...co ma powieściopisarz zrobićz ludźmi pospolitymi, całkiem sobie„zwykłymi", i jak przedstawić czy-telnikowi, żeby ten nabrał do nichjakiego takiego zainteresowania?Zupełnie pominąć ich w narracjinie można w żaden sposób, ponie-waż ludzie pospolici stanowią bar-dzo często konieczne ogniwow łańcuchu wydarzeń życiowych;a więc pominięcie ich byłoby na-ruszeniem prawdopodobieństwa.
F. Dostojewski, Idiotaprzełożył Jerzy Jędrzejewicz
3
PROLOG
I
„Markiza wyszła o piątej — pomyślał Car-los Lopez. — Gdzie ja to, u diabła, czyta-łem?"
Rzecz miała miejsce w kawiarni „London",na rogu Peru i Avenidy. Było dziesięć popiątej. Markiza wyszła o piątej? Lopez po-ruszył głową, żeby odgonić to niejasne wspo-mnienie i umoczył usta w szklaneczce piwaQuilmes. Nie było dość zimne.
— Człowiek wytrącony ze swoich przy-zwyczajeń, czuje się jak ryba bez wody —powiedział doktor Restelli, patrząc w swojąszklankę. — Przyznam się panu, że jestemnader przywiązany do osłodzonej maté kołoczwartej po południu. Niechże pan spojrzy natę damę, która wychodzi z metra. Będzie panw stanie ją dojrzeć? Jest tak tłoczno na ulicy.Ta, ta, właśnie ta blondynka. Uważa pan, iżrównie jasnowłose i wiotkie damy wezmąudział w naszej uroczej morskiej podróży?
— Wątpliwe — odparł Lopez. — Tak jużsię dzieje, że najładniejsze babki pływają za-wsze innymi statkami.
— O młodości, pełna sceptycyzmu —■ wes-
tchnął doktor Restelii. — Choć wiek sza-leństw jest już poza mną (jakkolwiek nieukrywam, że od czasu do czasu zdarzają misię jeszcze jakieś skromne awanturki) zacho-wałem wrodzony optymizm i jestem równiepewny tego, że w czasie podróży będziemymieli okazję spotkać przepiękne dziewczęta,jak tego, że w mojej walizce znajdują się trzybutelki grapy z Catamarki, które tam prze-zornie umieściłem.
— Wszystko się okaże, o ile ta cała podróżdojdzie do skutku — powiedział Lopez. — Alea propos kobiet, właśnie wchodzi tu zjawiskogodne, by pan przekręcił głowę o jakieś sie-demdziesiąt stopni w kierunku Florydy.O tak... dość. Ta, co rozmawia z tym facetemo długich włosach. Z pewnością wyglądająna ludzi, którzy powinni się z nami zaokrę-tować, chociaż przysięgam Bogu, że nie wiem,jak wyglądają ludzie, którzy powinni się z na-mi zaokrętować. No to może strzelimy sobiepo jeszcze jednym piwku?
Doktor Restelii docenił i przyjął propozy-cję. Lopez doszedł do wniosku, że w sztyw-nym kołnierzyku i niebieskim krawacie wfiołkowe groszki rzeczywiście niebywaleprzypomina żółwia. W dodatku używał bi-nokli kompletnie rujnujących dyscyplinę wgimnazjum, gdzie uczył historii Argentyny(Lopez zaś hiszpańskiego) i gdzie ochrzczonyzostał dzięki swemu wyglądowi i sposobowiwykładania Żółwiem, Melonikiem albo Dęcia-kiem. „Ciekawe, jak też mnie przezywają" —
nieszczerze pomyślał Lopez, nieszczerze, bonie miał wątpliwości, że chłopakom wystar-cza „Lopez-Gonzalez" * lub coś w tym rodzaju.
— O, wielka uroda —- zaopiniował doktorRestelli. — Nie byłoby źle, gdyby się dołą-czyła do naszej wycieczki. Nie wiem, czy toperspektywa morskiego, przesyconego soląpowietrza, czy też tropikalnych nocy, ale wy-znaję, że czuję się mocno podniecony. No tozdrowie, kolego i przyjacielu.
— No to pańskie, drogi doktorze i współ-towarzyszu — odparł Lopez wyraźnie obniża-jąc poziom płynu w swym półlitrowym kuflu.
Doktor Restelli cenił (z pewnymi zastrzeże-niami) swego kolegę i przyjaciela. W dysku-'sjach nad cenzurkami semestralnymi nierazsprzeciwiał się fantazyjnym ocenom Lopeza:od czasu do czasu z uporem bronił on ostat-nich walkoni ałbo nie takich zupełnych wał-koni, ale za to gałganów, którzy nie tylkościągali podczas klasówek, lecz co gorsza czy-tali gazety, gdy on pocił się nad Vilcapugio(nie było bowiem rzeczą łatwą opowiedziećim w sposób elegancki o batach, jakie Hisz-panie spuścili drogiemu generałowi Belgrano).Ale mimo że trochę bohemę, Lopez był bar-dzo dobrym kolegą, zawsze gotowym twier-dzić, że honor przemawiania w dniu 9 lipcapowinien przypaść doktorowi Restelli, któryostatecznie ulegał życzeniom doktora Guglie-
Lopez i Gonzalez — najcząściej spotykane na-zwiska hiszpańskie (przyp. tłum.).
mentti i niezasłużonemu, acz pełnemu ser-deczności naciskowi pozostałych profesorów.
W końcu był to nader szczęśliwy zbieg oko-liczności, że właśnie na Lopeza padła jednaz wielkich wygranych turystycznej loterii,nie zaś na Gomeza czy na nauczycielkę an-gielskiego. Z Lopezem zawsze można się byłodogadać, chociaż nieraz zbierało mu się nazbytni liberalizm, z lekka pachnący niewyba-czalnymi zapędami komunistycznymi, czegoRestelli nie tolerował u nikogo. Z drugiejstrony, na szczęście, Lopez gustował w ko-bietach i wyścigach.
— „Czternaście miałeś lat, miłość poznająci tanga słodki czar" — zanucił Lopez. — Dla-czego właściwie kupił pan bilet na tę loterię,doktorze?
■—• W końcu uległem namowom pani de Re-bora, kolego. Sam pan wie, co ona potrafi, jaksię uprze. Do pana także się pewno przyczepi-ła. Chociaż, co tu mówić... teraz powinniśmybyć jej tylko wdzięczni.
— Cały tydzień piłowała mnie podczaswszystkich pauz — wyznał Lopez. — Przez tęnatarczywą muchę dosłownie nie miałem kie-dy rzucić okiem na rezultaty gonitw. Najza-bawniejsze, że pojęcia nie mam, co jej. na tymzależało. Taka sama loteria jak każda inna.
— O, daruje pan, ale tu będę odmiennegozdania. To loteria całkowicie specjalna, cośzupełnie, ale to zupełnie innego.
■— Ale dlaczego de Rebora podjęła sięsprzedaży tych biletów?
-— Niewykluczone — tajemniczo podjąłdoktor Restelli — że sprzedaż tych właśniebiletów miała na celu trafienie do specyficz-nej publiczności, publiczności, że tak powiem,selektywnej. W takim wypadku państwozwraca się czasem o bezinteresowną pomocdo dam z towarzystwa. Byłoby żenujące, gdy-by ewentualni wygrywający mieli do czynie-nia z osobami, że się tak wyrażę, z niższychsfer.
— Że się pan tak wyrazi — zgodził sięLopez. — Ano dobrze, ale zapomina pan, żewygrywający mają prawo dokooptować sobieczłonków rodziny.
— Drogi kolego, gdyby tak moja świętejpamięci małżonka albo i moja córka, żonamłodego Rubirosy, mogły mi towarzyszyć...
— No pewno, pewno -— powiedział Lo-pez. ■—■ Pan to co innego. Ale, co tu owijaćw bawełnę, gdyby mnie odbiła szajba i za-prosiłbym na przykład moją siostrę, natych-miast mielibyśmy do czynienia z tak zwany-mi niższymi sferami, o ile pozwoli mi panużyć swoich własnych słów.
— Och, nie myślę, by pańska siostrzyczka...
— Ja także nie myślałem — powiedziałLopez. — Ale zapewniam pana, że należy dotych, którzy mówią „smacznego" i uważają,że w towarzystwie nie należy używać słowa„rzygać".
— W istoaie, nie jest to może najwykwint-niejszy termin. Ja wolałbym już raczej powie-dzieć „wymiotować".
11
— Ona natomiast skłania się ku „zwraca-niu" ewentualnie „zrucaniu". A co pan myślio naszym pupilku w tym całym interesie?
Doktor Restelli przeszedł od piwa do prze-jawów najgwałtowniejszej irytacji. Nie mógłpojąć, jak pani de Rebora, natrętna, ale prze-cież niegłupia i w dodatku nosząca wcaleniezłe nazwisko, mogła posunąć swój zapałaż do oferowania biletów uczniom ze star-szych klas! Jako smutny przykład niebywałe-go uśmiechu fortuny, jak to nieraz czytujesię w — apokryficznych z pewnością — anna-łach kasyna w Monte Carlo, służyć może fakt,że poza Lopezem i nim samym wygrał uczeńtejże szkoły, niejaki Felipe Trejo, najgorszywałkoń w całej klasie, w dodatku najbardziejpodejrzany o autorstwo pewnych charaktery-stycznych odgłosów, stałe przeszkadzającychwykładowcy historii Argentyny.
— Niech mi pan wierzy, Lopez, że tego ło-buza nie powinni wpuścić na statek. Zresztąnie jest pełnoletni.
— Nie dość, że jedzie, ale jeszcze zabierarodzinę — powiedział Lopez. — Mówił mio tym zaprzyjaźniony dziennikarz, który nachybił trafił robił wywiady z niektórymi po-siadaczami szczęśliwych losów.
Biedny Restelli, biedny szacowny Żółw.Cień gimnazjum będzie1 go prześladował Wczasie wycieczki (naturalnie, o ile dojdzie onado skutku), a metaliczny śmiech Felipe Trejobędzie mu przeszkadzał w ewentualnych flir-tach, w dołączeniu do orszaku Neptuna,
w czekoladowych lodach i ćwiczeniach ra-towniczych,- zazwyczaj tak zabawnych. „Gdy-by wiedział, że z Trejo i z całą tą zgrają pi-łem piwko w barze na placu Once i że to odnich dowiedziałem się o Żółwiu, Melonikuitd... Biedaczysko, nosi w sobie tak posągo-we wyobrażenie pedagoga..."
— To może i nie jest najgorsze — w dokto-ra Restelli wstępowała nadzieja. — Rodzinamoże wpłynąć na niego dodatnio, nie uważapan?
— Niech no pan spojrzy na te bliźniaczkialbo prawie bliźniaczki, co nadchodzą od stro-ny Peru. O, właśnie przecinają Avenidę. Wi-dzi je pan?
— Nie jestem pewny — powiedział doktorRestelli. — Jedna na biało, a druga na zielono?
— O, to, to! Szczególnie ta na biało.
— Wcale nie najgorsza. Nogi pierwsza kla-sa. Może tylko trochę za szybkie ruchy. Czyż-by szły na nasze zebranie?
— Niestety, doktorze. Najwyraźniej mijająkawiarnię.
— A szkoda. Przyznam się panu, że miałemkiedyś przyjaciółeczkę... Kubek w kubek doniej podobna.
■— Do tej na biało?
— Nie, do tej na zielono. Zawsze będę so-bie przypominał... Zresztą, co tam, to dla pananic interesującego. Ach, tak? Ano to możejeszcze po piwku... i tak do zebrania brakprzeszło pół godziny. Otóż ta panna pocho-dziła z arystokratycznej rodziny i wiedziała,
że jestem żonaty. Niemniej jednak, mówiąckrótko, rzuciła mi się w ramiona. Co za noce,drogi przyjacielu, co za noce...!
— Oj, to, to, Kamasutra... — powiedziałLopez. — Robercie, jeszcze dwa piwa.
— Panowie profesorowie mają dziś wyjąt-kowe pragnienie — skomentował Robert. —Pewno przez tę pogodę. Stało w gazecie, żedziś jest duża wilgoć.
— Jeżeli stało w gazecie, to święte — po-dział Lopez. — Zaczynam rozróżniać, kto na-leży do naszych przyszłych towarzyszy. Majątakie same gęby, jak i my: pół ubawione, półnieufne. Niech pan chwilę poobserwuje, do-ktorze, a sam pan to zauważy.
— Dlaczego nieufne? — zdziwił się doktorRestelli. ■— To wydaje mi się niczym nieusprawiedliwioną kalumnią. Zobaczy pan, żeodbijemy zgodnie z tym, co jest zaznaczonena bilecie. Tę loterię popiera państwo, to niebyle tombola, bilety zostały rozprzedane po-śród najlepszego towarzystwa i nie ma naj-mniejszego powodu, by węszyć jakieś nieści-słości czy też nadużycia.
— Podziwiam pańską wiarę w biurokra-cję — powiedział Lopez. — Najwyraźniej ko-jarzy się ona panu z własnym ładem we-wnętrznym, o ile wolno mi to tak ująć. Jaraczej przypominam walizkę komiwojażerai nigdy nie jestem niczego pewny. To nie to,żebym nie ufał loterii, ale nieraz zadawałemsobie pytanie, czy to wszystko nie skończysię tak jak afera Gelrii.
— Gelría to zupełnie co innego, agentury,i to najprawdopodobniej żydowskie — oznaj-mił doktor Restelłi. — Jeśli chwilę się za-stanowić, to samo nazwisko... Nie jestem an-tysemitą, o, co to, to nie, ale od lat obser-wuję, jak dalece ta rasa, skądinąd pełna ta-lentów, przeniknęła w nasze społeczeństwo.No to zdrówko!
— Pańskie, doktorze — odparł Lopez wał-cząc z ochotą do śmiechu. Czy markiza rze-czywiście wyszła o piątej? Przez drzwi odstrony Avenidy de Mayo ludzie wchodzilii wychodzili jak zawsze. Lopez skorzystałz — zapewne etnograficznego — zamyśleniaswego rozmówcy, żeby rozejrzeć się dokoła.Prawie wszystkie stoliki były zajęte, ale tylkoniektóre owiewała atmosfe...
magazyn13