Kąkolewski Krzysztof - Mięso Papugi.doc

(3072 KB) Pobierz

 

Krzysztof Kąkolewski

 

Mięso papugi

Warszawa: Wydawnictwo von borowiecki, 1997

 

 

Na dysk przepisał : Franciszek Kwiatkowski

 

Nie znał żadnego z pojęć ludzkich, by nazwać stan w jakim się

znajdował. Nie wiedział gdzie jest i że jest. Nie orientował się

gdzie był przedtem i czy był. Nie miał wspomnień, bo jeszcze nic

się nie wydarzyło w jego życiu, które się dopiero zaczęło. Nie

miał o czym myśleć. Rozmyślał nie mając ani jednej myśli,

wspominał nie mając żadnego wspomnienia. Jedynym wspomnieniem był

brak wspomnień. Obudziło go uczucie nudy, obejmującej wszystko,

zalewającej zielonkawą płynną pustynię, na której dnie był

zatopiony. Był tylko nudą. Przez bezmiar wód docierał monotonny

huk, nigdy nie ustępujący, gdzieś go przyzywający. Czasem,

spłaszczony przez płyn, docierał inny dźwięk, budząc nadzieję, że

ten stan nie będzie trwał wiecznie. Wszystko jest obmyślane tak,

by ulżyć przetrwaniu tego stanu, a wyszedłszy z niego nie

wiedzieć, co spotkało to coś, co nie wie, że czymś jest.

Byt podzielony jest stalowymi kurtynami zapomnienia, ale pamięć

Jaona zaczęła się nie tylko na długo nim go tak nazwano, w okresie

bezimiennym, ale w tak nieprawdopodobnej chwili, że kwestionowano

to z odcieniem niechęci, potem gniewu i obrzydzenia, aż zakazano

mu o tym mówić. Że pamięć Jaona mogła być wcześniejsza od

narodzenia, a nawet od poczęcia, nie chcieli słyszeć. Może to były

wspomnienia śmierci? Może okres poprzedzający nasze istnienie nie

różni się od tego, który następuje po nim? Gdy miał sześć lat,

katechetka kazała dzieciom narysować jakąś scenę biblijną. Jaon

narysował Jonasza w rybie przypominającej okręt podwodny. Od pyska

ryby szedł korytarz do brzucha, a od brzucha do ogona. Ogon

przypominał ster, skrzela - przewody wentylacyjne, a brzuch

kajutę. Wewnątrz niej prorok siedział na krześle przy stoliku

jedząc małą rybkę i czekał na koniec podróży, gdy opuści swój

statek innym wyjściem. Katechetka podarła rysunek z

nieuświadomionego wstydu, czy poczucia, że to bluźnierstwo. W tym

samym okresie upierał się, by stać przed sklepem z rybami w Pasażu

Stirnera i czekał aż będą przenoszone akwaria, w których ryby

poddawały się kołysaniu, zdziwione i szczęśliwe.

Tam, gdzie był, nie było nikogo, ale wokół był ktoś. Zabezpieczony

w kokonie nieświadomości, w jajku niewiedzy, Jaon, jak dowiedział

się potem, że robią to orły (wśród zwierząt uznawał tylko

drapieżne) przebijał się od środka w nieznanym kierunku, ku

czemuś, o czego istnieniu nie wiedział. Wołał drugą istotę, nie

wiedząc, że wewnątrz niej jest. Wołał matkę nie wiedząc o jej

istnieniu. Matka z drugiej strony dobijała się do niego:

- Jaki jesteś? Kim się okażesz? Kim będziesz? - pytała nie zdając

sobie sprawy z tego, że on odbiera dudnienie, słyszy pytający

głos, jak w okręcie podwodnym, gdy rzucają bomby głębinowe. Całe

miesiące nie mogła go zobaczyć. Pożerała ją ciekawość i obawa. Nie

wiedziała kto to. Najbliższa istota na świecie nie była jej znana.

Podobnie było nim poznała jego ojca: miała przeczucie że spotka

go, ale nie umiała wyobrazić sobie jaką on postać przybierze.

Odgadywała go we wszystkich spotkanych młodych mężczyznach, za

każdym razem doznając zawodu. Tu osoba, której oczekiwała, była

ukryta w niej samej i najbardziej niedostępna ze wszystkich na

świecie.

Jedynym sposobem przeniknięcia jej tajemnicy, było określenie jej

przez nazwanie. Chciała dowiedzieć się, jaki będzie, a zarazem

nieświadomie przez imię określała, jakim pragnie go widzieć, czego

od niego oczekuje; układała jego los. Jedno imię nie wystarczało.

Nosił więc - poza przydomkami Najniewidzialniejszy, Najnieznańszy

- imię Michał, wódz wodzów, pierwszy zwycięzca pierwszego zła,

Archanioł, który pokonał bunt. Nie chciała by był wojskowym, ale

aby pokonał bunt w sobie. Był Augustynem, który uchylił wrót

wszechświata mówiąc "własna myśl jest faktem ze wszystkich

najpewniejszym", miał szczęśliwą młodość. Był i genialny i

szczęśliwy, i święty. Ryzykowała, że musi upaść nisko, by

zrozumieć, że lepiej wyrzec się wszystkich majątków świata niż

jednej myśli. Pociągała ją młodość św. Franciszka, wyzywająca,

bogata, i tym bardziej szalone znalezienie prawdy, św. Antoni,

jedyny który dokonywał cudów na jej oczach, odnajdując wszystko,

nawet najdrobniejsze przedmioty i św. Krzysztof - obaj, którzy

mieli Chrystusa na rękach. Dałaby mu trzydzieści imion. Wtedy

prawo dopuszczało taką rzecz w Polsce. Pociągały ją: Dawid,

Salomon, Samuel; chciała, by żywił się najdalszą tradycją, ale w

przeczuciu niebezpieczeństwa, jakie mogło zaciążyć nad jej synem,

odrzuciła tę myśl. Imię Jaon wymknęło się tym planom. Nigdy nie

nazwała go żeńskim imieniem, wiedziała, że będzie chłopcem,

tymczasem nosił z nią jej imię Julianna, był częścią kobiety, więc

dziewczynką, małą Julią, tacy byli wobec świata i prawa. Nie

zwracała się do niego żadnym z tych imion, z ostrożności, by nie

wypowiedzieć go na głos, by za wcześnie niczego nie uczynić, z

zabobonnego szacunku dla nienarodzonej istoty. Zaledwie ośmielała

się mówić mu "ty". Jak dawniej nienawidziła mówić do siebie, tak

teraz całe dnie przemawiała, choć w pokoju była sama. Potrafił dać

jej znak, że się nudzi? Czy wiedząc, że jest malusieńkim ślepcem,

użyczała mu swoich oczu, by widział, co dzieje się na zewnątrz,

opowiadała mu, co on wraz z nią robi:

- Syneczku idziemy ulicą. Ulica to dwa rzędy domów. Domy, to

miejsca gdzie mieszkają ludzie. Twoja matka jest człowiekiem. Ty

będziesz człowiekiem. Po obu stronach ulicy są drzewa. Nikt nie

wie dokładnie czym są drzewa i do czego służą Bogu. Wydobywają się

z ziemi, osiągają swój kształt i wydają na świat inne drzewa.

Wyjaśnić można tylko to, co zbudował człowiek, ale co Bóg - nie.

Człowiek budował z tworzywa boskiego i już tworzywa nie sposób

określić.

Znajdował się w głębi dźwięku, przenikał go całego, stawał się nim

i wibrował wraz z nim tymi wyrazami:

- Przyszliśmy już do naszego domu. Tu będziesz mieszkał. Na

ścianie wisi ogromny kilim. Na przeciwległej, Matka Boska Rajska.

Teraz zagramy w szachy. Biorę czarne figury. Ty dostajesz białe.

Biorę na siebie ból i trud życia, ty dostaniesz niewinność i

zwycięstwo. Wiem z góry. Wygrasz tę partię. Wychodzę pionkiem i ty

wychodzisz pionkiem. Zabij mojego. Zmieć go z szachownicy - i dla

podkreślenia jego zwycięstwa, zrzuciła pionka na ziemię i

przydeptała go.

- Tą luką wyprowadź swojego hetmana i widzisz, mój król jest w

szachu. Nie oszukuję, a ty wygrywasz. Już przewyższasz mnie, bo ja

ci każę siebie przewyższać, a ty jesteś posłuszny. Posługując się

moim rozumem, pokonujesz mnie. Nie warto zabijać króla. Wszystko

na świecie jest twoje, nawet przyszli twoi wrogowie będą do ciebie

należeć; bo należą do świata. Dlatego nie trzeba zabijać - i

wsypała figury do pudełka.

Jej umiejętność gry w szachy zadziwiająco szła na przód. Miała

drugiego, dawniejszego partnera. Był nim przyszły ojciec Jaona. W

narzeczeństwie rozegrali parę "groźnych partii", jakby nie

chodziło w nich o szachy, tylko o nich, a figury po obu stronach

oznaczały ich rodziców, znajomych, ich samych. Ojciec wygrywał z

nią wszystkie partie. Tego wieczora przegrał siedem pod rząd.

- To czary! - spojrzał na nią podejrzliwie. Ponieważ nie odważyła

mu się wyznać, że doskonali się, bo grywa z Jaonem (wtedy jeszcze

bezimiennym), nie domyślił się, że pokonały go ich połączone siły.

Ta wygrana była jednym ze źródeł wiary w przyszłość Jaona. Ledwie

się zaznaczył już zwycięża. Gdyby powiedziała o tym mężowi,

usłyszałaby, że kiedy Rosjanie schwytali go za linią frontu w 1916

roku i więzili samego w celi, też grał przeciw sobie. Zrobił

szachy z chleba. Niemcy zaczęli nacierać i zapomniano o nim. Wtedy

zjadał figurę po figurze, wyznaczając sobie jedną na każdy

posiłek, bo nie wiedział kiedy i kto go odnajdzie.

Dopiero teraz poznała urok taksówek warszawskich, pachnących skórą

i benzyną. Lubiła to i nie przyprawiało ją o mdłości. Musiała się

strzec tylko woni przypalonego mleka. Jeździła do muzeum oglądać

antyczne posążki pięknych chłopców. W bocznej galerii znalazła

obraz, przed którym stała całe przedpołudnie. W mglistym wschodzie

czy zachodzie słońca morze, plaża i niebo były przemienione w

światło, rozbite na siedem barw tęczy.

Podszedł do niej jakiś mężczyzna, przyklęknął:

- Błagam niech pani mi pozuje.

- Oj, żeby nie wyszedł z tego portret innej osoby - odrzekła

matka. - Nie usiedziałabym spokojnie, bo ten ktoś by mi

przeszkadzał.

Mężczyzna zerwał się z klęczek i odszedł pośpiesznie. Był to autor

obrazu, przed którym zatrzymała się matka Jaona. Przychodził

przyglądać się swojemu dziełu, napawać się zachwytem

zwiedzających. Dziwna odpowiedź nieznajomej przestraszyła malarza.

Drżał o obraz. Odtąd matka Jaona, ile razy zjawiła się w galerii,

miała za sobą muzealnego detektywa. Nie tylko jej to nie

przeszkadzało, ale rodziło wrażenie, jakby to była eskorta ze

względu na jej dziecko, jakby ono już teraz zwracało na siebie

uwagę.

Raz w tygodniu jeździła na uniwersytet mieszając się z tłumem

młodzieży. Były to czwartki, gdy wykładał słynny profesor T.: Był

przy Grecji.

"Wojny perskie - mówił - były dla Greków źródłem strat i lęków,

ale także triumfów i upojeń; dały Maraton, Termopile, Salaminę i

Plateje. Dały całą kfilozofię Greków. Z euforii zwycięstwa

wyprowadzili myśl równie śmiałą jak wyzwanie pod Termopilami:

Leukippos i Demokryt nie mając nawet szkła powiększającego,

ujrzeli atomy." Potem profesor T. Mówił o Platonie, nazywanym tak

dla potężnych barów; wykładając, przyglądał się słuchaczom

przerzucając wzrok z jednego na drugiego i przez sekundę mówiąc do

każdego z osobna, patrząc mu w oczy. Aż kiedyś zbiegł z katedry,

podszedł do Julianny powoli wstającej z ławki i oniemiałej na

widok sławnego człowieka, zbliżającego się do niej:

- Miła pani, choć to nie wypada, spostrzegłem pani stan i odtąd

staram się mówić lepiej niż kiedykolwiek, bo przejrzałem chyba

pani intencje, do czego mój wykład ma posłużyć i komu.

Opowiadała Jaonowi o jego ojcu, by wiedział o nim wszystko, nim

się poznają, o jego tajnej misji na tyłach frontu. "Wtedy Polski

nie było - objaśniała. - Jak się narodzisz zastaniesz wokoło

Polskę. Twój tatuś był odważny do szaleństwa. Teraz w nadmiernym

podziwie, szacunku dla nas, jakby niedowierzaniu, że taka rzecz

jak my - mówiła o sobie i Jaonie w niej - jest możliwa; pokorny i

ostrożny, otacza nas trwożliwym szacunkiem, jakby się nas bał.

Troszeńkę nas unika pod pozorem, by ci nie przeszkadzać." Mówiła

tak, bo to oddalenie było dla niej, przewrażliwionej, zapowiedzią

innego, które miało nadejść.

Opowieść o tym, jak poznali się z ojcem, odkładała na potem, gdy

już będzie wiodła z Jaonem długą, latami trwającą - dokąd syn nie

pójdzie do szkoły - rozmowę i będą ksami całymi przedpołudniami.

Wtedy też przygotuje go na spotkanie ze swoją matką, a jego babką.

Wiele dyskutowano o płodzie z doktorem. Przykładał do jej brzucha

słuchawkę i mówił:

- Grzeczny. - Co? - wykrzyknęła przyszła matka Jaona - Na

Marszałkowskiej kopnął mnie w wątrobę. Mały brutal! Nadchodził

rotmistrz szwoleżerów, ukłoniłam mu się nisko, a on odsalutował;

przyznam, uszczęśliwiony, ale i tak zaskoczony, że nie zaczepił

mnie.

- Kawał chłopa - odrzekł szorstko doktor słuchając. - Zajmuje tyle

miejsca co bliźniaki.

Urodzi pani stare dziecko. Podoba mi się mieszanka: ojciec atleta

i przesubtelniona matka. Ale pani pragnienie kontaktu z dzieckiem

jest nadmierne. Pani traktuje pępowinę jak linię telefoniczną.

- Czuję tam nieobojętny, niezbadany, nieopisany ogrom, bezdeń,

jakbym mieściła w sobie wszechświat.

- Trzeba odpocząć i jemu dać trochę spokoju. Pani przedwcześnie go

budzi.

- Nic dla siebie, nic z egoizmu! Wszystko, by nie czuł się

samotny, po to daję mu odczuć swoją obecność. On już umie mówić!

Odpowiada mi ruchami. Ach, gdybym mogła usłyszeć jego głos!

Doktorze, błagam, niech pan pozwoli mi na chwileczkę założyć

stetoskop.

Speszona, jakby popełniała świętokradztwo przyłożyła słuchawkę do

brzucha i podsłuchiwała dziecko. Słychać było dwa życia: jej i

jego, jak dwa walczące węże i zarazem upór, coś w rodzaju gniewu

tej oddzielającej się cząstki. Odezwało się mlaskanie, tarcie,

bulgotanie i coś jak ciche westchnienie, jakby słowa:

- Blublublublublu...

- Nie! - zerwała z uszu stetoskop.

- To jedyny okres w życiu gdy się nie umiera - objaśnił doktor.

- Kosztem przyśpieszenia pani zegara, jego zegar stoi. Umierać

zacznie w chwili narodzin. Istota ludzka rozwija się i obumiera

jednocześnie.

Matka Jaona zasłoniła uszy.

Kolega męża w banku potajemnie uprawiał astrologię. Wezwała go i

poprosiła, by coś jej powiedział o nieznajomym. Kiedy astrolog

zaproponował, że może wywołać jego duszę, czekającą na 

narodzenie, by powiedziała kim jest, krzyknęła:

- Nie! Nie! Nie! - Może tak lepiej - odrzekł astrolog. - Wywołany

przedwcześnie mógłby się zagubić i nie trafić na świat.

Codziennie wpadała do kościoła Zbawiciela, przy placu o tej samej

nazwie. Pytała Boga, czy wolno jej pokazywać dziecku kościół,

ołtarz, jak zwiedzającemu? Czy wolno modlić się za niego, ale i w

jego imieniu? Czy może już przedstawić Bogu dziecko? Czy Stwórcy

wypada przedstawić Jego dzieło? I była zazdrosna o Boga, o jego

udział w powołaniu Jaona na świat.

W miarę jak zbliżało się rozwiązanie, głos doktora był coraz

bardziej niespokojny. Hodował Jaona jak owoc i bał się, by nie

spadł za wcześnie, by jak ryby nie trzymać go na powierzchni morza

i by jego mózg ani przez ułamek sekundy nie był pozbawiony tlenu.

Matka dopominała się o Jaona, że już chce go mieć i narzucała swą

wolę doktorowi.

- To on wydaje pani rozkazy! - krzyczał doktor, wskazując na jej

rozdęty brzuch oskarżycielskim głosem. - Znudziło mu się doczekać

swej pory? Pcha się? Sam chce decydować o swoich narodzinach? Może

i począł się sam z siebie?

Starcie woli Jaona i doktora skończyło się przymuszeniem Jaona do

pozostania. Dosięgnięto go zastrzykiem poprzez matkę.

Siedemdziesiąt dwie godziny nie był wypuszczany na świat. Trzy dni

i trzy noce był w zamknięciu.

- Zmienił pozycję, przetoczył się! Jaki to złośnik! - rozpaczał

doktor. - Cóż to za straszny człowiek! Obraził się. Odtrąca świat.

Odmawia opuszczenia łona matki. - Bezczelny. Ukarzemy cię. Nie

będziesz żył - krzyczał doktor chcąc przeniknąć do Jaona. - Nie

chcesz żyć? Nie chcesz?

Wezwany na konsultację profesor uśmiechnął się:

- Panie doktorze, dość tego. Trzeba ratować tę kobietę.

Dano jej narkozę.

- Nie pozwolę, by umarł nim się narodzi - ten głos doszedł od

matki Jaona. Przebudziła się - On ma żyć. Nie ja. Jeśli pan mnie

ocali, zgnoję pana w więzieniu.

- Pani jest nieprzytomna. Nie ma pani prawa mieć krzty

świadomości. Pani się to śni - krzyknął profesor.

Doktor czuł się winien. Błagał profesora, którego sam wezwał, by

usłuchał matki Jaona.

- Dziecko jest pod narkozą. Broni się przed urodzeniem jak przed

śmiercią. Co z niego będzie? - mówił profesor.

Jaon został skazany na śmierć nim się urodził, ale matka ocaliła

mu życie, oddając swoje, a potem go urodziła. Stawka została

zdwojona. To go zobowiązywało żyć podwójnie. Dwa życia otrzymał w

darze. Nie dano mu klapsa.

- To dziecko ma już rok - krzyknął profesor i wyszedł cały we krwi

do łazienki.

Położna upuściła igłę, którą miano dać zastrzyk matce Jaona.

Rzuciła się po następną, ale rozwścieczony, wpół obłąkany ze

zmęczenia doktor podniósł igłę z ziemi:

- To nie ma znaczenia. Ona tego nie przeżyje.

Jaon miał zostać sierotą. Oddalając się, myślała, że niemowlęciu

ta zamiana - jego życie za jej życie - nie wyjdzie na korzyść.

Wyobraziła sobie jego byt bez niej, tułaczkę. Bezsilność ojca,

obojętność stryja, biedę wuja. Nie pozna nigdy jej, swojej matki.

Jaka szkoda. - "Jakie moje zdjęcia zostają?" - zastanawiała się.

Zdjęcie z wycieczki, gdy mając szesnaście lat, obejmuje jodłę jak

przyjaciółkę i patrzy w obiektyw pytająco i czule, nie wiedząc

jeszcze, że patrzy w odległą przyszłość, w oczy swojego dziecka,

które narodzi się dwadzieścia lat później. Miała umrzeć nie

zobaczywszy Jaona, nie przywitawszy się z nim i nie pożegnawszy!

- Pan jest przyjacielem naszego rodu? - szeptała. Obraża się pan

na noworodka? Karze pan jego matkę?

- Moja rola już dawno skończona - krzyknął doktor. To tylko pani

duch mówi.

- Złości się pan na umierającą? Rozkazuję panu mnie uratować.

Wystarczy mi dziewięć lat! Aby doprowadzić dziecko do dziewiątego

roku życia!

- Niech pani zamilknie. Nie wolno tracić sił.

Jaon usłyszał ogromny huk świata. Przeraźliwe światło zacierało

kontury. Głosy podpływały i odpływały. Potem nagle zasłona

rozdarła się. Przejrzenie było jak oślepienie. Wynurzył się przed

nim świat. Ujrzał trzy cienie. Trzy kształty pochylone nad Jaonem

tworzyły jeden. Jaon nie znał bowiem jedności, ani liczby trzy.

Pierwsi ludzie pochyleni nad balią, w której kąpali Jaona zlewali

się w jedno, ogromne, nienazwane bóstwo. Nie wiedział, że to są

istoty i kim są te istoty. Po lewej panował nadmierny blask,

rażący, po prawej, jak kotara, zielonkawa ciemność z której

przyszedł. Czas płynął od prawej do lewej spychając kotarę coraz

głębiej, dalej, rozszerzając wielkie, wypukłe osoby.

Świat tworzył się na jego oczach z sekundy na sekundę.

- Synu nie obrażaj matki. Nie możesz tego pamiętać. To byłoby

chorobliwe, wstrętne. To jest fikcja, fantazja, na którą pozwalasz

sobie lekceważąc matkę. Nabrałabym obrzydzenia do ciebie.

Jego pamięć ją gniewała, bo wydawała jemu nieprzygotowaną, gdy

sądziła, że jest nieświadomy. Obnażała się przy nim,

odsłaniała piersi, mówiła niekontrolowanie słowa miłości nie

przeznaczone dla istoty rozumiejącej, dwa nagie ciała, podobne do

siebie, ledwie rozdzielone, żyjące - jak myślała - jedną myślą,

jedną pamięcią, mającą siedlisko w niej. Oznaczałoby to, że Jaon

jest skażony nadmiarem, którego dla niego nie chciała.

- Zakazuję ci upierać się, że to pamiętasz - skończyła spór matka.

Świat rozszerzał się z niezwykłą szybkością, rozwijał, rósł,

dzielił się na światy, mnożył. Trzygłowy olbrzym, który w Jaonie

budził cześć jako pierwszy kształt jaki ujrzał, zaczął pękać;

ukazały się luki i rozdzielił się na osoby, które miały się okazać

matką, babką i jej służącą Maniunią. Bliskość ich była ogromna,

były prawie nim, ale radość sprawiło mu poczucie, że jest osobny.

Wróciła nuda; wożono go na płask, leżącego. Nie wiedział znów

gdzie jest, pod nieruchomym błękitem, który zmuszano go

kontemplować. Parasolowate, rozpłaszczone gałęzie wrastające w

niebo, przesuwające się przed oczyma w szybkim - jak mu się

wydawało - ruchu, bez końca; rozdzielające i łączące się

harmonijnie druty tramwajowe, w końcu żyrandol, iskrzący się

kryształowymi pryzmatami. Ten blask, rozbity, zielonkawo -

fiołkowo - różowy nauczył go miłości do kryształów, lodu i

brylantów.

- Znowu się obraża. Nie chce wstawać. Nie chce chodzić. Nie chce

mówić - rozpaczano.

Wreszcie powstał i nie chciał więcej wsiąść do wózka. Pokochał od

razu samochody. Uwieszony między matką a Maniunią, pół szedł, pół

był niesiony. Nie wołał matki. Miał poczucie, że się wyodrębnił,

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin