wynurzając się dopiero za bezpieczną połą
namiotu osłaniającą najbliższy kram. Łowca Demonów ścisnął mocniej laskę z czerwonego
hebanu oplecioną misterną spiralą ze srebra. Uniósł ją groźnie i sieknął w miejsce, gdzie
jeszcze przed chwilą stał wąsacz. Kij aż zahuczał, tnąc powietrze. Kurz na trotuarze zawrzał,
spływając na boki.
Nie, Muhammad Ibn al-Charid nie był z gruntu złym człowiekiem. Nie rządziła nim
pycha i pogarda dla maluczkich, którą często dostrzegał u innych z jego fachu. Mimo swej
profesji usposobienie miał łagodne, przepełnione miłością.
Ale teraz... Bolesna strata pierścienia mąciła jego umysł, prowokując go do złości.
Więc szedł dalej, rozpychając przekupniów, dzieci, psy i osły.
Tak dotarł do bramy BabTuma i jakiś czas szedł wzdłuż zlepionych gliną chatynek z
wikliny, które w ciągu wieków obudowały stare rzymskie mury tak ściśle, że nie został ani
łokieć wolnej ściany.
Zaczął piąć się po obrośniętych zielenią, drewnianych schodkach do jednego z tych
jaskółczych gniazd. Właśnie w nim zatrzymał się jedyny człowiek, który mógł mu przyjść z
pomocą. Mistrz Dżalal ad-Din Rumi, zwany Mualaną. Tańczący Derwisz.
***
Czerwone PCW na ścianach karceru wypala wolność.
Wolność?
Wolność to karaluch przeciskający się szparą pod stu pięćdziesięcioma kilogramami
stalowych drzwi; wąską szczeliną – centymetrową, owadzią, zawsze otwartą bramą. Dla
karalucha kraty nie są kratami, mury nie są murami, ciężkie sztaby nie dzielą przestrzeni.
Świat jest betonowy i plastykowy, czasem płaski i śliski, niekiedy rurowaty i lepki,
chropowaty i popękany. Chłód metalu i parujące ciepło fekaliów. Gdzieś tam jest wiele
innych światów, czekają tylko, by je odkryć, ale ten nie wydaje się być gorszy: szerokie
bramy, odżywczy brud w kątach winylowych wykładzin – tu jest dość ciepła dla larw. Są
spiżarnie, gdzie zawsze wpadnie gnijąca resztka.
Świat ma setki poziomów i dziesiątki płaszczyzn – na płaszczyźnie poziomej,
unieruchomiony, tkwi Żywiciel. To siła sprawcza ciepła, brudu i odpadków. W innej
przestrzeni, za bramą zawsze otwartą, kulą się inni Żywiciele, spoceni i lepcy; ich światy są
niewielkie, bramy zamknięte na ciężkie sztaby i kraty.
Sens istnienia Żywiciela?
Bycie Żywicielem.
Czy pamiętasz jeszcze, co to jest wolność?
Wolność to karaluch uciekający rurą ściekową.
***
W OLNOŚĆ – wyskrobała w bólu tęsknoty jakaś zgnębiona dusza. Na cynobrowej
wykładzinie z polichlorku winylu. Czerwone PCW – podłoga, ściany i przestrzenie między
osłoniętymi szkłem pancernym reflektorami w suficie.
Sześć dwustuwatowych żarówek, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Wolność... Napisów było więcej: imiona, przekleństwa, groźby, zatarte złote myśli.
Rozpaczliwe wołania. Jedno wyznanie miłosne: imię Hafdis wtłoczone w krzywe serduszko.
Wydłubał spod odłażącego od muru skrawka wykładziny płaski okruszek betonu
wielkości paznokcia. Siadł oparty o stalowe drzwi, jak wszystko tutaj zatopione w grubej
warstwie jaskrawego plastyku. Mrużąc oczy przed światłem, wpatrywał się w przeciwległą
ścianę, taksując wzrokiem to, co wyrył poprzedniego dnia. Zagwizdał kilka taktów
zniekształconej w wysuszonych ustach melodii i ściskając w palcach betonowy odłamek,
podpełzł trzy metry w przód.
Skrobał w milczeniu, czasem zanosząc się kaszlem. Piskliwy odgłos dartej
wykładziny elektryzował go lekkimi dreszczami. Dźwięk był ohydny, ale w rzadko mąconej
ciszy karceru sprawiał mu perwersyjną radość. Łiiiiik! Łiiiiik! Łik!!! Ciął głęboko szeroką
linią. Co kilka minut odchylał się w tył i marszcząc brwi, oceniał cienie i załamania światła w
stawianych kreskach. Z furią wbijał się w miejsca, gdzie litery były zbyt płytkie. Łik!!!
Łiiiiik! Łiiiiik!
...CZERWONY.
I koniec.
Jest dobrze. Nadzwyczaj dobrze – pomyślał z zadowoleniem. Cisnął kamykiem o
ścianę i tak siedział, ciesząc się w duchu jak dzieciak instalujący nową grę VR.
– Głupie skurwysyny! – krzyknął, ale nikt mu nie odpowiedział. Nawet echo.
Odnalazł swój betonowy rysik i wyskrobał dalszą część napisu. Przecinek. I z
mozołem, powoli: S... Łiiik! Łiiik! K... Łiiik! Łiiik! U... Łiiik! Łiiik! R... Łiiik! Łiiik! W...
Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! S... Łiiik! Łiiik! Y... Łiiik! Łiiik! N... Łiiik! Łiiik! Y!
I TAK LUBIĘ CZERWONY, SKURWYSYNY!
Szaleństwo krążyło nad nim jak ptak. Spadło nagle, wyłaniając się z wąskiej szczeliny
między mrokiem a światłem. Szum, łopot czarnych skrzydeł.
– I tak lubię czerwony, skurwysyny.
Ściany celi zafalowały, zadrgały jak wnętrze żołądka głodnego potwora. Połknięty
przez nienasyconą bestię, wessany do lepkiej czeluści widział, jak zewsząd spływają soki
trawienne, czuł na twarzy ciepłe bryzgi. A w głowie łopot skrzydeł. Ptaki cienia. I krzyk jak
igła. Igła w głowę.
– Nienawidzę!
Chwilę szarpał się z więzienną, stylonową bluzą. Czerwoną. Zerwał ją i cisnął przed
siebie z furią, z dławionym przez strach charkotem. Bluzę na pożarcie potworowi. Bluzę
niech potwór strawi i wessie, może to da minutę więcej życia.
Upadł na podłogę. Potoczył błędnym wzrokiem: żołądek bestii falował. Soki ciekły.
Bulgotały. Nie chciał tego – samo wpadło w rękę.
– I tak lubię czerwony!
Odłamek betonu, którym darł ścianę.
– Czerwony! Ja i tak lubię CZERWONY !!!
Ścisnął okruch i zatoczył się w kąt. Upadł. Łopot skrzydeł czarnych ptaszysk ze strefy
cienia narastał, niespodziewanie przeszedł w ryk burzy. Łoskot ołowianych chmur.
Wbił odłamek w policzek i pociągnął. Nie bolało. W drugi.
– Skurwysyny...! Ja... Lubię. Czerwony!!!
Burza w głowie i błyskawice przez pierś. Do krwi. Bez bólu. Zygzaki na ramionach,
ku dłoniom. Bez bólu. Zerwał się i odbił od ściany. Potem przylgnął do niej całym ciałem.
Poczuł pulsowanie wielkiego żołądka, ciepło soków trawiennych. Odpadł w tył, uderzając
głową o podłogę.
Burza ucichła. Otuliła go mleczna biel.
I spadł w mrok.
***
Z bezszelestnej czerni wyrwała go dopiero seria bolesnych wstrząsów. Rozwarł z
wysiłkiem powieki. Obijające się po wysokich kamiennych schodach stopy wprawiały jego
ciało w dudniącą wibrację. Zamrugał kilka razy i napiął mięśnie karku, by opanować
bezwładne drgania głowy majtającej się niczym łepek ciągniętego przez dziecko misia.
Białe mundury gliniarzy Korporacji Pao. Cholerne, znienawidzone białe mundury.
Wynieśli go z celi i wlekli wzdłuż korytarza. I skośnooki oficer z dostojeństwem kroczący w
ślad za nim. W jego twarzy dojrzał jakiś niesprecyzowany rys zdradzający domieszkę obcej
krwi. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiał – to nie rys, lecz błękitne oczy.
Nie widział go tu wcześniej – nowy. Pewnie nadgorliwy służbista, świeży produkt z
korporacyjnej pralni mózgów – Akademii Policyjnej Pao. Albo przeniesiony karnie sadysta.
Bez różnicy.
Sześć miesięcy tkwienia w tym pudle nauczyło go odróżniać ich twarze. Już nie jeden
żółtek sklonowany dziesięć, dwadzieścia razy. Dziesięciu, dwudziestu żółtków; w rysach
każdego z nich odnajdywał jakieś indywidualne cechy. Ale tylko na twarzy – wewnątrz
wszyscy pozostawali tym jednym diabłem – dozorcą Czerwonego Piekła.
Czerwone Piekło – największe więzienie w Nowym Hongkongu. Naprawdę nazywało
się Pai Tien: Białe Niebo. „Białe” – śnieg, jaki padał na południowo-zachodnim wybrzeżu
Grenlandii niekiedy rzeczywiście miał coś wspólnego z tą barwą. A „Niebo”? Nazwa
zrodzona w chorych umysłach Chińczyków, którzy zbudowali swoje nowe miasto w kraju
Eskimosów.
Wciągnęli go na górę i długi czas wlekli po wychłodzonym korytarzu. Z mijanych cel
Zgłoś jeśli naruszono regulamin