Carter Lin - Conan korsarz.pdf

(280 KB) Pobierz
409500686 UNPDF
L. SPRAGUE DE CAMP
LIN CARTER
CONAN KORSARZ
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN THE BUCCANEER
PRZEKŁAD ANDRZEJ PORZUCZEK
Powieść wykorzystuje postacie i wątki stworzone przez Roberta E. Howarda.
WSTĘP
KORSARZE I CZARNOKSIĘŻNICY
Akcja tej powieści rozgrywa się w świecie, w którym nie ma debat
telewizyjnych, podmiejskich pociągów, podatków dochodowych, zanieczyszczenia
powietrza, kryzysów atomowych ani zamieszek studenckich czy spódnic midi.
Beztroski to świat, wolny od reklam proszków do prania, trzydziestocentowych
opłat za metro, mów Spiro T. Agnew, mrożonej kawy, elektrycznych szczoteczek do
zębów, duńskich filmów pornograficznych, czeków, ulotek, Ruchu Wyzwolenia Kobiet
i obwodnicy Los Angeles.
To świat, którego nigdy nie było, ale z pewnością powinien był być.
Wspaniały, nieprawdopodobny, romantyczny świat, w którym wszyscy mężczyźni są
przystojni i heroiczni, wszystkie dziewczęta niesłychanie piękne i chętne do
flirtu z tym czy innym gladiatorem na zapleczu areny. Świat zbudowany z
nieprzebytych dżungli, potężnych gór i lśniących mórz, gdzie miasta olśniewają
barbarzyńską świetnością. Można tam być uczestnikiem niezwykłych podróży, a
przygoda jest częścią codziennego życia. Świat pełen niesamowitych potworów,
złych czarnoksiężników i wojowników o posępnych obliczach; świat, w którym czary
działają naprawdę, a bogowie istnieją w rzeczywistości, nie zaś jedynie w
wyobraźni ich wyznawców.
To właśnie świat nowego, popularnego nurtu beletrystyki znanego pod nazwą
powieści magii i miecza. Zapraszamy!
Jeśli jesteś jednym z tych niewielu nieszczęsnych, którzy nigdy dotąd nie
przeczytali ani jednej powieści magii i miecza, przygotuj się na ucztę; ucztę
duchową, która pomoże Ci uciec na godzinę lub dwie od wspomnianych wyżej
składników współczesnego życia do wspaniałego, nierealnego świata. Powieść magii
i miecza jest bowiem jedynie eskapistyczną lekturą. Nie ma w niej żadnych
ukrytych znaczeń. Nie proponuje ona wygodnych, gotowych recept na żadną z wielu
chorób współczesnego świata. Nie ma w niej żadnych ,,–izmów” czy –logii”,
żadnego przesłania. To coś rzadkiego, a zarazem godnego uwagi w dzisiejszych
czasach.
To właśnie jest ROZRYWKA.
Dziś wielu ludzi — w tym (niestety!) wielu z moich znajomych pisarzy science–
fiction — wydaje się uważać, że jest coś niewytłumaczalnie niemoralnego w
pisaniu wyłącznie dla przyjemności. Mądrzy ci ludzie twierdzą, że powieść musi
dotyczyć czegoś naprawdę ważnego, jak wyciek ropy w Laguna Beach lub też
wymierający żółtoczuby brodziec piskliwy. Radzą też, by bohaterem głównym był
przynajmniej Murzyn walczący o wyzwolenie swej rasy, homoseksualista usiłujący
zdobyć społeczne poważanie, zaangażowany student wysadzający w powietrze
pracownię literatury angielskiej w ramach protestu przeciw niegodziwościom
Pentagonu, bądź też Indianin odpłacający bladym twarzom za krzywdy poprzez
opanowanie Alcatraz.
Współczesna proza obfituje w problemy społeczne jak pierwsze strony
dzienników. Powieściopisarz natomiast — utrzymują — powinien opuścić swą wieżę z
kości słoniowej i stanąć na barykadzie.
Ja jednak nie zgadzam się z tym.
Świat pełen jest kłopotów od czasu, gdy człowiek zszedł z drzewa i wymyślił
cywilizację. Niesprawiedliwość społeczna rozkwita co najmniej od ostatniej epoki
lodowcowej. Nie wydaje się prawdopodobne, by nasze lub następne pokolenie było w
stanie rozwiązać któryś z wielkich problemów współczesnej polityki. Nie znaczy
to, że powinniśmy je ignorować i udawać, że nie istnieją, należy jednak patrzeć
na nie w kontekście historycznego rozwoju i zdawać sobie sprawę, że są one
częścią ludzkiej egzystencji.
Weźmy na przykład wojny. Istniały one zawsze, a niewiele z nich prowadzono ze
szlachetnych pobudek. A przestępczość? Zawsze była obecna na ulicach, odkąd je
wymyślono. Podobnie zresztą jak korupcja w urzędach państwowych od czasu ich
zaistnienia, o ile nie wcześniej. Nie widzę więc powodu, dla którego mielibyśmy
od rana każdego dnia rozwodzić się nad złem współczesnego świata. Musicie
przyznać, że przyjemniej jest rozsiąść się w deszczowy wieczór w wygodnym
fotelu, zapalić fajkę, ustawić obok popielniczki lampkę schłodzonego Martini i
choć na godzinę lub dwie zagłębić się w stronice niebanalnego romansu.
Potrzebę taką odczuwano już w czasach, gdy ślepy Homer śpiewał pieśni o
dzielnych wojownikach, porywanych pięknościach i zaczarowanych wyspach na
nieznanych morzach.
Najprościej mówiąc, my, praktycy tej literatury, uważamy opowieść za utwór z
gatunku magii i miecza, jeżeli akcja jest wartka a barwna, przygodowa fabuła
umieszczona jest w świecie, w którym nie jest jeszcze znany przemysł, gdzie
działają czary i bogowie, a dzielny wojownik zmaga się w bezpośredniej walce z
siłami nadprzyrodzonego zła.
Oczywiście taki typ opowieści jest popularny od czasów Homera. Wojownik
walczący z nikczemnymi potworami jest elementem fabuły występującym już w
staroangielskim eposie „Beowulf’, w którym geatycki książę zmaga się z
Grendelem, czy w starogermańskim utworze „Niebelunglied”, gdzie Siegfried zabija
smoka Fafnira.
To prawda, podstawowe elementy składowe powieści magii i miecza są tak stare
jak sama literatura.
Nikt już dziś nie pisze poematów epickich długich jak powieść. Dlatego też
wszystkie elementy tych poematów ułożono na nowo tworząc to, co nazywamy
powieścią magii i miecza.
Człowiekiem, który to uczynił, był powieściopisarz Robert Ervin Howard,
tworzący w latach trzydziestych dla brukowych czasopism przygodowych. Howard
urodził się w roku 1906 w mieście Peaster w Teksasie, a większość swego
krótkiego, nieszczęśliwego życia spędził w Cross Plains, w sercu Teksasu,
pomiędzy Brownwood i Abilene. Tam też zmarł w roku 1936, gdy byłem małym
chłopcem. Nigdy go nie poznałem.
Howard był pisarzem przygodowym starej szkoły, wychowanym na wspaniałych
tradycjach Talbota Mundy’ego, Harolda Lamba, Edgara Rice Burroughsa i innych
ówczesnych twórców literatury popularnej. Właściwie chciał pisać opowiadania o
piratach u wybrzeży Hiszpanii i opowieści z czarnych dżungli Afryki, albo też o
magii i tajemnicach niezbadanego Tybetu. Próbując jednak dostać się na stronice
„Niesamowitych Opowieści” Farnswortha Wrighta, musiał — podobnie jak jego
koledzy, H. P. Lovecraft i Clark Ashton Smith — zmodyfikować swe ciągoty do
pisania opowiadań z wartką akcją przez włączenie elementów magii i
nadprzyrodzonej grozy.
Jego kolega po piórze, Clark Ashton Smith, odnosił w tym czasie sukces za
sukcesem, zamieszczając w „Niesamowitych Opowieściach” cykle opowiadań, których
scenerią był egzotyczny świat najbardziej odległych starożytnych cywilizacji —
Hyperborei i Atlantydy. Te romantyczne, baśniowe krainy obfitowały w
fantastyczne, znane tylko z bajek bestie, cuda, czarnoksiężników oraz
tajemniczych bogów i demony. Mniej więcej w tym samym czasie jego przyjaciel
Lovecraft sprzedawał opowieści pełne grozy, w których ludzie współcześni zmagali
się z kosmicznym złem przybyłym z odległych planet. Były to dobre rozrywkowe
opowiadania wzbudzające dreszczyk emocji…
Zasługą Howarda, jak się zdaje, było połączenie wszystkich tych koncepcji we
własnym gatunku prozy przygodowej. Wynikiem tego był spektakularny sukces, jaki
odniósł cykl wspaniałych opowieści o Conanie Cymeryjczyku, potężnym wojowniku
barbarzyńskiego pochodzenia, który z mieczem w ręku kroczy przez prehistoryczny,
legendarny świat. Zaczyna od niegodnych profesji złodzieja, rozbójnika, pirata i
najemnego wojownika, by dojść do godności królewskiego generała i wreszcie do
własnego tronu.
Łącząc w jedno elementy nadprzyrodzonej grozy, starożytnej magii i
legendarnej prehistorycznej cywilizacji z szybką akcją brukowych opowiadań
przygodowych, Howard stworzył nowy gatunek literacki. Nazywamy go powieścią
magii i miecza.
Howard rozpoczął samodzielną działalność literacką w roku 1932. W grudniu
tegoż roku w „Niesamowitych Opowieściach” ukazało się jego opowiadanie
zatytułowane „Feniks na mieczu”. Był to pierwszy z serii utworów o Conanie i
natychmiast stał się on wydarzeniem. Czytelnicy byli zachwyceni i domagali się
następnych. Howard rozpoczął więc tworzenie swej „ery hyboryjskiej” i kroniki
przygód jej najznamienitszego przedstawiciela. Nie wiedział wtedy, że zostały mu
tylko cztery lata życia.
W ciągu tych czterech lat stworzył jednak żywą legendę. Czytelnicy
pochłaniali natychmiast każdy kolejny utwór o Conanie i wołali o następne. Dziś,
trzydzieści dziewięć lat później, zarówno oni, jak i ich następcy wciąż wołają o
jeszcze; stąd właśnie wzięła się niniejsza powieść Sprague de Campa i moja.
Bardzo niewielu pisarzom udało się stworzyć legendę. Conan Doyle wymyślił
Sherlocka Holmesa, Edgar Rice Burroughs — Tarzana. Być może (choć chyba jeszcze
za wcześnie, by o tym mówić) to samo udało się łanowi Flemingowi z Jamesem
Bondem. Tymczasem, w ciągu zaledwie czterech lat, Robert Ervin Howard z Cross
Plains w Teksasie stworzył legendę, która miała przeżyć nie tylko swego twórcę,
ale również czasopismo, w którym ukazała się po raz pierwszy i wydawnictwo,
które zachowało ją w chwale twardej oprawy.
Tak jak w przypadku Sherlocka Holmesa, Tarzana, a nawet nowego w gronie
„nieśmiertelnych bohaterów” komandora Jamesa Bonda z Tajnej Służby Jej
Królewskiej Mości, inni pisarze nie potrafili powstrzymać się od zajęcia się
Conanem.
Pierwsi z post–howardian zadowalali się prostą imitacją howardowskiego
bohatera. Tak było w przypadku historyjek Henry’ego Kuttnera o Elaku z
Atlantydy, opowieści o Jirelu z Joiry żony Kuttnera, C. L. Moore i dwóch
krótkich powieści Norvella W. Page’a z Wanem Tengrim. Później i inni pisarze
zainspirowani zostali do pracy nad własną koncepcją magii działającej w świecie
zbliżonym do ery hyboryjskiej Howarda, z bardziej jednak oryginalnymi
postaciami, np. Fritz Leiber ze swą wspaniałą sagą o Fafhrdzie i Szarym Kocie–
Łowcy, Michael Moorcock z opowieściami o Elryku z Melnibone, złowrogim,
przeklętym księciu–albinosie, czy mój współpracownik, L. Sprague de Camp, ze
swymi zgrabnymi, zwięzłymi, dowcipnymi opowiadaniami z ery pusadyjskiej,
bezpośrednio poprzedzającej upadek Atlantydy.
Sprague dopiero niedawno stał się miłośnikiem powieści o Conanie, podczas gdy
ja sam czytałem je już jako nastolatek. Istnieje między nami znaczna różnica
wieku — jest starszy ode mnie o dwadzieścia trzy lata — zadziwia więc fakt, że
czytałem i kochałem twórczość Howarda na dziesiątki lat przedtem, zanim on w
ogóle zaczął się nią interesować. Będąc entuzjastą fantastyki przez całe życie,
Sprague — sądząc po wyglądzie okładek „Niesamowitych Opowieści” wystawionych w
kioskach — nabrał przekonania, że czasopismo to składa się z opowieści o
duchach, do których nigdy nie podchodził z entuzjazmem. Dopiero próbny
egzemplarz „Conana Zdobywcy” w twardej oprawie, dostarczony mu przez kolegę,
Fletchera Pratta, zainteresował Sprague’a magią i mieczem. Od tej pory stał się
on gorącym entuzjastą gatunku, a gdy odkrył, że nie opublikowane, a w niektórych
przypadkach nie ukończone rękopisy opowiadań o Conanie spoczywają w zbiorach
manuskryptów w całym kraju, zaczął tropić je wszędzie, uzupełniać; korygować i
wydawać z pomocą agenta Howarda, Glenna Lorda.
W tym czasie dorosłem, odbyłem służbę w piechocie w Korei, a następnie
wyjechałem do Nowego Jorku, by ukończyć kurs pisarski w Uniwersytecie Columbia.
W roku 1965 zadebiutowałem książką zatytułowaną „Czarnoksiężnik z Lernurii”,
którą dość łaskawie określono jako „rezultat czołowego zderzenia Howarda z
Burroughsem”.
Moja pierwsza powieść lemuryjska zapoczątkowała serię sześciu książek, a
oprócz tych opowieści o Thongorze Potężnym, walecznym królu Zaginionej Lemurii,
napisałem jeszcze sześć czy siedem innych powieści magii i miecza.
Nasz wspólny entuzjazm dla fantasy w ogóle, a zwłaszcza heroic fantasy,
zbliżył Sprague’a i mnie na licznych konwencjach science–fiction i poprzez
okazjonalną korespondencję. Później, w roku 1967, wydałem i uzupełniłem zbiór
opowiadań Howarda „King Kull”, który zawierał serię nieudanych utworów z gatunku
magii i miecza, powstałych przed zaistnieniem Conana, przedstawiających Kulla,
dzikusa z Atlantydy.
W tym samym roku Sprague zaprosił mnie do współpracy w przygotowaniu „kilku
nowych opowieści o Conanie, które pomogłyby wypełnić większe luki pomiędzy
ocalałymi utworami cyklu”. Od tamtego czasu wciąż się tym zajmujemy.
Współpraca z L. Sprague de Campem była i jest fascynującym doświadczeniem i
wielką przyjemnością (czytałem również L. Sprague’a de Campa już jako
nastolatek. Bardzo interesujące było bezpośrednie zapoznanie się z pracą jego
umysłu podczas tworzenia nowego dzieła. Myślę, że wiele nauczyłem się obserwując
go przy pracy, gdyż jest on jednym z największych żyjących mistrzów tej
dziedziny, a wiedza, którą zdobyłem podczas tej współpracy, jest nieoceniona.
Niniejsza powieść o korsarzach i czarnoksiężnikach jest szóstą z kolei częścią
kroniki życia i kariery Conana. Historia ta służyć ma przedstawieniu niezbyt
dokładnie opisanego okresu w życiu Conana — dwóch lat, gdy był on korsarzem w
Zingarze. Książka ma na celu wzmocnić powiązania pomiędzy poszczególnymi wątkami
sagi. Tu po raz pierwszy pojawia się prostoduszny Van i Sigurd, z którym
spotkamy się ponownie w dwunastej, ostatniej księdze, pt. „Conan z Wysp”. Tutaj
też ponownie mamy do czynienia z jednym ze starych przyjaciół Conana, mężnym
czarnym wojownikiem Jumą, który po raz pierwszy pojawił się w opowiadaniu
„Miasto Czaszek”, pierwszym utworze zbioru „Conan”. Wzmocniliśmy też wewnętrzną
spójność sagi, wprowadzając postać Zarona (pojawi się on znów w opowiadaniu
„Skarb Tranicosa” w tomie ósmym „Conan Uzurpator”) i — jako główny czarny
charakter — wielki Książę Czarnoksiężników, Thoth–Amona ze Stygii, który często
przewija się na kartach poszczególnych tomów cyklu. Conan podczas tych wydarzeń
ma lat trzydzieści siedem lub trzydzieści osiem.
Howard doczekał wydania drukiem osiemnastu swych opowiadań o Conanie. Osiem
innych, od kompletnych rękopisów po drobne fragmenty czy ledwie szkice,
znaleziono w jego papierach. Zespół de Campa i Cartera dodał do tego jeszcze
osiem utworów, w tym dwie dłuższe powieści, nie licząc dzieł drobnych, takich
jak „Ręka Nergala” Howarda i Cartera i „Pysk w ciemności” Howarda, de Campa i
Cartera. Ogólnie rzecz biorąc, Sprague (we współpracy z Howardem, ze mną i z
Björnem Nybergiem) wniósł prawdopodobnie do sagi więcej tekstu niż oryginalnie
uczynił to sam Howard.
Teraz jednak, jak sądzę, przynajmniej widać już koniec.
Nie mam tu rzecz jasna na myśli samego Conana.
Będzie on istniał jeszcze przez wiele lat. Te książki z pewnością będą
drukowane latami… może nawet dłużej niż się nam dziś wydaje.
Oprócz książek, Conan zadomowił się w komiksach, dorabiając się nawet
własnego czasopisma (pytaj o „Conana Barbarzyńcę” Marvela).
Również Hollywood wydaje się od czasu do czasu odkrywać dzielnego,
niezniszczalnego Cymeryjczyka. Przez okrągły rok prowadziliśmy na ten temat
rozmowy z producentem filmowym. Od ludzi kina napłynęły nowe spostrzeżenia i
uwagi. Bez wątpienia jeszcze więcej czai się w niewidocznych korytarzach
przyszłości.
A czytelnicy wciąż proszą o więcej
Lin Carter
Hollis, Lond lsland, New York
PROLOG
SEN O KRWI
Księżniczka Chabela przebudziła się dwie godziny przed północą. Hoża córka
Ferdruga, króla Zingary, leżała spięta i drżąca, naciągając cienką kołdrę na
nagie ciało. Wpatrywała się w mrok, a złowieszczy lęk przeszywał ją zimnym
dreszczem. Na zewnątrz deszcz bębnił po pałacowych dachach. Co przedstawiał ten
mroczny, koszmarny sen, z którego posępnych objęć jej dusza wyrwała się z tak
wielkim trudem?
Teraz, kiedy się skończył, ledwie potrafiła przypomnieć sobie jego szczegóły.
Była ciemność, złowrogie oczy świecące w mroku, błyski noży — i krew. Wszędzie
krew: na pościeli, na wykładanej kamiennymi płytami posadzce, przeciekająca pod
drzwiami — czerwona, lepka, leniwie płynąca krew.
Chabela otrząsnęła się z tych makabrycznych myśli. Jej wzrok przyciągnął
błysk nocnego światła. Pochodziło ono z cienkiej woskowej świecy stojącej na
niskim, ozdobnym klęczniku w drugim końcu komnaty. Obok lichtarzyka połyskiwała
niewielka kolorowa ikona Mitry — Pana Światła i głównego bóstwa kordafańskiego
panteonu.
Jakiś impuls do poszukiwania nadprzyrodzonej drogi kazał jej stanąć, drżącej,
na posadzce. Owijając zmysłowe, namaszczone olejkiem ciało koronkową kołderką
przemierzyła komnatę i uklękła przed bóstwem. Strumień czarnych jak noc włosów
spływał po plecach jak kaskada płynnej północy.
Na klęczniku stało małe, srebrne naczynie z kadzidłem. Otworzyła je i wsypała
kilka ziarenek w migoczący płomień. Mocny zapach nardu i mirry rozszedł się w
powietrzu.
Chabela złożyła ręce i skłoniła się jak do modlitwy, nie wypowiedziała jednak
żadnych słów. W głowie miała zamęt. Za nic nie potrafiła utrzymać spokojnej
wewnętrznej samokontroli, potrzebnej dla skutecznych modlitw do bóstwa.
Wydało się jej, że już od wielu dni posępna groza czai się w pałacu. Stary
król wydawał się być daleko, zajęty niezrozumiałymi problemami. Zdumiewająco się
postarzał, jakby jego siły witalne wysysała jakaś urojona pijawka. Niektóre z
jego dekretów zupełnie nie zgadzały się z dotychczasową linią jego panowania.
Czasami wydawało się, że duch innej osoby patrzy jego przygasłymi, starczymi
oczami, mówi jego wolnym, chropawym głosem, czy gryzmoli rozchwiany podpis na
podyktowanych przed chwilą dokumentach. Myśl ta, choć absurdalna, tkwiła w niej.
A potem te straszne sny o nożach i krwi, o tych świecących oczach, o
wyłaniających się z mroku przyczajonych cieniach, które patrzyły i szeptały.
Nagle jej świadomość rozjaśniła się, jakby świeży morski wiatr rozwiał mgłę w
jej umyśle. Odkryła, że potrafi określić uczucie strachu, który ją prześladował.
To było tak, jakby jakaś mroczna siła usiłowała zawładnąć jej umysłem.
Ogarnęło ją przerażenie. Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jej ciałem. Jej
młode, pełne piersi gwałtownie wznosiły się i opadały pod koronkami. Żarliwie
upadła u stóp ołtarza, a jej czarne włosy rozsypały się po posadzce. Rozpoczęła
modlitwę:
— Mitro, Panie nasz, obrońco Domu Ramiro, ostojo łaski i sprawiedliwości,
który niegodziwość i okrucieństwo przemieniasz w cnotę, błagam, pomóż mi w
godzinie potrzeby! Powiedz, co mam czynić, zaklinam cię, potężny Władco Światła!
Wstając otworzyła złotą szkatułę stojącą na klęczniku obok naczynia z
kadzidłem i wyjęła tuzin cienkich patyczków z rzeźbionego drewna sandałowego.
Niektóre z tych magicznych pałeczek były krótkie, inne długie, niektóre
powyginane, jeszcze inne gładkie i proste.
Cisnęła wszystkie na posadzkę przed ołtarzem. Trzask delikatnych drewienek
rozbrzmiał głośno w ciszy. Księżniczka wpatrzyła się w plątaninę pałeczek na
podłodze. Jej oczy nagle zaokrągliły się ze zdumienia, a na młodej twarzy
okolonej czarnymi włosami odbił się lęk.
Patyki ułożyły się w słowo T–O–V–A–R–R–O. Dziewczyna powtórzyła imię.
— Tovarro — wymówiła powoli. — Jedź do Tovarra… W jej ciemnych oczach
błysnęła determinacja.
— Pojadę — zdecydowała — jeszcze dzisiaj. Wezmę kapitana Kapelleza…
Gdy przemierzała komnatę, błyskawice szalejącej burzy raz po raz rozświetlały
wnętrze. Wyjęła szaty ze skrzyni. Zabrała pendent z rapierem w pochwie i ciepłą
pelerynę. Szybko, bez zbędnych ruchów prześliznęła się przez sypialnię.
Z ołtarza szklanymi oczyma patrzył Mitra. Czy w tym malowanym spojrzeniu
skrywał się niewidzialny błysk nadprzyrodzonej inteligencji? Może nieuchwytny
wyraz smutku i żalu na wyrzeźbionych wargach? Nikt tego nie wiedział.
W ciągu godziny córka Ferdruga opuściła pałac. W ten sposób rozpoczął się
łańcuch fantastycznych wydarzeń, które miały doprowadzić do szczególnej
konfrontacji na krańcach tego świata pomiędzy potężnym wojownikiem, budzącym
grozę czarnoksiężnikiem i dumną księżniczką.
ROZDZIAŁ I
STARY ZINGARAŃSKI ZWYCZAJ
Wiatr wzmagał się zacinając strugami deszczu. Teraz, po północy, wilgotna
bryza szalała po brukowanych alejach biegnących od portu, kołysząc malowanymi
szyldami nad drzwiami zajazdów i tawern. Wygłodzone kundle chowały się przed
wiatrem i deszczem w sieniach, kuląc się i trzęsąc z zimna.
O tej późnej porze zabawy kończyły się. Niewiele świateł paliło się w domach
Kordafy, stolicy Zingary nad Oceanem Zachodnim. Ciężkie chmury przesłoniły
księżyc, a postrzępione pasma mgły sunęły po mrocznym niebie jak duchy. Był to
czas ciemności i tajemnic; pora, w której gotowi na wszystko przestępcy szepczą
o zdradzie i grabieży, a zamaskowani zamachowcy wkradają się do uśpionych domów
z zatrutymi sztyletami w dłoniach odzianych w czarne rękawiczki. Noc spisku, noc
zbrodni.
Wśród wycia wiatru i deszczu dał się słyszeć odgłos kroków i cichy brzęk
Zgłoś jeśli naruszono regulamin