Holt Victoria - Wyznania królowej.pdf

(1386 KB) Pobierz
Office to PDF - soft Xpansion
Victoria Holt
Wyznania królowej
The Queen’s Confession
Przełożyła Ewa Partyga
Dla Naomi Burton
— przewodniczki, doradczyni i przyjaciółki
Ludwik XVI nosił się z zamiarem spisania swoich
wspomnień; wskazywał na to choćby sposób, w jaki
uporządkował własne zapiski. Królowa miała podobne
intencje; przez długi czas przechowywała obfitą
korespondencję i mnóstwo krótkich notatek,
odzwierciedlających stan jej ducha i nastrój w różnych
momentach życia.
Pamiętniki pani Campan
Rozdział 1
Francuski mariaż
Prawdziwe szczęście można znaleźć na tym świecie tylko w
szczęśliwym małżeństwie. Mówię to na podstawie własnego
doświadczenia. A szczęście w małżeństwie zależy przede
wszystkim od kobiety, od jej łagodności, pogodnego
usposobienia, gotowości niesienia radości…
Z listu Marii Teresy do Marii Antoniny
Powiadano, że nad kołyską w dniu moich narodzin pojawiła się „wizja tronu i francuskiego
kata”. Plotka ta zaczęła krążyć znacznie później, zgodnie z obyczajem szukania w przeszłości
profetycznych znaków i symboli, zapowiadających rzekomo wydarzenia, o których wszyscy już
słyszeli. Trudno natomiast zaprzeczyć, że urodziłam się w niewłaściwym momencie, ponieważ
moja matka była wówczas znacznie bardziej zaabsorbowana groźbą wybuchu wojny
siedmioletniej. Niemal natychmiast zajęła się więc sprawami wagi państwowej i nie sądzę, by
poświęciła choćby jedną myśl swej nowo narodzonej córce. Zwłaszcza, że byłam jej piętnastym
dzieckiem.
Z pewnością wolałaby chłopca, choć urodziła już czterech synów. Wszyscy władcy chcą mieć
synów. A ja byłam jej ósmą żyjącą córką, bo trzy dziewczynki zmarły albo podczas porodu, albo w
okresie niemowlęcym. Lubiłam słuchać opowieści o tym, jak się założyła ze starym księciem
Tarouką o moją płeć. Stawiała na to, że nosi w łonie dziewczynkę. I Tarouka przegrał.
Jeszcze będąc w ciąży, postanowiła, że moimi rodzicami chrzestnymi zostaną król i królowa
Portugalii. Wiele lat później tę decyzję uznano za kolejny zły omen, ponieważ w dniu moich
narodzin Lizbonę zniszczyło straszne trzęsienie ziemi, podczas którego zginęło czterdzieści
tysięcy ludzi. A jeszcze później, znacznie później, mówiono, że wszystkie dzieci urodzone tego
dnia miały w życiu pecha.
A jednak niewielu księżniczkom było dane tak szczęśliwe dzieciństwo. Podczas długich
słonecznych dni, które spędzałam w ogrodach pałacu Schönbrunn na zabawach ze swą siostrą
Karoliną, żadna z nas nie zaprzątała sobie głowy rozmyślaniami o przyszłości; nigdy nie przyszło
mi do głowy, że życie może wyglądać inaczej. Jako arcyksiężniczki, córki cesarzowej Austrii,
zgodnie z tradycją musiałyśmy opuścić dom jeszcze jako dziewczęta, by wyjść za mąż za jakichś
cudzoziemców. Naszych braci czekał całkiem inny los — zarówno Ferdynanda, który był starszy
ode mnie i młodszy od Karoliny, jak i Maksymiliana, najmłodszego w rodzinie. Nic takiego im nie
groziło. Mieli zostać w Austrii i tu sprowadzić swoje małżonki. Nie rozmawiałyśmy jednak o tym
ani latem w Schönbrunn, ani zimą w Wiedniu. Byłyśmy szczęśliwymi, beztroskimi
dziewczynkami i niepokoiłyśmy się tylko tym, która suczka pierwsza się oszczeni i jak będą
wyglądały malutkie psiaki. Obie uwielbiałyśmy psy.
Musiałyśmy niestety odbywać lekcje, ale doskonale sobie radziłyśmy z Ają. Tak ją
nazywałyśmy. Dla wszystkich innych była księżną von Brandeiss — na pozór surową i nieugiętą.
Aja kochała nas jednak do szaleństwa, a my robiłyśmy z nią, co tylko chciałyśmy. Pamiętam, jak
siedziałam w pokoju szkolnym i przepisywałam to, co przygotowała Aja, zerkając co chwila na
ogród i wzdychając, że nie mogę tam już pójść. W moich zeszytach było pełno kleksów, a litery
nigdy nie tworzyły prostych linii. Aja podchodziła do mnie i cmokając z dezaprobatą, narzekała, że
nigdy się niczego nie nauczę i że w końcu zwolnią ją z tego powodu. A wtedy ja zarzucałam jej
ręce na szyję i mówiłam, zgodnie z prawdą, że bardzo ją kocham i że nigdy nie pozwolę, by została
zwolniona, choć nie mogłabym nic poradzić, ponieważ decyzja mojej matki byłaby nieodwołalna.
Aja natychmiast łagodniała i przytulała mnie serdecznie. Potem siadała obok i kreśliła ołówkiem
litery o idealnym kształcie. Pozostawało mi więc tylko pociągnąć piórem po gotowych wzorach. I
tak było zawsze. Z czasem Aja zaczęła nawet wymyślać za mnie wypracowania, a ja ograniczałam
się do kopiowania ich piórem.
Mówiono na mnie Maria Antonina, a rodzina nazywała mnie po prostu Antoniną. Dopiero
wtedy, gdy zapadła decyzja na temat mojego wyjazdu do Francji, zostałam Marie Antoinette.
Musiałam zapomnieć, że jestem Austriaczką i stać się Francuzką.
Matka wyznaczała zawsze rytm naszego życia, choć rzadko ją widywaliśmy. Jej słowo było
rozkazem. Wszyscy baliśmy się jej straszliwie.
Dobrze pamiętam, jaki chłód panował na zamku zimą, gdy wszystkie okna stały otworem,
ponieważ matka uważała, że świeże powietrze ma zbawienne działanie. Po zamkowych komnatach
i korytarzach hulał lodowaty wiatr. Nigdy w życiu nie marzłam tak strasznie, jak wtedy w
wiedeńskim zamku. Pamiętam, jak użalałam się nad świtą matki, zwłaszcza nad jej nieszczęsną
fryzjerką, która musiała wstawać o piątej, żeby uczesać cesarzową, stojąc tuż przy otwartym oknie.
Zawsze podkreślała, że jest bardzo dumna z tego, iż cesarzowa ją właśnie wybrała na osobistą
fryzjerkę. Mimo to zapytałam ją kiedyś — zawsze bowiem traktowałam służbę bardzo przyjaźnie
— czy czasem tego nie żałuje.
— Och, księżniczko Antonino — odrzekła — to przecież wspaniała i zaszczytna niewola.
Nie ona jedna miała takie odczucia. Wszyscy musieliśmy podporządkowywać się matce bez
szemrania, było to jednak właściwe i naturalne. Nikomu nie przyszło do głowy, że można by się jej
sprzeciwić. Wszyscy wiedzieliśmy, że jest władczynią absolutną, ponieważ nasz dziadek Karol VI
nie miał syna. Tytuł cesarza nosił wprawdzie nasz ojciec, ale on także we wszystkim się matce
podporządkowywał.
Kochany ojciec! Jakże go uwielbiałam! Odziedziczyłam po nim niefrasobliwe i beztroskie
usposobienie. Może dlatego zawsze byłam jego ulubienicą. Matka nikogo nie faworyzowała. Nie
mogę powiedzieć, bym dobrze znała swoje najstarsze rodzeństwo, bo było nas szesnaścioro.
Pięciorga jednak wcale nie poznałam, ponieważ zmarli, zanim pojawiłam się na świecie. Matka
była z nas bardzo dumna i zawsze pokazywała nas zagranicznym gościom.
— Moja rodzina nie jest mała — mówiła, a jej ton zdradzał, że bardzo się z tego cieszy.
Raz w tygodniu lekarze kontrolowali nasz stan zdrowia, przesyłając matce sążniste raporty,
które ona z kolei szczegółowo studiowała. W jej obecności zachowywaliśmy się grzecznie i
nienaturalnie; musieliśmy odpowiadać jak należy na wszystkie pytania. Mnie, jako najmłodszej,
było chyba najłatwiej; moje starsze rodzeństwo żyło jednak w ciągłym strachu; nawet najstarszy
spośród nas, Józef, który urodził się całe czternaście lat wcześniej niż ja, i miał kiedyś zostać
cesarzem. Wszyscy kłaniali mu się w pas i wtedy, gdy mojej matki nie było w pobliżu, traktowali
go tak, jakby już był cesarzem. Gdy pewnego jesiennego dnia zapragnął przejechać się saniami,
sprowadzono z gór dość śniegu, by mógł to uczynić. Był bardzo uparty i hardy. Ferdynand
opowiadał mi nawet, że matka potępiała jego „niepohamowaną potrzebę stawiania na swoim”.
Przypuszczam, że ojciec też się jej bał. Zajmował się sprawami państwa tylko w niewielkim
stopniu, za to często go widywaliśmy. Nie zawsze wyglądał na szczęśliwego. Kiedyś powiedział ze
smutkiem:
— Na tym dworze liczą się tylko cesarzowa i dzieci. Ja jestem tu zwykłym poddanym.
Wiele lat później, gdy siedziałam całkiem samotna w więzieniu, rozmyślałam o swojej rodzinie
i rozumiałam ją znacznie lepiej niż wtedy, gdy żyłam pośród nich. Czułam się tak, jakbym stała
przed obrazem i mogła ujrzeć go we właściwej perspektywie. Mogłam skoncentrować się na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin