Coonts Stephen - Jake Grafton 01 - Lot Intrudera.doc

(1467 KB) Pobierz
Stephen Coonts

Stephen Coonts

Lot Intrudera

 

318 stron orginału

 

Porucznik Jake „Chirurg" Grafton, pilot samolotu szturmowego A-6 Intruder, operującego z pokładu lotniskowca USS „Shiloh" podczas powrotu z kolejnej misji nad Północnym Wietnamem traci bombardiera-nawigatora, którego trafia wystrzelony na oślep pocisk z karabinu północnowietnamskiego wieśniaka....

Grafton postanawia pomścić przyjaciela i, wbrew rozkazom przełożonych, przeprowadza atak na cel położony w centrum Hanoi - stolicy Północnego Wietnamu... To jedno bombardowanie może zmienić losy całej wojny...

 

Stephen Coonts jest byłym pilotem lotnictwa marynarki. W 1968 roku ukończył wydział nauk politycznych West Yirginia University i wstąpił do marynarki USA. Podczas wojny wietnamskiej, w latach 1971-1973 walczył na samolotach A-6 Intruder, wchodzących w skład Grupy Powietrznej lotniskowca USS „Enterprise". Wylatał 1.600 godzin na A-6 i zaliczył 305 lądowań na lotniskowcach, w tym 100 nocnych. Po zakończeniu tury bojowej nad Wietnamem i Laosem służył jako instruktor pilotażu, a następnie jako oficer odpowiedzialny za starty i lądowania na pokładzie lotniskowca USS „Nimitz". Został zdemobilizowany w 1977 roku. Jest kawalerem jednego z najwyższych lotniczych odznaczeń amerykańskich - Distinguished Flying Cross.

 

 

1

Dziobowa katapulta na sterburcie zionęła kłębami pary. A-6 Intruder wystrzelił z pokładowego pasa startowego z rykiem, który ogarnął cały lotniskowiec, odbijając się od pogrążonego w mroku nocy morza. Krawędzie natarcia skrzydeł wbiły się w powietrze i maszyna zaczęła wznosić się w ciemność. Piętnaście sekund później nisko wiszące chmury całkowicie pochłonęły bombowiec. Po kilku dalszych minutach, wznoszący się ciągle Intruder, wydostał się z chmur. Pilot, porucznik Jake „Chirurg" Grafton, odwrócił wzrok od tablicy przyrządów i zamyślił się, wpatrzony w rozgwieżdżony firmament. Blada tarcza księżyca oświetlała zalegającą poniżej powłokę chmur.

-  Tylko spójrz na te gwiazdy, Morg.

Podporucznik Morgan McPherson, BN - bombardier i nawigator w jednej osobie - tkwił po prawej stronie pilota z twarzą wciśniętą niemal w czarną osłonę ekranu radaru, osłaniającą go przed światłem z zewnątrz. Podniósł wzrok znad aparatury i zwrócił wzrok ku niebu.

-  Fajne - mruknął i ponownie zajął się swą rutynową czynnością, jaką było regulowanie jasności i kontrastu monitora radaru, na którym właśnie pojawiło się wybrzeże Wietnamu Północnego, rozciągające się przed nimi w odległości niespełna 125 mil.

-  Mam świeże dane o punkcie przekroczenia linii brzegowej.

Wcisnął odpowiedni guzik na komputerze i mały świetlisty punkcik na MDI * przesunął się pół centymetra w bok, podając pilotowi dokładne namiary miejsca, w którym Intruder miał wlecieć nad terytorium Wietnamu Północnego. Grafton, posłuszny tym wskazaniom, wykonał skręt o kilka stopni.

* VDI (Yisual Display Indicator) - wskaźnik monitorowy dostarczający pilotowi informacji o wysokości lotu, danych nawigacyjnych i dotyczących systemu uzbrojenia. Podczas wojny w Wietnamie A 6 nie został jeszcze wyposażony w system zobrazowania HUD.

-  Czy kiedykolwiek, choć na chwilę, nie przestała cię trapić myśl, że za bardzo przyzwyczaiłeś się do tej roboty? Że nabrałeś cholernej rutyny?

Morgan McPherson znowu się wyprostował nad osłoną radaru, spojrzał na gwiazdy rozsiane wysoko nad nimi i filozoficznie zauważył:

-  One są na górze, a my na dole... Dobra, zobaczmy lepiej, czy z naszym ECM wszystko w porządku.

-  Wiesz co, Morg? Cholerny z ciebie romantyk - skonkludował uwagę kolegi Jake.

Grafton sięgnął do tablicy ECM, elektronicznych środków przeciwdziałania. Wspólnie zaczęli sprawdzać aparaturę za pomocą testu kontrolnego. Dwie pary oczu uważnie śledziły każdy świetlny impuls, zaś dwie pary uszu rejestrowały najcichsze nawet piśnięcie detektora fal radarowych. Aparatura ECM wykrywała fale wrogiego radaru i natychmiast je identyfikowała, podając odpowiednie dane załodze. Urządzenie to zostało zaprogramowane w taki sposób, by mogło zidentyfikować wszelkie emisje radarowe zagrażające samolotowi, a następnie wysłać obsłudze wrogiego radaru fałszywe echo. Upewniwszy się, że aparatura działa jak należy, lotnicy wyregulowali natężenie jej dźwięku tak, by był on słyszalny w słuchawkach, lecz nie zakłócał rozmów prowadzonych za pośrednictwem interkomu, jak również korespondencji radiowej.

Lecieli w milczeniu, wsłuchując się w pojawiające się od czasu do czasu niskie tony komunistycznych radarów dalekiego zasięgu, przeczesujących pogrążony w mrokach nocy obszar. Każdy radar posiadał swój charakterystyczny dźwięk; na przykład impuls o niskim tonie wskazywał na radar dalekiego zasięgu; tony wyższe cechowały radary dozoru stanowisk obrony przeciwlotniczej, zaś upiornie brzmiący falset wskazywał na namiar bojowy baterii rakiet przeciwlotniczych.

W odległości około 40 mil od północnowietnamskiego wybrzeża Jake Grafton obniżył nos Intrudera o 4 stopnie i jego A-6 rozpoczął powolne schodzenie na niższy pułap. Jake poczuł, iż pasy bezpieczeństwa przytwierdzające go do fotela są zanadto poluzowane, więc usadowiwszy się wygodniej, tak jak to robią kowboje w siodle, ściągnął je do oporu. Następnie polecił BN sprawdzenie wszystkich systemów uzbrojenia.

McPherson odczytał listę systemów na głos, punkt po punkcie, sprawdzając jednocześnie, czy funkcjonują odpowiednie przełączniki i przyciski. Gdy doszli do ostatniej pozycji, Jake wygasił wszystkie światła pozycyjne samolotu i wyłączył ffF. Ta elektroniczna aparatura, zwana w żargonie pilotów „papugą", emitowała sygnały, pojawiające się na monitorze radaru w postaci zakodowanego impulsu świetlnego. Kontroler lotu mógł więc stwierdzić, czy ma przed sobą własny obiekt, czy wrogi. Grafton ani myślał pojawić się w postaci, zakodowanego czy nie, impulsu na jakimś północnowietnamskim monitorze radarowym, dlatego też postanowił lecieć nisko nad ziemią. Dzięki temu fale odbite od jego maszyny nałożą się na te odbite od podłoża, znane jako echo ziemi.

Pilot włączył mikrofon. Zaczęło działać urządzenie kodujące rozmowę.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć, papuga uduszona. Brzeg za trzy minuty. Diabeł był radiowym kryptonimem dywizjonu, w skład którego

wchodziły bombowce A-6.

-  Pięć Zero Pięć, przyjąłem - odpowiedział podniebny kontroler z pokładu dwusilnikowego samolotu wczesnego ostrzegania L-2 Hawkeye, który z umocowanym na grzbiecie kadłuba dyskiem obrotowej anteny radaru szybował wysoko nad Zatoką Tonkińską. Także ten samolot startował z pokładu lotniskowca.

Intruder przygotowywał się do polowania, lecąc w całkowitych ciemnościach, chroniony dodatkowo przez echo ziemi przed elektronicznymi oczami wroga. Jake Grafton zamierzał lecieć tak nisko, jak tylko pozwalały mu na to jego umiejętności i nerwy, co w jego przypadku oznaczało naprawdę nisko.

Po raz ostatni podążył wzrokiem ku mrugającym w oddali gwiazdom i w chwilę później mechaniczny ptak zanurzył się w chmurach, lecąc z prędkością ponad 800 kilometrów na godzinę. Jake czuł, jak mu gwałtownie rośnie poziom adrenaliny. Obserwował szybko zmieniające się wskazania wysokościomierza ciśnieniowego, co chwila spoglądając także na wysokościomierz radarowy, który otrzymywał dane z małego radaru umieszczonego w dolnej części kadłuba. Jake przez chwilę walczył z pokusą, by wyłączyć urządzenie, gdyż emitowane przezeń fale bardzo łatwo mogły zostać wykryte przez wrogi radar. Wysokościomierz ciśnieniowy podawał jednak tylko dystans, jaki dzielił ich od poziomu morza, nie zwracając uwagi na rzeźbę terenu. Na razie wskazania obu urządzeń pokrywały się idealnie, tak jak powinno być nad morzem.

Na pułapie poniżej 600 metrów pociągnął lekko drążek na siebie, redukując prędkość opadania, zaś lewą ręką pchnął do przodu dźwignię ciągu, nadając silnikom wyższe obroty. Siedemset kilometrów na godzinę było ulubioną przez Graftona prędkością, podczas lotu „nad wierzchołkami drzew". A-6 świetnie się prowadził przy tej właśnie prędkości i to pomimo podwieszonych pod skrzydłami bomb. Maszyna mogła przelecieć ponad głowami obsługi wrogich dział tak szybko, że ta nie była w stanie podążyć za nią wzrokiem, nawet gdyby przypadkowo udało się jej wcześniej dostrzec samolot w postaci ciemnego punktu na horyzoncie.

Na wysokości nieco ponad 100 metrów nad wodą puls Jake'a Graftona walił niczym młot. Znowu znajdował się poniżej podstawy chmur, lecąc w absolutnych ciemnościach i kompletnej pustce rozciągającej się między morzem, a niebem. Jedynie mdłe czerwone światełka przyrządów pokładowych świadczyły o tym, iż poza kabiną też jest realny świat. Jake próbował wypatrzyć w ciemnościach wstęgę białego piasku pokrywającego wietnamskie wybrzeże, zwykle dającą się dostrzec nawet w najczarniejszą noc. Musi być trochę dalej, pomyślał. Czuł strużki potu skapujące mu po twarzy, karku, a nawet po oczach. Energicznie potrząsnął głową, równocześnie uważając, by dłużej niż na sekundę nie oderwać wzroku od małych czerwonych światełek na czarnej tablicy. Tuż pod nimi czyhało morze gotowe ich pochłonąć, gdyby tylko na kilka chwil zapomniał o prędkości opadania.

Nareszcie dostrzegli plażę; znajdowała się nieco w lewo. Teraz liczyły się spokój i koncentracja. Blada wstążka była tuż pod nimi.

-  Jesteśmy nad lądem - zawiadomił Jake bombardiera. McPherson uruchomił lewą ręką stoper na tablicy rozdzielczej, zaś lewą stopą włączył mikrofon.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć, suche stopy. Diabeł Pięć Zero Pięć suche stopy.

Natychmiast odpowiedział mu kontroler z L-2:

-  Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł. Zrozumiałem. Suche stopy. Udanego polowania.

I znowu cisza. Po zakończeniu akcji, podczas powrotu nad morze, ich meldunek brzmiałby „mokre stopy". Grafton i McPherson byli świadomi tego, iż od tej chwili muszą liczyć wyłącznie na siebie, gdyż radar umieszczony na L-2 nie był w stanie bez wspomagania ze strony aparatury identyfikacyjnej IFF odróżnić echa wysyłanego przez A-6 od echa ziemi.

Jake dostrzegł ryżowiska skąpane w bladej poświacie księżycowej, która tu i ówdzie przebijała przez chmury. Szpeniom od pogody przynajmniej raz udała się prognoza, pomyślał. Kątem oka dostrzegł malutkie błyski, co chwilę pojawiające się w dole.

-  Broń małokalibrowa, Morg - powiadomił kolegę, ten zaś skwitował to szybkim „Okay, Jake" i nawet nie oderwał wzroku od radaru. Lewą ręką przesuwał nitki naprowadzania, a prawą dostrajał częstotliwość radaru pokładowego.

-  Świetny jest ten komputer, tylko trochę mu się pieprzy... -mruknął przez interkom.

Jake starał się nie zwracać uwagi na błyski płomieni wylotowych w dole. Każdy chłop uprawiający ryż w Wietnamie Północnym zawsze miał pod ręką jakiś karabin, z którego walił na oślep w ciemność, na pierwszy odgłos silników odrzutowych. Widać liczył, że gdzieś tam wysoko w przestworzach jego kula spotka się przypadkiem z amerykańskim samolotem. Dobry pomysł, pomyślał Jake. Niech przeciętny zjadacz ryżu ma tę świadomość, iż osobiście odgrywa się na wrogu. Znowu ujrzał serię szybkich rozbłysków, najprawdopodobniej z Kałasznikowa. Karabiny nie strzelały pociskami smugowymi, więc piloci mogli sobie tylko wyobrażać, iż ci mali posłańcy śmierci mogli równie dobrze znajdować się wszędzie... jak i nigdzie.

Przed nimi zamajaczyły duże prześwity w chmurach. Pilot mógł więc zejść na pułap 100 metrów, gdyż światło księżyca pozwalało mu się lepiej orientować, jak daleko jest ziemia. Poczuł się od razu lepiej, mogąc się kierować wzrokiem, a nie tylko przyrządami pokładowymi. W pierwszym przypadku reagował instynktownie, natomiast posługując się przyrządami musiał analizować sytuację.

Z prawej strony odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Pociski smugowe leniwie podążały przez ciemność. Przez sekundę w uszach pilota zapiszczał sygnał radaru obrony przeciwlotniczej Firecan, by niemal natychmiast umilknąć.

Przed nimi wyrosła prawdziwa ściana ognia z dział przeciwlotniczych.

-  Chryste, Morg - szepnął w stronę bombardiera. Wypatrzył lukę w tej szczelnej zdawałoby się zaporze, położył samolot na lewe skrzydło i szybko przez nią prześlizgnął. McPherson tkwił niewzruszenie przy swoim radarze.

-  Masz już to zakole rzeki? - zapytał Jake. W tyle bladły ogniste kłaczki wybuchów.

-  Właśnie je zobaczyłem. Lecimy tym kursem jeszcze trzy minuty. - McPherson sięgnął lewą ręką do głównego przełącznika uzbrojenia. Jeszcze raz sprawdził położenie przełączników poszczególnych węzłów uzbrojenia. Tuzin pięćsetfuntowych bomb podwieszonych na wielozamkowych belkach był gotów do zwolnienia.

-  Guzik gorący - zameldował, mając na myśli czerwony przycisk na rękojeści drążka, po którego wciśnięciu zwalniały się bomby.

Raz po raz ogniste strumienie salw artyleryjskich wystrzeliwały w niebo, niczym erupcje wulkaniczne. Piloci odnosili wrażenie, iż podążające ich śladem pociski nagle gwałtownie skręcają w ich stronę, by rozerwać się tuż za nimi. Było to jedynie złudzenie optyczne, spowodowane prędkością samolotu pędzącego 200 metrów na sekundę. Jake nie zwracał uwagi na działa strzelające za jego plecami, koncentrując swą uwagę na seriach pocisków smugowych wznoszących się ze zwodniczą powolnością przed nimi. W tym prawdziwym piekle nie dostrzegał już pojedynczych rozbłysków małokalibrowej broni strzeleckiej.

-  Diabeł Pięć Zero Osiem, suche stopy, powtarzam, suche stopy - odezwał się głos w słuchawkach.

To Kowboj, pomyślał Jake. Taki przydomek nosił kapitan Earl Parker, pilot bombowca A-6, który wystartował tuż po nich. Wraz ze swym bombardierem, podobnie jak Jake i McPherson, pruł powietrze nad ziemią z ładunkiem bomb, które miały zniszczyć obiekt nie warty życia żadnego z nich: tak przynajmniej sądził Jake, torując sobie drogę wśród koralików pocisków smugowych i zagłębiając się coraz bardziej nad terytorium Wietnamu Północnego.

-  Trzy i pół kilometra do skrętu - zakomunikował BN. Wtem w ich uszy wdarł się świergot i niemal równocześnie na

tablicy przyrządów, pół metra od twarzy pilota, zapalił się czerwony napis ostrzegawczy: RAKIETA. Tym razem McPherson oderwał wzrok od radaru. Obaj zaczęli rozglądać się po niebie. Szansę ucieczki przed pociskiem klasy ziemia-powietrze dawało odpowiednio wczesne dostrzeżenie go i wykonanie manewru unikowego.

-  Widzę! Godzina druga!

Jake z trudem zapanował nad pęcherzem. Zapatrzony w biały pióropusz spalin zbliżającej się rakiety, wcisnął palcem wskazującym odpowiedni guzik na drążku. Każde jego wciśnięcie wystrzeliwało w przestrzeń mały plastikowy pojemnik, rozrzucający w strumieniu powietrza obłok pasków metalizowanej folii, powodujących powstawanie fałszywego echa na wrogim radarze. Pchnięciem drążka sprowadził maszynę na pułap sześćdziesięciu metrów. Jeszcze czterokrotnie wcisnął guzik wyrzutnika folii. Światełko z napisem RAKIETA zgasło, a w słuchawkach zapadła cisza.

-  Chyba uciekliśmy z wiązki. - W głosie McPhersona dało się wyczuć wyraźną ulgę. Po chwili dodał: - Od dziecka kochałem latanie.

Grafton nic nie odpowiedział. Prawie szorowali skrzydłami po ryżowisku. Bombardier obserwował jeszcze przez dobrą chwilę, jak rakieta szybuje gdzieś na wysokości dwóch kilometrów z trzykrotną prędkością dźwięku, po czym znowu zajął się radarem.

-  Trzydzieści stopni w lewo - polecił pilotowi.

Jake położył maszynę na lewe skrzydło i lekko ściągnął drążek. Pozwolił, by samolot wzniósł się na wysokość stu metrów. Księżyc wyraźnie odbijał się od powierzchni rzeki.

-  Widzisz cel?

-  Jeszcze chwilę, stary. Dobra, przygotuj się! Jake wyrównał.

-  No, mam wreszcie cel. Jest już bardzo blisko.

BN wcisnął klawisz, zaś komputer błyskawicznie wyliczył parametry ataku. W dolnym rogu konsoli pod monitorem rozbłysło czerwone światełko, tym razem podświetlając napis ATAK. Na komputerowym odczycie ukazał się rząd symboli, określających między innymi czas, jaki pozostał do zwolnienia bomb, usytuowanie celu wobec samolotu, kąt podejścia i współrzędne lotu do miejsca zrzutu.

Jake pociągnął na siebie drążek i wszedł na pułap 150 metrów. Była to minimalna wysokość, jakiej potrzebowały do uzbrojenia bomby Mark 82. Zostały wyposażone w metalowe śmigiełka, uruchamiane w momencie zwolnienia bomb, które uzbrajały zapalniki dopiero po odpowiedniej liczbie obrotów, co dawało samolotowi czas na wydostanie się poza obszar rażenia odłamków.

Wskazówka prędkościomierza oscylowała przy 900 kilometrach na godzinę. Drążek reagował na najdrobniejszy ruch ręki pilota, cała zaś maszyna przy najmniejszym nawet jej ruchu natychmiast wznosiła się lub opadała. Jake musiał jednocześnie nadzorować funkcjonowanie wskaźników pracy silników, odczyt komputerowy VDl, wyświetlający parametry lotu i uważać, by nie nadziać się na jakąś przypadkową serię żółtych lub czerwonych pocisków smugowych. Wprowadził się w stan zbliżony do euforii, połączony z niesłychanym wyostrzeniem zmysłów. Jednym spojrzeniem ogarniał każdą wskazówkę, każdy wskaźnik czy każdy wybuch pocisku w ciemnościach nocy. Kątem oka widział, jak McPherson włącza radar wieloczynnościowy APQ-148, służący do precyzyjnego atakowania celów.

-  Cel namierzony. - BN odczytał wskazania radaru, przekazał je koledze i dosłownie przykleił twarz do monitora. Poza błyskającymi na nim zielonymi światełkami nic innego nie miało dla niego znaczenia.

-  Tym razem ich dorwiemy.

Radar namierzył cel i przekazał komputerowi dokładne dane co do azymutu i kąta podejścia.

Tej październikowej nocy 1972 roku Diabeł 505 dotarł nad cel, którym był, jak to określano w żargonie wywiadu, „domniemany postój ciężkiego sprzętu zmechanizowanego". Bliżej nie znany planista wszelkie podejrzane miejsca w dżungli zaznaczał ołówkiem na mapach w postaci trójkątnych znaków - i tak je właśnie nazywano. Tuż pod drzewami, zasłonięty przed wścibskimi kamerami samolotów zwiadowczych, mógł się kryć jakiś ciężki sprzęt. Czy istotnie się tam znajdował, nie miało właściwie większego znaczenia; dla nich było to tylko miejsce na ziemi, które należało zniszczyć. Dla Jake'a Graftona ten nalot był tak ważny, iż skupił na nim całą swą uwagę, jakby poza nim nie było przeszłości ani przyszłości. Wszystko zależało od tego, jak precyzyjnie podprowadzi maszynę nad wyznaczony punkt, tak aby komputer mógł we właściwym momencie zwolnić bomby, by spadły tam, gdzie trzeba.

Kursor oznaczający miejsce zrzutu niestrudzenie podążał w dół ekranu, w miarę jak samolot rwał do przodu z prędkością 900 kilometrów na godzinę. Pięćsetfuntowe bomby odpadły od belek uzbrojenia dokładnie w chwili, gdy kursor zniknął z monitora. Podświetlony napis ATAK zgasł, gdy zwolniona została ostatnia bomba. Grafton pochylił się nieco w bok i spojrzał na zewnątrz. Pociski smugowe i błyski wystrzałów nadal przeorywały ciemności nocy.

-  Obejrzyj się za siebie - zwrócił się do bombardiera, gdy wykonali już nawrót.

Morgan McPherson zerknął przez lewe ramię pilota tam, gdzie w ciemnościach krył się cel ich ataku. Dostrzegł wybuchy bomb, które niczym tuzin białych zwiastunów śmierci rozbłyskiwały jeden po drugim w równych, niespełna sekundowych odstępach. Jake obserwował wybuchy we wstecznym lusterku. Po wyjściu ze skrętu podążył wprost na wschód. Pozbawione obciążenia dwa silniki pchały teraz bombowiec z jeszcze większą mocą; A-6 przemierzał bezkresną noc z prędkością ponad tysiąca kilometrów na godzinę.

-  Uzbrój Rockeye, Morg.

BN dotknął odpowiednich przełączników, pozwalających pilotowi na ręczne zwolnienie wiszących ciągle na węzłach podskrzydłowych czterech bomb kasetowych Rockeye.

Grafton utrzymywał pełną moc silników, bacznie lustrując ciemność w poszukiwaniu stanowisk artylerii przeciwlotniczej, które można by załatwić subamunicją w pojemnikach kasetowych. Byłoby najkorzystniejsze, gdyby leżały gdzieś na linii lotu i prowadziły ogień na jedną tylko stronę, tak by mogli się do nich zbliżyć bezpiecznie z drugiej. Tego typu wypady określali w żargonie pilotów mianem „polowania na grzechotniki".

Tymczasem... gdzieś na dole, pod nimi, północnowietnamski wieśniak usłyszał wzmagające się wycie silników odrzutowych, zrazu ciche, by już po kilku chwilach przybrać siłę grzmotu. Wówczas przystawił do ramienia swojego przedpotopowego Mosina, czyniącego na ogół więcej hałasu niż szkody, wymierzył w czarne niebo pod kątem 45 stopni i ściągnął spust.

Pocisk kalibru 7,62 mm przestrzelił małą dziurkę w dolnej części pleksiglasowej osłony kabiny, przebił maskę tlenową Morgana McPhersona, ześlizgnął się po żuchwie, przeszedł przez gardło, przebijając ściankę tętnicy szyjnej, wyszedł przez kark i utkwił w oparciu fotela. Morgan odruchowo zdołał jeszcze uruchomić lewą stopą interkom, po czym otworzył usta i chwycił się za kark. Jake Grafton spojrzał na bombardiera. Spod palców McPhersona wytrysnęła struga krwi, która na tle połyskujących czerwonym światłem kontrolek wydawała się czarna.

-  Morg?

McPherson z szeroko rozwartymi ustami i wybałuszonymi oczami wpatrywał się w pilota. Marszcząc boleśnie brwi, w pewnym momencie wypluwszy krew, zacharczał:

-  Jake...

Nieustannie wstrząsał nim kaszel, gdy próbował powiedzieć coś przez mikrofon.

Jake oderwał od niego na chwilę wzrok i mało co nie podskoczył, gdy zerknął na wskaźniki tablicy przyrządów. Zorientował się, że ściągając bezwiednie drążek na siebie wzniósł się na wysokość ponad 200 metrów, lecąc nad płaską jak stół deltą rzeki. Wszystkie wietnamskie radary w tym rejonie miały go teraz na swych ekranach jak na dłoni. Natychmiast pchnął drążek do przodu.

-  Nic nie mów Morg, dowiozę cię bezpiecznie do domu, zobaczysz.

Poniżej 100 metrów, nisko nad ziemią, znowu był niewidoczny dla radarów. Jezu, Jezu Chryste! Coś musiało trafić w kabinę, może jakiś odłamek pocisku przeciwlotniczego lub zabłąkana kula.

Usłyszał szept:

-  Jake...

Ręka McPhersona ścisnęła ramię Jake'a, cofnęła się na moment, by za chwilę ponowić uścisk, ale już znacznie słabiej. Morgan osunął się do przodu, jego głowa spoczęła na osłonie monitora radaru. Przód jego kamizelki ratunkowej był przesiąknięty krwią. Jake, trzymając drążek lewą ręką, prawą usiłował zdjąć McPhersonowi maskę tlenową. Spod gumowej hauby chlusnęła krew. Lewy rękaw kombinezonu Jake'a był poplamiony krwią w miejscu gdzie chwycił go McPherson.

Przed nimi ponownie odezwała się bateria przeciwlotnicza, znacząc swą obecność krótkimi wybuchami pomarańczowych pocisków smugowych kalibru 37 mm. Smugi kładły się w prawo, więc Jake Grafton skręcił nieco w lewo i znalazł się tuż nad wylotami luf, plujących co i raz ogniem. Wzniósł się trochę wyżej, a następnie gwałtownie wcisnął guzik na drążku zwalniając bomby. Rockeye odskoczyły w ułamku sekundy, jeden po drugim.

-  Macie, skurwysyny! - wrzasnął w maskę tlenową.

Znowu zwrócił wzrok na McPhersona, którego ręce zwisały bezwładnie na podłogę kabiny. Krew ciągle skapywała mu z gardła na obudowę monitora.

Trzymając jedną rękę na drążku, drugą popchnął Morgana na oparcie fotela, tak by mogły go przytrzymywać naramienne pasy bezpieczeństwa. Następnie ściągnąwszy lewą ręką rękawicę, spróbował wymacać ranę palcami. Skierowawszy wzrok na chwilę na przyrządy, uświadomił sobie, że jest za bardzo rozkojarzony, co może mieć fatalne skutki dla niego i McPhersona. Samolot nie mógł się przecież sam prowadzić na tym pułapie, a śmierć czyhała tuż pod nimi. Podniósł nos samolotu i wszedł na pułap ponad 200 metrów - dopiero wtedy ponownie zajął się rannym kolegą. Nacisnął ranę mocno palcami i ponownie skupił uwagę na pilotowaniu maszyny. Teraz dla odmiany był zbyt wysoko, wystawiając się na ogień obrony przeciwlotniczej. Musiał znowu zejść niżej. Szybkim ruchem przeniósł lewą rękę z drążka na dźwignię ciągu, którą popchnął w przód do oporu. Jednocześnie wyczuł, że upływ krwi z rany na szyi McPhersona znacznie osłabł. Modlił się, by to poskutkowało. Równocześnie uświadomił sobie, że chyba tylko cudem wyląduje w takich warunkach.

Znowu spojrzał na nieprzytomnego kolegę i zauważył, że jego ciało bezwładnie kołysze się przy każdym najmniejszym nawet wstrząsie pędzącej maszyny. Starał się uciskać jego ranę jak mógł najmocniej, aż w końcu zaczęła boleć go ręka na skutek nienaturalnej pozycji. Przypomniał sobie o tak zwanym gorącym przełączniku mikrofonu, który pozwalał na rozmowę z bombardierem, bez konieczności każdorazowego nadeptywania przycisku interkomu. Na chwilę puścił drążek i uderzył lewą dłonią w przełącznik.

-  Hej, Morg. Trzymaj się, dasz radę, zawiozę cię do domu. Ale nie wyczuwał już nic, nie było pulsu, nawet krew przestała

spływać mu po palcach. Po chwilowym wahaniu cofnął więc rękę, wytarł o udo i mocno chwycił drążek. Wymacał guzik radiostacji, poczekał aż zadziała urządzenie kodujące, i nadał:

-  Czarny Orzeł, zgłoś się, tu Diabeł Pięć Zero Pięć, odbiór.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł, co się dzieje?

-  Mój bombardier został trafiony, zgłaszam powrót awaryjny. Przygotujcie pokład. Powtarzam, mój bombardier dostał. - Jego głos był wyraźny i donośny. Dziwił się, jak to możliwe, skoro był prawie u kresu sił.

-  Pięć Zero Pięć, oczekuj na potwierdzenie.

W oczekiwaniu na ponowną łączność, znowu spróbował porozumieć się z McPhersonem.

-  Hej sukinsynu, słyszysz mnie!? Nie porzucaj swojego kumpla nad Wietnamem. Nigdy dotąd nie spasowałeś, to i teraz się nie poddasz.

Znowu dała o sobie znać artyleria przeciwlotnicza. Machinalnie popchnął dźwignię ciągu, by zwiększyć prędkość. Miał teraz na liczniku prawie 1.050 kilometrów. Zastanawiał się, czy nie zrzucić pewnej ilości paliwa, którego miał jeszcze dobre pięć ton. Nie, lepiej nie. Nawet gdyby to uczynił, to ta stara krowa i tak by szybciej nie poleciała, a w razie gdyby lotniskowiec nie był gotowy na jego przyjęcie, miałby jeszcze zapas paliwa na lot do Da Nang. Wreszcie w dole zajaśniał znajomy piasek plaży. Grafton nastawił IFF na częstotliwość alarmową.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć, mokre stopy. - McPherson tkwił nadal bez ruchu.

-  Pięć Zero Pięć, tu Czarny Orzeł. Matka została powiadomiona o twoim wypadku. Masz jeszcze jakieś problemy, inne uszkodzenia? Odbiór. - Matka była kryptonimem lotniskowca.

Jake Grafton leciał szybko wzrokiem po przyrządach pomiarowych i jeszcze raz rzucił okiem na Morgana McPhersona.

-  Nie, tylko ten cholerny BN ledwie dycha - zameldował Czarnemu Orłowi.

-  Zrozumiałem. Mamy już cię na radarze. Idź kursem zero-trzy-zero. Przejdź na częstotliwość jeden-sześć-zero-zero.

-  Zrozumiałem.

Pilot obrał podany mu przez radio kurs, następnie przesunął przełącznik TACAN, systemu nawigacyjnego naprowadzającego na radio-latarnię lotniskowca. Wskazówka namiaru kierunku kilkakrotnie wolno przesunęła się z prawa na lewo i z powrotem, gdy Jake wyszukiwał podaną częstotliwość. Wskazówka TACAN zatrzymała się przy 132 stopniach. Jake nadal korygował lot. Wzniósł się na pułap 1.500 metrów, utrzymując pełną moc silników. Wskaźnik TACAN wyświetlił 150 kilometrów; taka odległość dzieliła go od okrętu.

Chmury szczelnie zakryły księżyc i gwiazdy. Lecąc w nich odnosił wrażenie, jakby był jedyną żywą istotą na całym świecie. Co chwila zerkał na McPhersona, którego głowa przechylała się raz do przodu, raz do tyłu, zgodnie z rytmem samolotu. Ścisnął mu mocno rękę, ale gest ten nie spotkał się z żadną reakcją. Mimo to Jake nie zwalniał uścisku, w nadziei, że McPherson poczuje, iż jego przyjaciel jest tuż obok. Spróbował powiedzieć coś przez interkom, lecz jego własny głos wydał mu się tylko jakimś chrapliwym rzężeniem.

Dowódca USS „Shiloh" przebywał na mostku kapitańskim w chwili, gdy dotarł do niego meldunek o kłopotach Diabła 5-0-5. Komandor

Robert Borna miał za sobą 27 lat czynnej służby w marynarce; na piersiach po lewej stronie nosił skrzydła pilota. Wysoki, szczupły i nieco już posiwiały mężczyzna przywykł do życia z trzema godzinami snu i jedną drzemką w ciągu dnia. Zawsze też siedział na swoim fotelu, ilekroć samoloty z grupy powietrznej lotniskowca znajdowały się w powietrzu.

-  Jak daleko stąd do Da Nang? - zapytał oficera wachtowego, rozmyślając nad różnymi wariantami.

-  Ponad 350 kilometrów, sir.

-  Weźmiemy go na pokład. - Komandor pochylił się i prztyknął w przełącznik systemu nagłaśniającego.

-  Tu kapitan, uprzątnijcie pas, przygotujcie pokład. Mamy awaryjne lądowanie.

W ciągu kilku sekund na pokładzie zawrzało jak w ulu. Momentalnie ustało tankowanie i uzbrajanie innych maszyn; zajęto się natomiast ich przemieszczaniem w stronę dziobu, robiąc miejsce na skośnym pokładzie startowym, wyposażonym w liny hamujące. Zaledwie w pięć minut od przekazania komendy pas startowy lotniskowca był uprzątnięty, zaś okręt ustawiony pod wiatr. Helikopter ratunkowy, zwyczajowo zwany Aniołem, wzbił się w powietrze od strony sterburty. Przyodziana w azbestowe kombinezony załoga pokładowego wozu strażackiego zapuściła silnik. Na pokładzie zjawił się lekarz w otoczeniu sanitariuszy; wszyscy skupili się przy potężnej nadbudówce pomostu wyspowego lotniskowca.

Współlokator Graftona, Sammy Lundeen, palił cygaro w sali odpraw dywizjonu A-6, gdy interkom przymocowany do ściany tuż przy biurku oficera dyżurnego dywizjonu przekazał wiadomość. Dowódca dywizjonu, komandor podporucznik Frank Camparelli odłożył gazetę, wsłuchując się w trzeszczący głośnik. Lundeen wyjął cygaro z ust i skierował oczy na metalowe pudełko interkomu.

-  Sam, zamelduj się natychmiast na pomoście LSO (oficer sygnalizacyjny, odpowiedzialny za naprowadzanie samolotów w ostatniej fazie lądowania) i bądź w pogotowiu przy radiostacji.

Camparelli przeniósł z kolei wzrok na oficera dyżurnego.

-  Hargis, idę do centrum kontroli lotów, a ty ściągnij tu X0** i każ mu tu czekać aż do odwołania.

Komandor podporucznik Camparelli wybiegł z sali odpraw, a tuż za nim podążył Sammy Lundeen, kierując się na wskazany pomost. Jego cygaro nadal tliło się leżąc na biurku, dokładnie w miejscu, gdzie je upuścił.

Executive Officer- zastępca dowódcy.

-  Mocno dostał BN? - zapytał oficer operacyjny, wykorzystując gorące połączenie kontrolera obszaru, który w sąsiednim pomieszczeniu cały czas śledził mały zielony kursor przesuwający się wolno ku środkowi ekranu radarowego. Kontroler włączył nogą mikrofon.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć. Tu Matka, zamelduj o sytuacji i podaj, jakich obrażeń doznał twój BN, odbiór.

Głos Jake'a Graftona rozbrzmiał we wszystkich megafonach w centrali kontroli ruchu powietrznego.

-  Tu Pięć Zero Pięć. Chyba dostał w szyję. Trudno coś dokładniej powiedzieć. Jest nieprzytomny. Dajcie mi Charlie* od razu na podejściu.

-  Diabeł Pięć Zero Pięć, zrozumiałem, dostaniesz Charlie na podejściu.

-  Przyjąłem.

-  Pięć Zero Pięć, przełącznik numer trzy przerzuć na zbliżanie, a później przejdź na częstotliwość jeden-trzy-zero-zero, odbiór.

-  Tak jest, zbliżanie i jeden-trzy-zero-zero...

Kontroler siedzący przy konsoli sąsiedniego radaru, który miał za zadanie prowadzić samolot aż do lotniskowca, dostrzegł mały błysk na swym ekranie, który po chwili przemienił się w kod identyfikacyjny ffF. Po przejściu pilota na nową częstotliwość kontroler podał mu parametry lądowania.

Szef operacji powietrznych odwrócił się do dowódcy dywizjonu A-6, który właśnie wszedł do pomieszczenia kontroli lotów.

-  Frank, wygląda na to, że jeden z twoich chłopaków nieźle oberwał. Będzie na pokładzie za jakieś sześć, siedem minut.

Komandor podporucznik Camparelli pokiwał tylko głową i zajął miejsce na krześle tuż obok szefa operacji. Całe wnętrze oświetlone było jedynie mdłym czerwonym światłem. Na ścianie, naprzeciw nich, widniał wielki pleksiglasowy, półprzeźroczysty planszet, 3,5 metra na 7, pokazujący aktualne dane o liczbie samolotów w powietrzu, jak również tych przygotowujących się do startu. Uwijali się za nim marynarze ze słuchawkami na głowie, przez które komunikowali się z centrum operacyjnym. Uaktualniali dane posługując się żółtymi mazakami, używając zwierciadlanego pisma, czytelnego dla ludzi stojących po drugiej stronie planszetu. Czarna kurtyna zawieszona poza nimi i czerwone oświetlenie czyniły ich prawie niewidocznymi, za to litery na tablicy bardziej wyraźnymi.

Camparelli spojrzał na tablicę.

Zgoda na lądowanie.

-  Pięć Zero Pięć, Grafton, 4.0.

Niewesołe myśli przebiegły mu przez głowę. Grafton i McPherson. Morgan miał żonę, czarnowłosą stewardessę z United Airlines i dwuletniego chłopczyka. O Boże, pomyślał, spraw bym nie musiał pisać do niej listu.

-  Jaki pilot z tego Graftona? - zagadnął go szef operacji powietrznych.

-  To jego pierwsza tura. Do tej pory zaliczył w tym rejonie dwa loty. Spokojny chłopak - odpowiedział Camparelli i po chwili dodał: - Dobry pilot.

Oficer już go jednak nie słuchał, gdyż odwrócony plecami sam z kolei zastanawiał się, kogo puścić w górę, gdy tylko Grafton usiądzie na pokładzie.

Frank Camparelli oddychał głęboko, próbując zachować spokój. Przez dwadzieścia lat spędzonych na rozkołysanych pokładach, wśród pędzących samolotów i sztormowych nocy nie raz widział, jak ludzie umierali. I nauczył się żyć z takimi widokami. Teraz też miał oczy otwarte, w uszach stłumione szepty osób kręcących się wokół niego, a w sercu modlitwę.

Wiatr wiejący na pomoście LSO szarpał włosami Sammyego Lundeena, gdy ten stał na samotnie wysuniętym w morze cyplu, w miejscu, gdzie wzdłuż lewej burty przebiegał pas startowy. Obserwował Anioła, helikopter ratunkowy, krążący nieustannie w górze, sto kilkadziesiąt metrów powyżej sterburty. W tyle widział fosforyzujący kilwater okrętu, zaś w jeszcze większym oddaleniu, jakąś milę dalej, tańczące na wodzie światła pozycyjne niszczyciela eskorty, którego załoga wypatrywała na wodzie ewentualnych rozbitków. Dobre sześć mil dalej błyskały pojedyncze światełka zdradzające obecność jeszcze dwóch innych niszczycieli.

-  Masz tu radio, Lundeen. - Oficer pełniący tej nocy dyżur przy sygnalizacji, porucznik Bob Battles, wręczył mu przekaźnik radiowy, przypominający wyglądem aparat telefoniczny, a następnie zwrócił się do „Mówcy", jak nazywano operatora bezbateryjnego telefonu.

-  Gdzie on jest w tej chwili? - zapytał Battles.

Mówca odpowiedział, kierując słowa do sporych rozmiarów mikrofonu przytwierdzonego za pomocą specjalnych szelek do klatki piersiowej.

-  Mniej więcej 13 mil, na pułapie 400 metrów, sir.

-  Na jakiej częstotliwości pracuje'

-  Guzik numer trzy.

LSO przerzucił selektor kanałów umieszczony na dużej konsoli kontrolnej mieszczącej się prawie na skraju pokładu. On oraz Lundeen przystawili uszy do przekaźników, wsłuchując się w to, co mówił kontroler obszaru nadzorujący zbliżanie się samolotu.

-  Pięć Zero Pięć, nie wypuszczaj podwozia do piątej mili.

-  Zrozumiałem zabrzmiał wyraźnie zmęczony głos jake'a.

Oficer sygnalizacyjny, sam będąc pilotem A-7 - podobnie zresztą jak wszyscy inni piloci, przydzieleni do pełnienia funkcji oficerów sygnalizacyjnych - miał uprawnienia do sprowadzania wszelkich typów maszyn, jakie tylko stacjonowały na lotniskowcach. Był w stanie sprowadzić samolot na okręt jedynie obserwując jego sylwetkę i manewry. Umiejętności te zdobył asystując przy ponad dziesięciu tysiącach lądowań na morzu oraz przy podobnej liczbie symulacji naziemnych. Wyposażony był w specjalny pulpit z sensorami umieszczony przy jego stopach. Rzadko jednak z niego korzystał, gdyż przeważnie nie miał na to czasu.

-  Sam, kto pilotuje Pięć Zero Pięć?

-  Grafton.

-  Lata z McPhersonem?

-  Tak.

Bob pokiwał głową. Obaj jeszcze raz mieli okazję usłyszeć Graftona, gdy ten zameldował o wypuszczeniu podwozia. Kontroler rozpoczął końcowy manewr naprowadzania Diabła 5 0 5, schodzącego specjalnie wytyczoną ścieżką.

-  Pięć Zero Pięć, podaj strzałki.

-  Jedna wskazówka w górze, druga na prawo.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin