K.Kolmo- Ból trwania.pdf

(628 KB) Pobierz
61403839 UNPDF
1
Ból trwania
Spacer po alejkach Parku sprawił, że soki życia tym bardziej i z większą
werwą napędzały organizm. Romek Antkowski potrzebował ruchu. Już od kilku
dni narzucił sobie takie tempo. Spacer, ćwiczenia, spacer i dopiero później
lekka przekąska. Ale nie czuł się najlepiej. Ten narzucony wysiłek mu nie
służył. To trudne, a on przecież nie jadł nadmiernie, nie opychał się . Lecz
odkąd rzucił palenie, co tydzień, co miesiąc, co kwartał przybierał ten
kilogram lub dwa.
Złota jesień. Aleja tonęła w liściach. A on brodził, pływał w brązowych i
czerwonych liściach. W Małżyszowie było kilka miejsc, kluczowych miejsc
miasta, które systematycznie i notorycznie nawiedzały tłumy turystów. I był
ten Park, przez który teraz brodził w liściach Romek. Aza, piękna suka rasy
owczarek niemiecki, była w siódmym niebie. Park to nie to samo, co wąskie
ścieżki osiedla mieszkaniowego, na którym mieszkali. Co prawda było to
trochę daleko. Lecz czasami Romek brał psa na wypady do Parku. Aza,
bardzo mądra suka, chyba to doceniała, bo biegała radośnie po alejkach i co
jakiś czas dobiegała do Pana, machając przy tym bez opamiętania swym
okazałym ogonem. A ludzi jak na lekarstwo. Dzisiaj było dość chłodno. Tym
bardziej, niby w samotności, raczyli się atmosferą tych miejsc. On i jego pies.
Romek szedł nieśpieszno, spokojnie, a Aza szalała wśród listowia. Wtem
Romek poczuł jakiś dyskomfort, irytację. Zdało mu się, że będzie wymiotował.
Ukłuło go potężnie między żebrami. Tak, że aż się skulił. Raz. Dwa razy.
Poczuł to tak, jakby ktoś ugodził go nożem w samo serce, tuż pod mostkiem.
To były dwa mocne pchnięcia. I w następnej chwili odczuł jakby mu serce
eksplodowało. Tuż po tym runął na dywan liści. Upadł niczym manekin na
wystawie bez żadnego zbędnego ruchu. Tak bardzo mechanicznie, mało
efektownie. Ktoś, obserwując to, uznałby z pewnością, że potknął się o własne
sznurówki. Ale po minucie, dwóch dalej leżał. Nie podniósł się. Pies
zareagował nerwowo, przecież coś dziwnego stało się z Panem. Aza zaczęła
szczekać donośnie.
I wtedy, w tym pustym Parku, zdarzył się cud. Znalazła się tam jakaś
tajemnicza dusza. To był Artur Wichniarek, który właśnie przechodził dróżką
przez Park do swojej roboty. A był on szklarzem. Usłyszał ujadanie psa.
Zaciekawiło go to, nie wiadomo dlaczego. Może dlatego, że lubił spokój i
porządek, i ten pies mu z tym ujadaniem nie pasował tu do tego spokojnego
miejsca. Więc Artur zboczył nieco. I oto zobaczył psa, pięknego psa, który stał
nad czymś i szczekał. Przybliżył się jeszcze i już mógł dojrzeć, że pies stoi
nad jakimś człowiekiem, leżącym w listowiu. Tak, to musiał być człowiek,
Artur nie miał co do tego cienia wątpliwości.
2
Ej, Panie, proszę Pana - bo to leżał w listowiu jakiś mężczyzna. - Co Panu
jest. - Artur próbował nawiązać jakiś kontakt z człowiekiem.
Uklęknął nad nim i wówczas mógł już być pewnym, że mężczyzna nie dawał
żadnych oznak życia. Nawet nie oddychał. Artur czym prędzej wyciągnął
komórkę z kieszeni marynarki. Wybrał numer 112 i z pewną nerwowością
czekał.
* * *
Światło. W oddali. Wokół ciemny tunel. Romek poczuł, że Światłość jest
dobra. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był widok rozradowanej Azy. A potem,
potem już był tylko tunel i to światło w oddali. Coś mu mówiło, że musi iść
w tym kierunku, ku źródłu światła. Nie wiedział skąd , ale miał takie
nieodparte wrażenie. Więc ruszył tam. Światło rosło. W pewnym momencie
odczuł taki blask, niby patrzał w lipcowym dniu w południe prosto w Słońce.
Ale teraz było przy tym coś dziwnego. Oto światło nie raziło, nie trzeba było
zasłaniać oczu. To światło ogarniało duszę. Zrobił ten krok. Krok w
Świetlistość. I znalazł się na zielonej, ukwieconej łące. Światło biło prosto z
serca Nieznanej Istoty. Rozejrzał się. Na tej łące nie był sam. Byli tu i inni
ludzie, ale także zwierzęta. Kozy, krowy, tury, sarny i owce. Wszystkie te
zwierzęta oraz ci ludzie jakby kontemplowali owo światło, które biło wprost
ze serca Niebiańskiej Istoty. Ci ludzie, obcy ludzie, uśmiechali się do niego,
zapraszając go, by podszedł do nich. Ruszył z miejsca. Kolory tego świata,
tego dziwnego świata, w którym się teraz znajdował, były żywe, bogate, tylko
w letnim słońcu gdzieś na Riwierze mogło być podobnie. Poczuł zapach tej
ukwieconej łąki. Nigdy przedtem nie doznał tak bogatych wrażeń zmysłowych.
Nagle teraz poczuł, że zmysłami można się delektować.
Przed nim pojawił się strumyk, który oddzielał go go od tych wszystkich ludzi
i Niebiańskiej Istoty. Usłyszał : - Jeśli przekroczysz potok, nie będzie dla
ciebie odwrotu. - Usłyszał to gdzieś w środku swojego jestestwa. Niby był to
bardziej przekaz telepatyczny niż werbalny.
Zawahał się ....
* * *
Artur stał nad człowiekiem. Nawet jeśli pogotowie przyjedzie szybko na
miejsce, to minie pewnie kwadrans albo więcej, a ten człowiek na ziemi nie
dawał żadnych oznak życia. Dla niego ważna była każda minuta, dosłownie
3
każda minuta. Każda minuta. Artur powtarzał to sobie w duchu. Więc chyba
nie ma innego wyjścia. Uświadomił sobie, że życie tego nieznajomego zależy
tylko od niego. Czym prędzej ukląkł. Zaczął reanimację. Pierwszy raz był w
takiej sytuacji, okaże się, czy ta cała wiedza na temat udzielania pierwszej
pomocy, która dotarła do niego głównie dzięki telewizji, przyda się teraz na
coś. Ułożył człowieka tak, by móc dokonywać swobodnie czynności,
nazywanej eufemistycznie sztucznym oddychaniem. Rozpiął mu kurtkę i
koszulę. Począł przykładać swe usta do zimnych już ust nieznajomego i dzielił
się tym powietrzem, które mógł zmagazynować w ustach. Następnie silnymi
uciskami na klatkę piersiową starał się rozbudzić uśpione serce. Wydawało się
jednak, że wszystko to robi na próżno. Po pięciu minutach takiej reanimacji
nieznajomy był nadal w tym samym stanie jak na początku. Arturowi przyszło
do głowy, że widocznie za późno go znalazł, za późno zaczął reanimację. Jeśli
spóźnił się nawet o kilka minut, to człowiek ten i tak nie ma żadnych szans.
Mozolnie zaczął reanimację od początku, przypomniał bowiem sobie, usłyszał
pewnie w telewizorze, że lekarze z karetek prowadzą takie reanimacje nawet
przez pół godziny lubo dłużej.
Nagle, stało się coś zaskakującego dla, powoli już zrezygnowanego, Artura.
Człowiek jakby kaszlnął, jakby kichnął. I oto serce zareagowało na stymulację.
Ni stąd, ni zowąd człowiek ów otworzył oczy. Cud. Prawdziwy cud.
Wyszeptał: -
Co to się dzieje?
O Boże! - Krzyknął Artur. - Pan żyjesz?
No. Co się stało, kim Pan jest? Aza! Gdzie jest Aza?
A tam. - Artur wskazał na psa, który cały ten czas warował przy swym
Panu i czujnie obserwował, co dziwny przybysz robi Panu. Pies był może
trzy metry od nich.
Co mi się stało?
Nie wiem, ale chyba miał Pan zawał.
Uratowany mężczyzna próbował się ruszyć, lecz syknął tylko bezradnie : -
Och! Ależ mi ciężko, serce mnie boli.
Niech się Pan nie rusza, zaraz przyjedzie karetka, już po nią dzwoniłem.
To Pan ... - Powiedział mężczyzna. - To Pan uratował mi życie? - Było to
bardziej pytanie. Mężczyzna się zastanowił. - No tak, Pan mi chyba
uratował życie. Nazywam się Roman Antkowski. Niech poznam, komu
zawdzięczam życie.
Artur aż cały pokraśniał i on również był szczerze zdziwiony. Wyglądało
jednak na to, że ten Roman ma rację, rzeczywiście chyba uratował mu życie.
4
Artur Wichniarek, miło mi poznać Pana, Panie Romanie.
Mi również miło. - Romek nie mógł się gwałtownie ruszać, ale zdołał
podać prawicę swojemu wybawcy. - Dziękuję! Naprawdę dziękuję. Wie Pan,
Arturze, ja chyba wróciłem z Krainy Cieni. Tak, ja tam byłem. Widziałem
ich wszystkich.
Kogo?
No, chyba tych, co już odeszli.
Ach! Słyszałem o czymś takim. To normalne w stanie śmierci klinicznej.
Raczej normalne. Miał Pan dużo szczęścia. Uciekł Pan śmierci sprzed kosy. -
Artur uśmiechnął się szczerze. Oto on, zwykły szklarz, uratował dziś, przed
chwilą, jeden Wielki Świat.
* * *
Stolec był? - To było zasadnicze pytanie, które Siostra Oddziałowa
skierowała do nich wszystkich, czyli do czterech pacjentów oddziału
kardiologicznego.
Był, był! - Słyszała od każdego. Nikt przecież nie życzy sobie, pomimo
tego nawet, że akurat mógł jeszcze nie pójść za potrzebą, aby założono mu
domiar w postaci tabletek na przeczyszczenie.
Jednakowoż, jak wieść gminna niosła, była to bardzo zasadnicza kwestia, która
nurtowała wszystkie siostry oddziałowe we wszystkich polskich szpitalach. Był,
czy nie było stolca?
W końcu Siostra wyszła, a jedynym śladem jej bytności było to, że każdy
teraz miał pod pachą szpitalny, stary, dobry, rtęciowy termometr. Najlepiej,
żeby teraz przez najbliższe pięć minut nawet mysz się tu nie ruszyła. Te dwa
tygodnie, jakie Romek spędził na oddziale sprawiły, że teraz zupełnie inaczej
patrzał na rzeczy, które działy się w tej jednostce medycznej. Stał się niejako
wyjadaczem, weteranem. Choć przeżył poważny zawał, jakoś bardzo szybko
doszedł do siebie, czym wzbudził niemały zachwyt personelu medycznego
Szpitala Powiatowego w Małżyszowie. Tego wyższego, średniego, a nawet,
można rzec, podstawowego szczebla.
Panie Witku, i co, dalej Pana bolą plecy? Miał Pan powiedzieć Siostrze -
spytał Romek mężczyznę, który leżał najbliżej drzwi. Gość więc ten zawsze
pierwszy widział, czy idzie siostra, a może lekarz.
A, drogi chłopcze, już mi wszystko jedno. Wiem, że jest taki cosmedix,
dobra rzecz. Jak stąd wyjdę, postaram się o to.
5
Pan Witek był najstarszym w pokoju i bez ogródek dawał to do zrozumienia
wszystkim, traktując innych kolegów- pacjentów jak swoich uczniów. Było, nie
było, to faktycznie był emerytowany Dyrektor jednej ze szkół technicznych na
terenie powiatu. Mówił wszystkim per ty, a jednocześnie domagał się, by inni
zwracali się do niego: Panie Dyrektorze lub, bardziej zaprzyjaźnieni, : Panie
Witku.
To rzeczywiście musi być prawda z tym cosmodixem. Moja daleka krewna
ze strony matki kupiła sobie to to. I ból przeszedł, jak ręką odjął -
przyłączył się do rozmowy miejscowy rzeźnik, który leżał już na oddziale
dwa miesiące. Był najstarszym stażem akurat na tej sali.
Co ty gadasz, Józek? - Odezwała się czwarta, ostania, osoba w sali
szpitalnej. - To jest oszustwo. Ja ci to mówię.
Ee .... Zamknij się Zenek - zareagował rzeźnik. - Niech Pan, Panie
Dyrektorze, nie słucha Zenka. Wiem, co mówię, bo ten cosmodix przeszedł
wszystkie badania, ma odpowiednie atesty.
A ty, skąd możesz to wiedzieć?- Zenek aż zaczął pluć z przejęcia.
Słyszałem, słyszałem.
Józek, jak na rzeźnika to jesteś bardzo naiwnym człowiekiem. Tu o forsę
chodzi. Zrozum, znów ktoś chce zrobić pieniądze na naiwności ludzi takich
jak ty.
Ale ja tego przecież nie kupowałem i nie stosowałem. To tylko moja
krewna - Józek jakby przyparty do muru starał się zamącić sprawę.
Chłopcy, chłopcy, nie gorączkujcie się tak. Pamiętajcie dlaczego tu leżymy,
przecież mamy wszyscy chore serca. Nam nie można się byle czym
emocjonować. A tobie, Zenek, powiem, że nie masz racji. To jest kwestia
mechaniczna. No, działanie tego urządzenia, a jako nauczyciel techniczny
mogę tylko potwierdzić główną ideę działania cosmodixu.
No to, Panie Dyrektorze, o co w tym chodzi? Niech nam Pan przybliży. -
Trochę speszony odezwał się Zenek.
No, chodzi o ucisk i odpowiednie dopasowanie statyczne kręgów
kręgosłupa. Jest to stały, systematycznie korygujący wady, nacisk, który
powoduje, że kręgosłup powraca do właściwej postawy. - Dyrektor znów
poczuł się jak nauczyciel, który z wyższością może przemawiać do swych
uczniów.
Aa ... No, nie wiedziałem. Ale ja i tak będę nadal uważał, że ktoś chce
koniecznie przy tym wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy od nas, szaraczków.
A coś ty myślał. - Powiedział Romek i poprawił jakby termometr pod
swoją pachą. - Przecież, jak ktoś lokuje pieniądze na uruchomienie patentu,
to też ma na uwadze, by jak najwięcej zarobić. Mój drogi, tak powstały
auta i samoloty.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin