Polewoj Borys - Opowieść o prawdziwym człowieku.rtf

(1402 KB) Pobierz

Polewoj Borys

OPOWIEŚĆ O PRAWDZIWYM CZŁOWIEKU

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

1

Gwiazdy iskrzyły się jeszcze ostro i zimno, ale niebo na wschodzie zaczęło już jaśnieć. Drzewa powoli wyłaniały się z mroku. Nagle ich wierzchołkami wstrząsnął silny i świeży wiatr. Las natychmiast ożył, zaszumiał pełnym i dźwięcznym głosem. Trwożnym, świszczącym szeptem poczęły się nawoływać sosny stuletnie i suchy szron posypał się z miękkim szelestem z poruszonych gałęzi.

Wiatr ucichł tak samo niespodziewanie, jak nadleciał. Drzewa znowu zastygły w zimnym odrętwieniu. Natychmiast dały się słyszeć wszystkie odgłosy leśnego świtania: żarłoczne użeranie się wilków na sąsiedniej polance, ostrożne szczekanie lisów i pierwsze, niepewne jeszcze postukiwanie zbudzonego dzięcioła, rozlegające się w ciszy leśnej tak melodyjnie, jak gdyby pukał nie w pień drzewny, lecz w puste pudło skrzypiec.

Znów zaszeleścił porywisty wiatr w ciężkim igliwiu wierzchołków sosen. Na rozjaśnionym niebie cicho zgasły ostatnie gwiazdy. Niebo zwęziło się i zgęstniało. Las, otrząsnąwszy się z resztek nocnego mroku, wstawał w całej swej zielonej wspaniałości. Po tym, jak czerwieniejąc zajaśniały kędzierzawe głowy sosen i ostre igły jodeł, można było odgadnąć, że słońce wstawało i wschodzący dzień zapowiadał się jasny, mroźny, jędrny.

Rozwidniło się zupełnie. Wilki ukryły się w chaszczach leśnych, by trawić żer nocny; z polany wyniósł się lis, zostawiając na śniegu koronkowy, chytrze splątany trop. Stary las zaszumiał miarowo, przeciągle. Tylko ptasia wrzawa, pukanie dzięcioła, wesołe ćwierkanie migających wśród gałęzi żółciutkich sikorek i łapczywe, suche chrząkanie sójek urozmaicały ten przeciągły, trwożny i smętny szum przewalający się miękkimi falami.

Sroka, czyszcząca na gałązce olszyny swój czarny, ostry dziób, przechyliła nagle głowę na bok, zaczęła nadsłuchiwać, przysiadła, gotowa zerwać się i polecieć. Niepokojąco trzeszczał chrust. Ktoś wielki i silny szedł przez las nie wybierając drogi. Zatrzeszczały krzaki, zakołysały się wierzchołki malutkich sosenek, zaskrzypiał śnieg. Sroka krzyknęła i rozwinąwszy ogon, podobny do pierzastej brzechwy, odleciała pędem strzały.

Z przyprószonych porannym szronem sosen wysunął się długi, bury pysk, uwieńczony ciężkimi, rozgałęzionymi rogami. Wystraszone ślepia rozejrzały się po wielkiej polanie. Różowe, zamszowe nozdrza, ziejące gorącą parą trwożnego oddechu, zadrgały kurczowo.

Stary łoś zamarł w sośnie jak posąg. Tylko kłaczkowata skóra drżała nerwowo na jego grzbiecie. Nastroszone uszy łowiły każdy dźwięk, a słuch miało zwierzę tak ostry, że słyszało, jak kornik toczy drzewo pod korą sosny. Ale nawet i te czujne uszy nie słyszały w lesie nic prócz rozgwaru ptasiego, stukotu dzięcioła i miarowego poszumu sosen.

Słuch uspokajał, ale węch uprzedzał o niebezpieczeństwie. Ze świeżym oparem odwilgłego śniegu mieszały się zapachy ostre, ciężkie i groźne, obce tym drzemiącym kniejom. Czarne, smutne ślepia zwierzęcia zobaczyły na oślepiającej łusce śreni ciemne postacie. Nie poruszywszy się, zwierzę sprężyło się, gotowe skoczyć w gąszcz leśny. Ale ludzie trwali nieruchomo. Leżeli pokotem w śniegu, gdzieniegdzie jeden na drugim. Było ich wielu, ale żaden się nie ruszał, nie zakłócał dziewiczej ciszy. Obok wznosiły się jakieś potwory, wrosło w zaspy. One właśnie wydawały ów zapach ostry i niepokojący.

Lękliwie patrząc zezem, stał łoś na skraju lasu nic rozumiejąc, co się wydarzyło z tą grupą cichych, nieruchomych i na pozór zupełnie niegroźnych ludzi.

Uwagę jego ściągnął dźwięk rozlegający się w górze. Łoś drgnął, skóra na jego grzbiecie zafalowała, tylne nogi ugięły się jeszcze bardziej.

Jednakże dźwięk ten również nie był straszny. Jak gdyby kilkanaście chrabąszczy, bucząc basowo, krążyło w listowiu zakwitającej brzozy. Buczeniu ich wtórował niekiedy częsty krótki trzask, podobny do wieczornego wrzasku derkacza na bagnie.

Otóż i same chrabąszcze. Połyskujące skrzydłami bu­jają w błękitnym, mroźnym powietrzu. Znów wrzasnął gdzieś wysoko derkacz. Jeden z chrabąszczy, nie zwija­jąc skrzydeł, runął w dół. Pozostałe znowu zapląsały w lazurze niebieskim. Łoś rozluźnił napięte mięśnie, wyszedł na polanę, liznął śreń zerkając ku niebu. I na­gle jeszcze jeden chrząszcz oderwał się od rozpląsanego w powietrzu roju i zostawiając za sobą długi, przepysz­ny ogon, poszybował wprost ku polanie. Rósł tak szyb­ko, że łoś ledwie zdążył dać susa w krzaki, gdy coś ol­brzymiego, straszniejszego niż nagły podmuch nawałni­cy jesiennej, grzmotnęło w wierzchołki sosen i gruchnę-


ło o ziemię tak, iż las cały zahuczał i jęknął. Echo unio­sło się nad drzewami prześcigając łosia, który cwałem gnał w ostępy.

Uwięzło w gąszczu zielonych chojarów echo. Skrząc się i migocząc posypał się szron z wierzchołków drzew, strąconych upadkiem samolotu. Cisza, przeciągła i wład­cza, znowu objęła las. I w ciszy tej dało się słyszeć wy­raźnie, jak jęknął człowiek i jak zachrzęściła ciężko śreń pod łapami niedźwiedzia, którego wypędził z kniei na polanę huk niezwykły i trzask.

Niedźwiedź był wielki, stary i kosmaty. Niechlujna sierść w burych kudłach zwisała mu po zapadłych bo­kach, kłakami sterczała na chudym, cherlawym zadzie. W tych stronach od jesieni toczyła się wojna. Dotarła nawet tutaj, do tych mateczników, dokąd przedtem, i to nieczęsto, zapuszczali się tylko leśnicy i myśliwi. Huk pobliskiej bitwy jesienią jeszcze wypędził niedź­wiedzia z legowiska, przerwał jego sen zimowy i oto te­raz głodny i zły zwierz wałęsał się po lesie nie zaznając spoczynku.

Niedźwiedź przystanął na skraju, tam gdzie przed chwilą stał łoś. Obwąchał jego świeże, smakowite pa­chnące tropy, ciężko i łapczywie wciągnął powietrze ruszając zapadłymi bokami i jął nasłuchiwać. Łoś od­szedł, za to w pobliżu rozlegał się głos, który wydawała jakaś żywa i zapewne słaba istota. Zjeżyła się sierść na karku zwierza. Wyciągnął pysk. I znowu ten głos żałos­ny, ledwie słyszalny ze skraju lasu.

Powoli, stąpając ostrożnie miękkimi łapami, pod któ­rymi załamywała się z trzaskiem sucha i twarda śreń, skierował się zwierz ku nieruchomej, wbitej w śnieg postaci ludzkiej...

12


2

Lotnik Aleksiej Mieriesjew trafił w podwójne „klesz­cze". Nic gorszego nie mogło się wydarzyć podczas wal­ki powietrznej. Gdy wystrzelał już wszystkie swoje po­ciski i był zupełnie bezbronny, opadły go cztery samo­loty niemieckie i nie pozwalając mu ani zawrócić, ani zmienić kierunku, poprowadziły na swoje lotnisko.

A wszystko stało się tak: eskadra myśliwców pod do­wództwem lejtnanta Mieriesjewa wyleciała, by towa­rzyszyć „Iłom", które się udawały na bombardowanie nieprzyjacielskiego lotniska. Śmiały wypad odbył się pomyślnie. Szturmowce, te „latające czołgi", jak je na­zywano w piechocie, ślizgając się nieomal na wierzchoł­kach sosen, przekradły się wprost na lotnisko, gdzie rzę­dami stały wielkie transportowe „Junkersy". Wynu­rzywszy się niespodziewanie spoza zębatego pasma si­nego lasu, szturmowce pomknęły nad ociężałymi ciel­skami transportowców ostrzeliwując je z działek i kae-mów ołowiem i stalą, zalewając pociskami smugowymi. Mieriesjew, który wraz ze swoją czwórką osłaniał po­wietrze nad rejonem ataku, widział dobrze z góry, jak po lotnisku poczęły się miotać ciemne figurki ludzkie, jak się rozpełzały ciężko po ubitym śniegu transportow­ce, jak szturmowce dokonywały coraz to nowych i no­wych nawrotów, jak oprzytomniałe wreszcie załogi „Junkersów" zaczęły pod ostrzałem wykołowywać na start i podnosić swe maszyny w powietrze.

Tu właśnie Aleksiej popełnił błąd. Zamiast pilnie strzec powietrza nad rejonem bombardowania, skusił się, jak to mówią lotnicy, na łatwą zwierzynę. Poder­wawszy maszynę w górę, spadł kamieniem na ciężki i powolny transportowiec, który się zaledwie oderwał od ziemi; z przyjemnością grzmotnął kilku długimi se-

13


riami w jego czworokątne pstre cielsko, zrobione z kar­bowanego duraluminium. Pewny siebie, nawet nie spoj­rzał, jak wróg trzasnął o ziemię. Po drugiej stronie lot­niska poderwał się w górę jeszcze jeden „Junkers". Aleksiej popędził za nim. Zaatakował — i nie udało się. Ogniste smugi prześlizgnęły się ponad maszyną z wolna wznoszącą się w powietrze Aleksiej ostro za­wrócił, zaatakował raz jeszcze, znowu spudłował, zno­wu dopadł swej ofiary i zwalił ją już gdzieś na ubo­czu, nad lasem, pakując zażarcie w szeroki kadłub o kształcie cygara kilka długich serii z broni pokłado­wej. Zestrzeliwszy „Junkersa" i zatoczywszy dwa zwy­cięskie koła w tym miejscu, gdzie ponad zielonym, roz­wichrzonym morzem niezmierzonego lasu wzbił się czarny słup, Aleksiej znów skierował samolot ku lotnis­ku nieprzyjaciela.

Ale nie dane mu było już tam dolecieć. Zobaczył, że trzy myśliwce z jego klucza wiodą bój z dziesięcioma „messerami", które dowództwo lotniska niemieckiego zapewne wezwało w celu odparcia nalotu szturmowców. Śmiało rzucając się na hitlerowców, którzy trzykrot­nie przewyższali ich liczbą, lotnicy usiłowali odciągnąć nieprzyjaciela od szturmowców. Tocząc bój uprowadzali przeciwnika coraz dalej i dalej, podobnie jak to czyni cieciorka, która udaje postrzeloną, aby odciągnąć my­śliwego od swych piskląt. \

Aleksiejowi zrobiło się wstyd, że dał się zwieść łatwą zwierzyną i to tak dalece, iż czuł, jak mu pod hełmem zapłonęły policzki. Wybrał sobie przeciwnika i zacisną­wszy zęby rzucił się do walki. Celem jego był „messer", który się nieco odsunął od innych, jak widać, również upatrzywszy sobie zdobycz. Wyciskając całą szybkość ze swego „osiołka", Aleksiej rzucił się na nieprzyjaciela z boku. Zaatakował go wedle wszelkich prawideł. Szary

14


kadłub samolotu nieprzyjacielskiego był wyraźnie wi­dzialny w pajęczynowym krzyżyku celownika, gdy Aleksiej nacisnął spust. Lecz tamten spokojnie prześliz­nął się obok. A przecież Aleksiej nie mógł chybić. Cel był bliski i widzialny z wyjątkową wyrazistością. ,,Amu­nicja!" — domyślił się Aleksiej czując, jak plecy jego zalewa zimny pot. Nacisnął dla sprawdzenia spust i nie odczuł tego dygotu, jaki całym swym ciałem odczuwa lotnik, gdy puszcza w ruch broń swej maszyny. Bębny amunicyjne były puste; uganiając się za transportowca­mi Aleksiej wystrzelił cały zapas amunicji.

Ale wróg nie wiedział o tym! Bezbronny Aleksiej po­stanowił wcisnąć się w rozgardiasz walki, żeby przynaj­mniej liczebnie podnieść stosunek sił. Omylił się. W my­śliwcu tak niefortunnie zaatakowanym przez Aleksieja siedział doświadczony i spostrzegawczy lotnik. Natych­miast zauważył, że samolot jest bezbronny, i dał rozkaz swym towarzyszom. Cztery „Messerschmitty" porzu­ciwszy walkę obiegły Aleksieja z boków, nacisnęły od góry i od dołu i wskazując mu kierunek smugami po­cisków, widocznymi wyraźnie w błękitnym i przejrzy­stym powietrzu, wzięły go w podwójne ,,kleszcze".

Przed kilku dniami Aleksiej słyszał, że tutaj, w oko­licy Starej Russy, przyleciała z zachodu znakomita nie­miecka dywizja lotnicza „Richthofen". Składała się z najlepszych asów faszystowskiej Rzeszy i patronował jej sam Goering. Aleksiej zrozumiał, że znalazł się w szponach tych wilków powietrznych, że chcą go nie­wątpliwie doprowadzić na swoje lotnisko, zmusić do lą­dowania i wziąć żywcem do niewoli. Takie wypadki zdarzały się wówczas. Aleksiej sam widział, jak pewne­go razu klucz myśliwców pod dowództwem jego przy­jaciela Andrieja Diegtiarenki, Bohatera Związku Ra-

15


dzieckiego, doprowadził i zmusił do lądowania hitlerow­skiego zwiadowcę.

Długa, zielonka woblada twarz jeńca, jego chwiejny krok natychmiast stanęły w pamięci Aleksieja. „Nie­wola? Nigdy! Ten kawał się nie uda" — postanowił.

Ale wywinąć się nie zdołał. Gdy czynił najmniejszą próbę odchylenia się od narzuconego kierunku, hitle­rowcy przecinali mu drogę seriami z kaemów. Znowu mignęła w myśli twarz wziętego do niewoli lotnika, o wykrzywionych rysach, z drgającą szczęką. Był w tej twarzy jakiś poniżający, zwierzęcy strach.

Mieriesjew zacisnął mocno zęby, dał pełny gaz i wy­prowadziwszy samolot pionowo, spróbował dać nurka pod górnego ,,mcssera", który go przyciskał do ziemi. Udało mu się wydrzeć z konwoju. Lecz wróg zdążył w porę nacisnąć spust. Silnik stracił swój rytm i zaczął pracować urywanie. Cały samolot zatrząsł się w śmier­telnej gorączce.

Postrzelili! Aleksiej zdążył skręcić w białą mgłę obło­ku, zmylić ślad pościgu. Lecz co dalej? Lotnik całym sobą odczuwał dreszcz zranionego samolotu, jak gdyby to nie było konanie okaleczonego silnika, lecz gorączka smagająca jego własne ciało.

Gdzie został zraniony silnik? Jak długo samolot mo­że się utrzymać w powietrzu? Czy nie wybuchną zbior­niki? Aleksiej raczej odczuł to wszystko, niż pomyślał. Miał wrażenie, że siedzi na petardzie dynamitowej, do której po loncie pędzi już płomień, wziął więc kierunek powrotny, na linię frontu, żeby w razie katastrofy po­grzebały go przynajmniej ręce rodaków.

Rozwiązanie nastąpiło nagle. Silnik zaciął się i umilkł. Samolot, jak gdyby ześlizgując się ze stromej góry, gwałtownie runął w dół. Pod samolotem przelewał się szarozieloną falą nieograniczony jak morze las... „A jed-

16


nak nie niewola!" — zdążył pomyśleć lotnik, gdy bliskie już drzewa, zlewając się w podłużne pasma, pędziły pod skrzydłami samolotu. Gdy las, niby zwierz, skoczył na niego, Aleksiej odruchowo wyłączył silnik. Rozległ się ogłuszający trzask i wszystko natychmiast znikło, jak gdyby lotnik razem z maszyną pogrążył się w gęstą wo­dę.

Padając, samolot zaczepił o wierzchołki sosen. To zła­godziło uderzenie. Łamiąc kilka drzew samolot rozbił się w kawały lecz na mgnienie przedtem Aleksiej został wyrwany z siedzenia i podrzucony w górę. Padając na rozłożystą, odwieczną jodłę lotnik zsunął się po kona­rach w głęboką zaspę, nawianą wiatrem u jej podnóża. To ocaliło mu życie.

Ile czasu leżał bez ruchu, bez przytomności, tego Ale­ksiej nie pamiętał. Jakieś majaczące cienie ludzkie, za­rysy gmachów, nieprawdopodobne machiny migające w pędzie unosiły się przed nim i ten ich pęd rozwichrzo­ny przyprawiał całe jego ciało o tępy, skrobiący ból. Potem z tego zamętu wyłoniło się coś wielkiego, gorące­go, o kształtach nieokreślonych i zionęło na niego palą­cym smrodem. Próbował się odsunąć, ale ciało jego jak gdyby wlepiło się w śnieg. Objęty podświadomym prze­rażeniem, Aleksiej szarpnął się — i nagle poczuł mroźne powietrze wdzierające mu się do płuc, chłód śniegu na policzku i ostry ból już nie w całym ciele, lecz w no­gach.

,,2yję!" — przemknęło mu przez myśl. Zrobił rucK, żeby się podnieść, i usłyszał obok siebie chrzęszczące skrzypienie śreni pod czyimiś stopami i głośny, charczą­cy oddech. „Faszyści!" — pomyślał natychmiast, tłu­miąc w sobie pragnienie, by otworzyć oczy, skoczyć i bronić się. „Niewola, a jednak niewola!... Co robić?"

Przypomniał sobie, że jego mechanik Jura, majster do

17


wszystkiego, miał mu wczoraj przyszyć oderwany rze­mień do kabury pistoletu, ale jakoś nie przyszył; trzeba było wylatując włożyć pistolet di) bocznej kieszeni kom­binezonu. Teraz, żeby go wydobyć musiałby odwrócić się na bok. Tego oczywista nie można zrobić niepostrze­żenie. Aleksiej leżał twarzą do ziemi. Biodrem czuł ostrą krawędź pistoletu. Ale leżał nieruchomo: może wróg weźmie go za zabitego i odejdzie.

Hitlerowiec zadreptał obok, jakoś dziwnie westchnął, znów podszedł do Aleksieja. Zaskrzypiał śnieg. Postać pochyliła się. Aleksiej znów czuł jego smrodliwy od­dech. Teraz wiedział, że wróg jest sam, i tu była możli­wość ratunku: trzeba się przyczaić, nagle skoczyć, schwycić go za gardło i nie dając mu użyć broni, za­cząć równą walkę .. Ale trzeba to zrobić z wyrachowa­niem i dokładnie.

Nie zmieniając pozycji, bardzo powoli Aleksiej odem­knął powiekę i przez zmrużone rzęsy zobaczył przed so­bą zamiast hitlerowca burą, kudłatą plamę. Otworzył oko szerzej l natychmiast zacisnął je mocno: przed nim siedział na tylnych łapach wielki, wychudzony i wyli-niały niedźwiedź.

Cicho, jak to umieją zwierzęta, siedział niedźwiedź obok nieruchomej postaci ludzkiej, zaledwie widniejącej w sinawej zaspie, iskrzącej się w słońcu.

Jego brudne nozdrza lekko drgały. Z półotwartego pyska, z którego wyglądały stare, żółte, lecz jeszcze potężne kły, zwieszała się i chwiała na wietrze cieniut­ka nić gęstej śliny.

Wypędzony przez wojnę z zimowego legowiska, nie-

18


dżwiedż był głodny i zły. Ale niedźwiedzie nie Jedzą padliny. Obwąchawszy nieruchome ciało, ostro wonie­jące benzyna, niedźwiedź odszedł leniwie na polanę, gdzie w obfitości leżały takie same nieruchome, wmarz-nięte w śreń ciała ludzkie. Jęk i szmer sprowadziły go ?. powrotem.

I oto siedział obon Aleksieja. Wściekły głód walczył w nim ze wstrętem do ścierwa. Głód począł zwyciężać. Zwierzę westchnęło, podniosło się, przewróciło łapą człowieka w zaspie i szarpnęło pazurami „diabelską skórę" * kombinezonu. Kombinezon nie ustąpił. Niedź­wiedź zaryczał głucho. Aleksiej musiał zdobyć się na wielki wysiłek, by stłumić w sobie pragnienie otwarcia oczu, nie odskoczyć, nie krzyknąć, nie odepchnąć tego ciężkiego, tłoczącego mu piersi cielska. Wówczas gdy cala jego istota rwała się do żywiołowej i zaciekłej obrony, Aleksiej zmusił się do tego, że powolnym a nie­dostrzegalnym ruchem wsunął rękę do kieszeni, nama-cał tam karbowaną rękojeść pistoletu, ostrożnie, by nie szczęknął, odwiódł wielkim palcem kurek i począł nie­znacznie wyciągać już uzbrojoną rękę.

Zwierzę jeszcze silniej szarpnęło kombinezon. Mocna tkanina zatrzeszczała, lecz wytrzymała znowu. Niedź­wiedź zaryczał wściekle, złapał kombinezon zębami, po­przez futro i watolinę szarpnął ciało. Aleksiej ostatnim wysiłkiem woli stłumił w sobie ból i w momencie gdy zwierz wyrwał go z zaspy, wydobył pistolet i nacisnął spust.

Głuchy strzał trzasnął rozgłośnie i z hukiem.

Podfrunąwszy, żwawo odleciała sroka. Szron posypał się z poruszonych gałęzi. Zwierz powoli wypuścił ofiarę.

Aleksiej padł w śnieg nie odrywając oczu od przeciw-

' Diabelska skóra— mocna impregnowana tkanina częściowo odporna na ogień, używana na kombinezony.

19


nika. Ten siedział na tylnych łapach, a <v jego czarnycłi, zarośniętych drobną sierścią, zaropiałych ślepiach za­stygło zdumienie. Gęsta krew ciemną strugą sączyła się poprzez kły i kapa^ na śnieg. Zaryczał ochryple i strasznie, podniósł się ciężko na tylne łapy i natych­miast osiadł martwo w śnieg, zanim Aleksiej zdążył strzelić raz jeszcze. Błękitna śreń stopniowo zachodziła czerwoną posoką i topniejąc dymiła z lekka u głowy zwierza. Niedźwiedź był martwy.

Chwila napięcia minęła. Aleksiej znów uczuł ostry, piekący ból w stopach i zwaliwszy się w śnieg stracił przytomność.

Ocknął się, gdy słońce stało już wysoko. Promienie, przeszywając igliwie, iskrzącymi błyskami zapalały śreń. W cieniu śnieg wydawał się nie błękitny, lecz gra­natowy.

„Cóż to, niedźwiedź przywidział mi się tylko, czy co?" — było pierwszą myślą Aleksieja.

Bure, kudłate, niechlujne cielsko leżało rozwalone obok na błękitnym śniegu. Las szumiał. Dźwięcznie drą- ;

żył korę dzięcioł. Dźwięcznie ćwierkały skacząc w krza- i kach zwinne żółtobrzuszki-sikorki.                    1

„Żyję, żyję, żyję!" — powtarzał w myśli Aleksiej. | I on cały, całe jego ciało radowało się w uniesieniu,;! chłonąc w siebie cudowne, potężne, upajające poczu­cie życia, które nawiedza człowieka i ogarnia go zawsze,;

ilekroć uda mu się wydostać ze śmiertelnego niebezpie­czeństwa.

Ulegając temu potężnemu uczuciu Aleksiej zerwał się, lecz natychmiast z jękiem przysiadł na cielsku niedź­wiedzia. Ból w stopach przepalił mu całe ciało. W gło­wie miał głuchy, ciężki szum, jakby się w niej obracały, grzechocąc, wiercąc mózg, stare wyszczerbione żarna. W oczach mu się ć...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin