OPOWIADANIA. Stanisław Reymont.pdf
(
409 KB
)
Pobierz
230860105 UNPDF
Władysław Stanisław Reymont
OPOWIADANIA
Spis treści
PEWNEGO DNIA….................................................................................................................................... 3
I ............................................................................................................................................................ 3
II ......................................................................................................................................................... 12
PRZYPISY
.................................................................................................................................... 21
SUKA
.................................................................................................................................................... 22
PRZYPISY
.................................................................................................................................... 31
TOMEK BARAN
.................................................................................................................................. 32
PRZYPISY
.................................................................................................................................... 59
2
PEWNEGO DNIA…
I
Pewnego dnia... o świcie – o majowym, wczesnym świcie, w małym domku, przywartym do ziemi
pokrzywionymi ścianami, otwarło się okienko i w obramieniu fuksji rozkwitłych zamajaczyła siwa
głowa i zaszemrał cichy, monotonny głos.
Pan Pliszka odmawiał pacierze poranne.
Miasto spało jeszcze.
Senne i ciężkie mroki przygniatały świat ciszą, tą dziwną, roztęsknioną, łzawą ciszą świtania...
Domy, fabryki, ogrody – kłębowiskami ciał bezwładnych i nieprzytomnych majaczyły w mrokach;
tylko gdzieniegdzie na dachach, w oślepłych oknach, na czubach drzew – ślizgały się brzaski zórz,
jakby uśmiechy śniących, jakby spojrzenia zamglone marzeniem, jakby rumieniec trwogi przed
dniem, który się już czołgał w przestrzeniach, już się chwiał na krawędziach nocy i zielonymi oczami
troski obejmował ziemię...
Cicho było.
Modlitwy pana Pliszki szemrały jak młode liście brzóz, a z domów zgubionych w ciemnościach, z
rynien niewidzialnych opadały ciężkie krople rosy i biły w dach domku; biły monotonnie,
bezustannie... usypiająco... Pan Pliszka kończył pacierze i mocno bił się w piersi.
– Kruczek!
Pies cicho przybiegł z głębi ciemnej izby i wskoczył na parapet okna.
– Klęknij, durniu! Służ! Patrz tam! Tam jest, durniu, Pan twojego pana, rozumiesz? Kruczek
zawarczał, usiadł na ogonie, oparł się grzbietem o fuksje i bezmyślnie patrzył w ciemność.
– Nie oszukuj Pana Boga! Mądrala, będzie się podpierał!
Ale Kruczek już nie słuchał pana Pliszki, zeskoczył na podwórze i szczekał pod bramą.
– Ciemnym i głupim zwierzęciem tylko zostaniesz! – mruknął z goryczą, wynosząc zegarek do
okna. Zdumiał się, bo była dopiero czwarta; nigdy się tak wcześnie nie budził.
– Chory jestem czy co?... Półtorej godziny do fabryki!
Położył się cicho na łóżko, aby nikogo nie budzić, i leżał dosyć długo; z drugiej izby rozlegało się
donośne chrapanie kilku śpiących, a od trzeciej, maleńkiej, dochodził częsty kaszel...
"Buty ma dziurawe i kaszle!" – pomyślał i wstał, bo świt już zaglądał w okno i rozbielał wnętrze
izdebki.
A w przestrzeniach wrzał cichy, a śmiertelny bój z dniem zwycięskim. Pan Pliszka siedział w oknie
i machinalnie przesuwał ziarna różańca, machinalnie powtarzał pacierz i nasłuchiwał...
3
Jaskółki zaczęły słodko szczebiotać nad oknem, jakby modlitwę do zórz coraz jaśniejszych i do
dnia...
Ziemia jakby się prężyła ze snu, a sadzawki fabryczne niby oczy pokryte pasami mglistych bielm
otwierały powieki zmroków i patrzyły sennie poprzez rzęsy topoli pochylonych nad nimi.
Czerwone mury fabryk ociekały rosą i drgały w brzaskach jakby dreszczem przebudzania. Długie
szyje kominów fabrycznych, niby żurawie czuwające nad stadem dachów, wyciągały w blaskach
świtania dzioby czerwone i piły światło...
A długie, błotniste drogi, ścieżki, rowy, szyny kolejowe, strugi wody, ulice czarne jeszcze – pod
mgłami oddechów prostowały zmęczone, przepracowane ciała, przeciągały się sennie i zapadały w
ciężkie, odrętwiające marzenie o długim odpocznieniu, o śnie długim.... długim.... I Pan Pliszka
marzył; przesuwał różaniec, szeptał modlitwy, błądził oczami po konturach domów – ale nic nie
widział, zatopiony w sobie, w jakiejś ciężkiej mgle myśli – w tumanie uczuć rozpierzchłych, w
chaosie dziwnych drgnień duszy, dziwnych błysków, przeczuć, słów, obrazów a niepokojów... Kłębiło
się w nim i rozrastało coś, czego zupełnie nie rozumiał. Czuł tylko, że przenika go głucha tęsknota –
ale za czym?... Nie wiedział, jak nie wiedział nawet nazwy tego uczucia, które mu serce rozprężało...
Drzewa w pewne dnie marcowe, w straszne dnie słoty i zimna, i wichrów, tak samo tęsknią – ale
drzewa tęsknią do wiosny i słońca, a ludzie? Ludzie, jak drzewa wiecznie konające za tym, co było...
tęsknią i płaczą...
Pan Pliszka ocknął się, bo w mgle szarości zapełniającej podwórze rozległ się ostry, długi,
monotonny skrzyp.
"Antoni!" – pomyślał.
Tak, to był Antoni, stary robotnik, któremu kiedyś wybuch kotła wyparzył oczy, a który teraz
pompował wodę na piętra, ciągnął ją kołem ogromnym. Widać go było w brzasku świtania, jakby
poza szybą zmatowaną, pochylał się automatycznie, równo, jednakowo, niby wierne ludzkie
wahadło...
A koło skrzypiało przeciągle, jęcząco, krzykiem spracowanego żelaza... A Kruczek namiętnie
szczekał na starego kundla, który przyprowadzał ślepca do roboty. Pan Pliszka nie mógł się dzisiaj
doczekać gwizdawki.
Poszedł do kuchenki i po cichu rozpalał ogień na kominku.
– Czy to już czas? – zapytał głos z kąta przysłoniętego parawanem.
– Jeszcze, cichocie, pani, bo się chłopiec obudzi...
Poszedł do drugiego kąta, gdzie stał drugi parawan; tam spał chłopiec, na stoliku było pełno
porozrzucanych książek i kajetów, tornister leżał na ziemi, a mundur pod stołem... Pan Pliszka
posprzątał wszystko i poskładał, popatrzył na czerwoną, śpiącą twarz chłopca, uśmiechnął się dziwnie
i zabrawszy jego buty poszedł je czyścić. Na dworze przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić
nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka, pełne ran, szwów i łat – liryczne buty nędzy, bez
podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącymi jedynie całymi uszami. Pan Pliszka je
reparował i czyścił z miłością prawdziwą, z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem
starego psa.
4
Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich
białe, na drugich szare, jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym
blaskiem polerowanego bazaltu.
"Trzeba mu kupić buty" – pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki
fabrycznej rozdarł ciszę.
W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postaci zamajaczyły na tapczanach i
pośpiesznie szykowały się do roboty.
"Coś mi jest!" – pomyślał pan Pliszka i przyśpieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone
płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.
Stanął na codziennym posterunku przy windzie, pochwycił drucianą linkę i czekał na sygnały...
Sale były jeszcze ciche, zmroczone, zalane na dole elektrycznym światłem, a w wyższych piętrach
przesycone mdłymi brzaskami dnia, w których majaczyły potężne korpusy maszyn – niby stado bydląt
potwornych, leżących bezwładnie, a przyczajonych jakby do skoku. Pasy i transmisje zwieszały się
ciężko niby żyły wyprute, niby ramiona sennie opuszczone.
Robotnicy wpadali pośpiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do
maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Niedokończone w drodze pacierze brzmiały
gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos
zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, poza
którymi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było pokryte młodą runią zbóż, ku lasom
dalekim, dalekim... ku słońcu, ciepłu, powietrzu, swobodzie...
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskroś
fabryki... Pasy się skurczyły i naprężyły... dreszcz wstrząsnął zębatymi kołami maszyn... zadygotały
żelazne bestie, zatrzęsły się ściany, pochylili się ludzie. Ruch pierwszy... jakby pod uderzeniem
huraganu... mgnienie wahania... cichy jęk oporu... stłumiony oddech maszyn i ludzi... przyduszony
strasznym rzężeniem wysiłku.. Zmagania się sił... głuchy, śmiertelny bój... a potem nagły, ogromny,
wstrząsający murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.
– Winda! czwarte – huczał głos ponurym echem w głębokiej, ciemnej studni czteropiętrowej, w
której pracował pan Pliszka ze swoją windą.
Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.
– Winda, farbiarnia!
Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed
oczyma jak w kalejdoskopie[1] piętra, sale, ludzie, maszyny, towary, okna. Minął suszarnię, jasną,
zróżowioną blaskami poranku strefę, która owiała go rozpalonym, straszliwie suchym powietrzem i
głuchym, niepokojącym szumem maszyn, pokrytych w metalowe pudła; spadł przez apreturę[2], przez
warstwy zapachów sody, mydła szarego, rozgrzanych smarów, chlorku, wilgotnych a gorących
wyziewów prasowanych materiałów i przez szary, rozłzawiony odblask dnia trzeciego piętra;
przedzierał się przez postrzygalnię, przez dziwny, białawy świat pyłów bawełnianych, w którym
połyskiwały zimno długie, poskręcane ostrza maszyn strzyżących, a ludzie majaczyli jakby w tumanie
śnieżnym – niby gorączkowa wizja rozszalałej w męce pracy fabryki. A potem, niżej jeszcze – przez
5
Plik z chomika:
agai.77
Inne pliki z tego folderu:
Anielka. Boleslaw Prus.pdf
(845 KB)
Beniowski. Juliusz Słowacki.pdf
(622 KB)
Balladyna. Juliusz Słowacki.pdf
(634 KB)
Poezja. Juliusz Słowacki.pdf
(107 KB)
Treny. Jan Kochanowski.pdf
(379 KB)
Inne foldery tego chomika:
Coben
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin