Margit Sandemo - Światełko na wrzosowisku.rtf

(345 KB) Pobierz
MARGIT SANDEMO

MARGIT SANDEMO

ŚWIATEŁKO NA WRZOSOWISKU

Ze szwedzkiego przełożyła

LUCYNA CHOMICZ - DĄBROWSKA

POL - NORDICA

Otwock 1998

ROZDZIAŁ I

Zabłądził, w końcu musiał spojrzeć w oczy okrutnej prawdzie.

Zapewne już kilka dni temu zboczył z właściwej drogi, bo od tego czasu nie natknął się na ludzkie siedziby i na próżno szukał jakiegoś znaku, który mógłby go utwierdzić w przekonaniu, że posuwa się w dobrym kierunku.

Teraz jednak, kiedy coraz wyraźniej słyszał huk morskich fal, sprawdzały się jego najgorsze obawy: jechał dokładnie w przeciwną stronę.

Po kilku latach wojaczki wracał do swej ojczyzny, do rodzinnego domu. Z początku wierzył, że walczy w słusznej sprawie, ale rychło zrozumiał, że coś takiego jak wojna w imię szlachetnych ideałów nie istnieje. Tylko tyle, a może aż tyle.

Ów młody mężczyzna o imieniu Roland miał długie jasne włosy i łagodne oczy w kolorze nieba, z których teraz wyzierało niezadowolenie. Przybiła go świadomość, że choć tak długo już był w drodze, cel jego podróży ani trochę się nie przybliżał. Mimo że znużony i głodny, wciąż trzymał się prosto w siodle i wyglądał niezwykle dostojnie.

Kiedy znalazł się na rozległym wrzosowisku, już zmierzchało, tylko na zachodzie złoty blask podświetlał ciężkie ciemne chmury.

Jak okiem sięgnąć rozpościerała się naga równina, na której wiało niemiłosiernie. Tamtejsi ludzie powiadają, że w tej okolicy wichry urządzają sobie harce. Roland, choć nic o tym nie wiedział, sam uznał, ze to miejsce nie nadaje się na postój. Głuchy huk fal w oddali kazał mu się domyślić, że wrzosowisko ciągnie się wysoko nad poziomem morza, a spienione wody z wielką siłą podmywają ląd i kształtują wysokie, urwiste klify.

Zmarnowałem życie, myślał Roland, a w kącikach jego ust pojawił się wyraz goryczy. Tyle straconych lat.

W młodzieńczym zacietrzewieniu i naiwności ruszył na wojnę przeciwko papistom. Był za młody, by wstąpić do wojska we własnym kraju, ale ponieważ postanowił walczyć za wszelką cenę, zaciągnął się jako najemnik, bo w armii zaciężnej nikt nie pytał o wiek. Nienawidził wszystkich, którzy ośmielali się wyznawać inną niż on wiarę, póki nie zaczął myśleć samodzielnie. Uświadomił sobie wówczas, że jest tylko jeden Bóg, bez względu na to, jak go ludzie nazywają ani jakie formy kultu obierze religia. I że zabijając wrogów, nie przysparza się swemu Panu nowych wyznawców. W ten sposób można raczej stracić własną duszę.

Kiedy został poważnie ranny w biodro, nikt nie czynił mu przeszkód, by porzucił służbę i wrócił do domu.

Wojna religijna to najgłupszy rodzaj wojny, uznał. Rok pański 1640 jest tego najlepszym dowodem.

Może ludzie to w końcu zrozumieją i przestaną wojować tylko w tym celu, by narzucić innym swoje przekonania? Rozmarzył się, wyobrażając sobie nowy świat, na którym zapanuje pokój pomiędzy przedstawicielami wszystkich ludów i religii. Bo przecież kiedyś musi skończyć się to piekło długoletniej wojny pomiędzy protestantami i katolikami!

Nagle Roland wstrzymał gwałtownie konia, bo na jego drodze stanęła sarna, równie zaskoczona jak on sam. Zastrzygła lękliwie aksamitnymi uszami i popatrzyła nań rozszerzonymi ze strachu oczami.

Powinienem ją ustrzelić, pomyślał żołnierz. Od trzech dni nie miałem nic w ustach.

Ale nie mógł się na to zdobyć. Sarenka była taka piękna i taka bezbronna!

Trudno, dalej będę żuł korzonki i popijał wodę ze strumyków, zadecydował Roland i westchnąwszy ciężko, pospieszył konia. Dość mam już zabijania!

Jasne pasmo na horyzoncie kurczyło się coraz bardziej i wreszcie nad wrzosowiskiem zapadły ciemności. Równina poddała się władaniu nocy.

Roland wytężył wzrok. W oddali, skąd dochodził najgłośniejszy szum fal, dostrzegł światełko. Migotało, to stawało się jaśniejsze, to znowu prawie zanikało. Czyżby jakaś gwiazda? Nie, znajduje się zbyt nisko.

Popędził zdrożonego wierzchowca, aż zabrzęczały uprząż i strzemiona.

Tak, to na pewno jest światło! pomyślał z radością i zawołał:

- Gnaj, przyjacielu! Jeszcze chwila i pochylisz się nad żłobem.

Morze grzmiało teraz z ogromną siłą. Rolandowi zdawało się, że ziemia pod nim drży.

Zapewne dotarłem już dość blisko brzegu, pomyślał i wyobraził sobie strome klify podmywane przez fale.

Światełko było coraz bardziej widoczne. Migotało dość wysoko nad ziemią, ale Roland miał już całkowitą pewność, ze to nie gwiazda.

Zatrzymał się i zdumiony patrzył na wyłaniające się z gęstego mroku kontury. Wieża? Tak, rzeczywiście, nawet dwie. A może to latarnia morska, stoi wszak tuż przy brzegu?

Nie, oczy, przywykłe do ciemności, rozróżniły na tle granatowego nieba sylwetkę potężnego zamczyska.

Zamek na takim odludziu? zdziwił się Roland, przyglądając się pogrążonej w mroku twierdzy. Tylko wysoko na wieży migotało światełko.

Roland utwierdził się ostatecznie w przekonaniu, że znajduje się z dala od swej ojczyzny. Tam nie wznoszono tak okazałych budowli.

W miarę jak zbliżał się do murów, zamczysko coraz bardziej przytłaczało go swoją wielkością. Podjechał do wrót przypominających szczerzącą kły paszczę i zeskoczył z siodła. Trzymając konia za uzdę, zastukał do bramy. Odpowiedziało mu głuche, budzące grozę echo. Odniósł wrażenie, że nagle cały zamek wstrzymał oddech.

Cofnąwszy się kilka kroków, popatrzył w górę na wieżę. Światełko migotało i przesuwało się, tak jakby ktoś schodził po schodach, trzymając przed sobą świecę, a potem całkiem znikło. Po chwili Roland usłyszał odgłos kroków zbliżających się do bramy.

- Kto tam? - wyszeptał cieniutki zalękniony głos.

Roland znał ten język. Nauczył się go od towarzyszy broni.

- Jestem żołnierzem. Wracam z wojny do swej ojczyzny! - odparł. Nie mam złych zamiarów. Chciałbym się posilić i przenocować. Czy użyczycie mi na noc dachu nad głową i odrobinę jadła?

Za bramą zapadła cisza, a potem znów rozległ się szept:

- Niestety, to niemożliwe. Spróbujcie, panie, we wsi, tam jest gospoda.

- We wsi? - zdziwił się Roland, rozglądając się wokół. Dopiero teraz spostrzegł kilka chat, które dotąd skrywało wzgórze. - Dziękuję - powiedział. - Proszę mi wybaczyć, że niepokoiłem.

- Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś - dobiegł go szept zza bramy, po czym lekkie kroki oddaliły się w głąb dziedzińca.

Roland westchnął ciężko i zawrócił konia.

Pół godziny później gniadosz posilał się owsem w ciepłej stajni, a jego właściciel, któremu wiadomość o wolnym pokoju zdecydowanie poprawiła humor, zasiadł nad gorącym posiłkiem. Roland uważał wprawdzie, że określenie „zajazd” jest w przypadku tych skromnych pomieszczeń trochę przesadzone - po prostu w zwykłej chacie jakaś rodzina przyjmowała ludzi na noc - ale musiał przyznać, że było schludnie. W przestronnej izbie o nierównych ścianach stały dwa długie stoły. Ogień buzował w palenisku, rozgrzewając nie tylko wnętrze chaty, ale i duszę zdrożonego żołnierza. Posiłek smakował wyśmienicie. Roland zjadł miskę zupy rybnej, pogryzając chlebem odłamywanym z wielkiego bochna. Usługująca mu dziewczyna przyniosła też puchar czerwonego wina najlepszego gatunku. Po wypiciu kilku łyków trunku Roland ujrzał świat w jaśniejszych barwach.

Dziewczyna, wyraźnie zafascynowana przystojnym gościem, a szczególnie niezwykła w tych stronach barwą jego włosów, uśmiechała się zalotnie, dając mu do zrozumienia, że gdyby zechciał, gotowa jest na wszystko.

Ale Roland, który nosił w sercu mocno wyidealizowany obraz kobiety, za nic w świecie nie zniżyłby się do tego rodzaju umizgów. Dla niego każda panna była uosobieniem cnoty. Zresztą obawiał się, że nim zdąży ująć jej dłoń, przybiegną rodzice i zażądają, by się z nią ożenił. A tak naprawdę był zbyt wyczerpany, by myśleć o dziewczętach. Wykorzystując jednak okazję, że krzątała się wokół niego, postanowił zadać jej kilka pytań.

- Powiedz, panienko, jak nazywa się ta osada? - odezwał się.

- Osada? - zdumiała się. - Po prostu wieś. - Roland domyślił się, że wioska położona jest na odludziu, a dziewczyna dodała pośpiesznie: - Chyba Castel de la Mer.

Zamek nad Morzem.

- Czy daleko stąd do sąsiedniej wsi?

- Nie, w zatoce jest przystań i tam też stoi kilka chat. Życzysz, panie, więcej wina?

- Nie, dziękuję. Skoro macie zajazd, to znaczy, że zatrzymują się tu jacyś podróżni?

Przez twarz dziewczęcia przemknął cień.

- Przypływają tu łodzie - mruknęła zmieszana.

- A zamek? - wypytywał dalej Roland. - Czy także zwie się Castel de la Mer?

- Nie, to Castel de la Silence.

Zamek Ciszy. Nazwa nasunęła Rolandowi jakieś mgliste, acz niemiłe wspomnienia.

Nie mógł sobie jednak przypomnieć nic bliższego.

- Kto w nim mieszka? - zapytał. - Właściciel tych ziem?

Dziewczyna zawzięcie szorowała stół.

- Nie znamy mieszkańców zamku - powiedziała tonem, który kazał mu uznać pytanie za zbyt obcesowe.

Reakcja dziewczyny jednak tylko zaostrzyła jego ciekawość.

- Czyżby się tu dopiero wprowadzili?

Dziewczyna wyprostowała się i spojrzawszy z lękiem, pośpiesznie zaprzeczyła:

- Ależ skąd, mieszkali tu od... od... zawsze.

Dwaj rybacy przy sąsiednim stole podsłuchiwali zrazu ciekawie, zwłaszcza że Roland nie posługiwał się zbyt biegle ich językiem, kiedy jednak rozmowa zeszła na temat zamku, ostentacyjnie odwrócili się do obcego przybysza plecami.

Roland zamyślił się. Skądś znał nazwę Castel de la Silence. Tylko skąd?

Podziękował uprzejmie za strawę i wstał od stołu. Zmęczony, udał się prosto na spoczynek.

W pokoju, który mu wskazano, unosiła się przyjemna woń roślin zebranych na wrzosowisku. Wielka, miękka pierzyna wabiła znużonego przybysza do łóżka. Nie pozostawało mu nic innego, jak zrzucić buty i zakurzone ubranie.

Kiedy się położył, poczuł że ogarnia go błogość, a myśli wędrują ku przeszłości.

Castel de la Silence? Może ta nazwa często używana jest we Francji?

Nagle otworzył szeroko oczy. Przecież nie po francusku prowadził rozmowy wieczorem. Rozumiał jednak tych ludzi i oni także go rozumieli, choć trochę kaleczył ich język.

Ależ tak! Że też wcześniej na to nie wpadłem! łajał się w duchu, przypomniawszy sobie Gastona, wojennego kamrata, od którego właśnie usłyszał po raz pierwszy nazwę zamku. Gaston pochodził z Bretanii. Dzielili żołnierskie trudy, póki przed pięciu laty nie zabiła go kula wroga. Roland ciężko przeżył śmierć przyjaciela, z którym przegadał tyle nocy, choć z początku nie całkiem się rozumieli, bo Gaston mówił tylko po bretońsku. Roland jednak dość szybko się poduczył ojczystej mowy Gastona i z czasem stali się nierozłączni.

Z tego wynika, że jestem w Bretanii, daleko, bardzo daleko od rodzinnego domu. Jak to, u licha, się stało, że przygnało mnie aż tutaj? zachodził w głowę Roland.

Opuścił szeregi armii na terenie Francji i wciąż nie mógł pojąć, w jaki sposób zboczył tak daleko na zachód. Całkiem nieświadomie omijał wioski, wybierając niegościnne trakty, ciągnące się wśród nagich skał i pustkowi.

Roland wstał z łóżka i stanął przy oknie, skąd zapewne w dzień rozpościerał się widok na wrzosowisko i morze. Teraz jednak w gęstym mroku nie widział nic prócz maleńkiego światełka w oddali, zniekształconego przez szybę i częściowo skrytego w oparach mgły.

Światełko na wieży i słaby głosik, szepczący słowa: „Ciesz się, żołnierzu, że nikogo nie zbudziłeś”.

Kiedy tak stał zamyślony, światełko zgasło.

Zamek Ciszy? zastanawiał się, wracając do łóżka.

Znów przypomniał sobie Gastona i jak żywe stanęły mu przed oczami wydarzenia sprzed kilku lat. Wśród łoskotu toczonych armat i ciężkich westchnień znużonych potyczkami żołnierzy posuwali się na koniach wzdłuż rzeki Ren.

- Zamek Ciszy - mruknął nagle Gaston, ujrzawszy rysujące się na tle nieba ruiny starego zamczyska.

Roland, kierując wzorem przyjaciela spojrzenie w stronę ponurej budowli, stwierdził:

- Rzeczywiście, nikt tam pewnie nie mieszka. Wygląda tak, jakby miał lada chwila runąć.

- Nie to miałem na myśli - przerwał mu Gaston. - Przypomniałem sobie legendę o nazwanym tak zamku w Bretanii. Nigdy go nie widziałem na oczy, ale tak właśnie go sobie zawsze wyobrażałem.

- Z tonu twego głosu wnioskuję, że to jakaś niezwykła legenda - uśmiechnął się Roland.

Był wtedy taki młody, miał zaledwie dwadzieścia lat i podobne historie mocno pobudzały jego fantazję. Od tamtej rozmowy upłynęło sześć długich lat, podczas których życie nie skąpiło mu pełnych napięcia przeżyć. Teraz marzył już tylko o tym, by wrócić do domu, położyć się i spać, spać wieczność całą.

Gaston nie kazał się zbyt długo prosić i zaczął snuć swą opowieść:

- Jak wiesz, pochodzę ze środkowej Bretanii. Legenda mówi o starym celtyckim zamczysku, który stoi nad samym brzegiem morza w miejscu, gdzie fale uderzają z największą siłą. Pobudowano go zapewne w celach obronnych, miał chronić przed wrogiem od strony wody. Wielka szkoda, że tak słabo znamy historię Bretanii. Jej dzieje, choć bez wątpienia burzliwe i barwne, pogrążone są w mroku tajemnicy. Historia Zamku Ciszy ma swój początek w tak odległych czasach, że znane są tylko nieliczne fakty z nim związane.

Powiadają, że zamek ów jest siedliskiem grzechu, nikt jednak nie potrafi określić jakiego. Legenda ostrzega, że biada temu, kto się doń zbliży. W pobliżu zamkowych murów na wrzosowisku wznosi się menhir[1], których tak wiele spotkać można w moim kraju.

Powiadają... ale to musi być jakaś bzdura... że ten, którego szczątki tam spoczywają, nadal krąży po zamku.

- Brzmi to dość nieprawdopodobnie - wszedł mu w słowo Roland. - Pewnie ktoś wymyślił ten zamek.

- Nie! Wcale nie uważam, by Castel de la Silence był wytworem wyobraźni.

I oto Roland odnalazł zamczysko, o którym mówił Gaston.

Siedemnaście lat temu zamkowa brama zatrzasnęła się przed spojrzeniami ciekawskich.

Tylko głuchoniemy sługa przychodzi do wsi na zakupy.

Pan na zamku zwie się Etienne Blanc. Okoliczni mieszkańcy powiadają, że jego córka Dionne opuściła kiedyś rodzinne gniazdo. Więcej nic nie wiadomo poza tym, że grzech od zawsze kojarzy się z tym miejscem. Krąży legenda o dawnych czasach, kiedy na zamku panował celtycki władca Dongard. Podobno porywał on młode dziewice, po których ginął potem wszelki ślad. Ludzie zaklinają się, że widzieli, jak w jasne księżycowe noce z murów zamkowych kapie krew, słyszeli też jęki niewinnych dziewcząt. Nikt również nie wątpi, że duch Dongarda nadal krąży po zamku, choć jego doczesne szczątki spoczywają w ziemi.

Te i inne informacje przekazał Rolandowi następnego ranka miejscowy odmieniec. Poza nim nikt nie chciał rozmawiać z obcym przybyszem o Zamku Ciszy.

Coś tu się nie zgadza, pomyślał Roland, odwracając głowę w stronę zamczyska. Chaty zasłaniały mu widok, więc powoli ruszył na skraj wsi. Te plotki o mieszkańcach zamku nie mogą być prawdą, rozważał, przypomniawszy sobie lekkie kroki na dziedzińcu. Osoba, z którą rozmawiał przez zamknięte wrota, była bardzo młoda. Czyżby na zamku mieszkał ktoś jeszcze poza Blankiem i służbą?

Gdzieś w dole grzmiało morze, z wielką siłą uderzając o skały. Ze spienionych fal wyłaniały się głazy o groteskowych kształtach. Było pochmurno, wiał silny wiatr, ale w powietrzu nie czuło się chłodu.

Pofałdowaną, usianą niewysokimi pagórkami przestrzeń, porośniętą przez wrzosy i jaskry, urozmaicały wystające tu i ówdzie głazy o gładkich, jakby oszlifowanych przez wodę krawędziach, i karłowate, powykręcane przez wichry drzewa.

Stąd widać było dobrze potężne zamczysko, które nie po raz pierwszy tego ranka przyciągnęło wzrok Rolanda. Choć powinien już oswoić się nieco z przytłaczającą budowlą, ilekroć na nią spojrzał, dreszcze przechodziły mu po plecach. Gaston się nie mylił. To zamczysko do złudzenia przypominało ruiny rycerskiej posiadłości, którą razem oglądali nad Renem. Tyle że Castel de la Silence pomimo wyrw w murze i widocznych rys i tak znajdowało się w dużo lepszym stanie i nadawało się do zamieszkania.

Roland szedł, lekko kulejąc. Nadal pobolewało go biodro, choć rana się zagoiła. Medycy uprzedzili go, że nigdy już nie będzie tak sprawny jak dawniej, a ból może pojawiać się i nasilać co pewien czas.

I tak miał szczęście. Rana długo ropiała i dopiero kiedy jakiś felczer usunął z niej kilka odprysków kości, zaczęła się goić. Ale nie odzyskał całkowitej sprawności w nodze.

Z tego powodu znacznie lepiej czuł się na końskim grzbiecie, bo wtedy nikt nie mógł dostrzec jego ułomności.

Daleko na horyzoncie zauważył coś, co łamało łagodną linie wrzosowiska. Jakiś kamień niczym statua wystawał ku niebu, a tuż obok wznosiła się jakby piramida z odciętym czubkiem.

Co to jest? pomyślał zaintrygowany. Może to właśnie kopiec, miejsce wiecznego spoczynku doczesnych szczątków legendarnego króla Dongarda?

Tak, to zapewne jest to miejsce. Kopiec znajduje się wszak w pobliżu zamku, choć w pewnej odległości od wież ponurej budowli zamieszkanej z pewnością nie tylko przez pana tych ziem. Nawet służąca w gospodzie, mówiąc o mieszkańcach zamku, używała liczby mnogiej.

Roland miał rację, snując takie przypuszczenia.

Kiedy spacerował zamyślony po wrzosowisku, z izdebki na wieży zamkowej obserwowała go żałosna niewysoka dziewczyna.

Bez trudu odgadła, że jest obcy w tych okolicach. Nie znała nikogo, kto dorównywałby mu wzrostem, nikt też nie kulał w podobny sposób.

To na pewno on pukał poprzedniego wieczoru do bramy zamku.

Głos... Przyjemny i głęboki... gdyby tak mogła otworzyć wrota i wpuścić znużonego żołnierza do środka... Tak bardzo pragnęła porozmawiać z jakimś człowiekiem.

Ale klucz do bramy jest gdzieś starannie ukryty.

Nikomu nie wolno wejść na zamek! Nikt nie może się dowiedzieć o złu, które zapanowało tu niepodzielnie. Straszliwy grzech ciąży na całym rodzie Blanca, nie są wolni od niego także ludzie zamieszkujący okolicę.

Taka jest prawda.

Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach.

W jej samotnej duszy na nowo zagościło przygnębienie i apatia.

ROZDZIAŁ II

I rzeczywiście nie tylko Blanc mieszkał w zamku.

Poza odmieńcem wiedziała o tym większość mieszkańców wioski. Tyle że to był zakazany temat. Zło, grzech i zgnilizna! szeptano po kątach. Nawet innym panom nie przyszłoby do głowy, by się zadawać z fanatycznym Blankiem. Zresztą brakowało po temu okazji, bo właściciel Zamku Ciszy odciął się od świata. Wydawało mu się, że strzeże wielkiej tajemnicy. Sądził, że nikt nie wie o tym, co kryją ponure mury.

Pewnej nocy przed siedemnastu laty Dionne, marnotrawna córka Blanca, wróciła do rodzinnego domu z nieślubnym dzieckiem na ręku.

Przez całe dzieciństwo zmuszana do niemal zakonnego życia, w którym posty, ciężka praca i pokuta za grzechy stanowiły chleb powszedni, uciekła w końcu od ojca i jego przesadnej pobożności.

Ale okrutny świat nie przyjął jej z otwartymi rękoma. Nie była przygotowana na takie spotkanie. Naiwna i dobra, stała się łatwą zdobyczą. Jak kwiat spragniony wody, oddała całą miłość komuś, kto na nią nie zasługiwał.

Została sama, bez dachu nad głową, bez środków do życia, za to z maleńką córeczką, którą powiła w lesie na skraju miasta.

Zdarzyło się to w samym środku zimy, gdy welon marznącej mgły spowijał Bretanię. Ze względu na dziecko musiała wrócić do rodzinnego domu, ono potrzebowało ciepła, odzienia i strawy.

Strach ją paraliżował, a serce waliło jak młotem, kiedy z maleństwem na ręku stanęła w najdalszym kącie zamkowej sieni. Drżącym głosem rzuciła ojcu w twarz:

- Ojcze, jeśli mnie wyrzucisz, pójdę prosto do wsi i wszystkim opowiem o hańbie, jaka ciąży nad naszym rodem. To prawda, że skalałam nasze nazwisko, ale jeśli mnie odepchniesz, wstyd stanie się nie tylko moim udziałem.

Ojciec zacisnął usta, a na jego szczupłej twarzy uwydatniły się kości policzkowe. Czarne jak węgiel oczy zalśniły bezlitośnie.

W tym momencie losy mieszkańców Castel de la Silence zostały przesądzone; zamkowe wrota zatrzasnęły się na zawsze, odcinając ich od świata.

Tego wieczoru Dionne czytała z twarzy ojca jak z otwartej księgi. Wiedziała, że najchętniej pozbyłby się jej i dziecka. Nienawistne, zamyślone spojrzenie, jakim obrzucił maleństwo, napełniło ją lękiem. Z całych sił przytuliła mała i wykrzyknęła:

- Niech ogień piekielny pochłonie tego, kto zabije moje dziecko!

- Zhardziałaś, córko! - Lodowaty wzrok ojca spoczął na Dionne. - Idź do swej komnaty i trzymaj bachora! Pewnie znajdziesz dla niego ubrania w kufrach twej matki, bo ta głupia kobieta gromadziła je po tobie. a potem zejdź na dół.

W jego głosie nie zabrzmiała nawet nuta miłosierdzia. Widok wnuczki nie zmiękczył ani odrobinę serca z kamienia.

Zanim Dionne wróciła do sieni, cała niemal służba została już wypędzona, by nikt się nie dowiedział, że córka pana na zamku wróciła z bękartem. Pozostało tylko czterech służących: głuchoniema kobieta, jej głuchy syn, a także dwóch stajennych, najgorsze kanalie.

Blanc trzymał w ręku dyscyplinę - krótki bat o kilku rzemieniach zakończonych ostrymi kawałkami ołowiu, i czekał na córkę.

Nakazawszy stajennym opuścić sień i trwać w gotowości na wezwanie, Blanc poprowadził Dionne do komnaty, z której nikt nie mógł usłyszeć jej krzyków.

Gdy stamtąd wyszła, słaniała się i broczyła krwią, a na całym ciele miała krwawe pręgi. Włosy wisiały jej w nieładzie, z sukni zaś zostały tylko strzępy.

- Weźcie ją! - Ojciec wskazał córkę stajennym. - Teraz jest wasza, możecie z nią zrobić, co zechcecie. Idźcie do stajni, potem po nią przyjdę!

Jeden z mężczyzn uśmiechnął się szeroko, ukazując bezzębne dziąsła, i zadowolony pociągnął dziewczynę. Drugi szedł za nią i obmacywał ją lubieżnie.

Tej nocy Dionne straciła rozum.

Po tym zdarzeniu Blanc zabił obu stajennych, a ich zwłoki wrzucił do morza. Żaden świadek hańby jego córki nie miał prawa ostać się przy życiu. Bynajmniej nie chodziło mu o upokorzenia, jakich dziewczyna doznała owej nocy, ale o wstyd, jaki sprowadziła na jego dom.

Niepokorna córka została ukarana!

Rzeczywiście, bezwzględny ojciec osiągnął swój cel. Do cna zniszczył jej serce i rozum.

Wyrzuciła z pamięci tęsknotę za wolnością, marzenia, własne przemyślenia i mimowolnie stała się wierną kopią swego ojca.

Normy zachowania, jakie narzuciła maleńkiej Nicolette, przekraczały wszelkie granice zdrowego rozsądku.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin