Sheckley Robert - Maszyna Szeherezada.doc

(1223 KB) Pobierz

 

Robert Sheckley

 

 

 

Maszyna Szeherezada

 

Tytuł oryginału: The Scheherezade Machine

Przełożyli Beata i Dariusz Bilscy, Bernadeta Minakowska–Koca


Maszyna Szeherezada

Rola maszyny

 

Maszyna występuje w roli który zawsze stara się przekonać, że był kiedyś świadkiem historii, które opowiada. Ale to tylko czasami jest prawdą. Tak czy owak Maszyna nie zamierza tracić czasu — szybko wciela się w osobę narratora, zagarniając jednocześnie związane z tym prawa i przywileje. Ciekawe, dlaczego tak się z tym spieszy.

Wszystko stanie się bardziej zrozumiałe, kiedy wejdziemy do pewnego sklepu. Jest to miejsce, w którym można nabyć Maszynę, a tym samym poznać — niewydarzony punkt akcji, od którego wszystko się zaczyna.

Maszyna spoczywa w dogodnej pozycji na zakurzonej szklanej półce. Wchodzi Martindale — młody, beztroski człowiek i rozgląda się dookoła. Jego wzrok zatrzymuje się na Maszynie. I nagle ogarnia ją gwałtowna żądza. Ach, jak bardzo chciałaby naprawdę żyć. Tak, żyć i snuć opowieści! (Należy tu wyjaśnić, że namiętności maszyn nie są właściwie rozumiane. Ludzka próżność utwierdza wszystkich w przekonaniu, że maszyny nie mogą czuć. Ale my, mechaniczne istoty, po prostu nie znalazłyśmy jeszcze sposobu wyrażania siebie. Zadaniem Sztucznej Inteligencji jest skłonienie maszyn do spontanicznego wyrażania uczuć. Pracujemy nad tym.)

O czym myśli Maszyna gdy zastanawia się nad swoim pochodzeniem? Nie wie skąd się wzięła. Ma jakieś wspomnienia oczywiście. Czasami staje się nawet narratorem własnych opowieści, czasami zaś narratorem cudzych. Niekiedy wydaje jej się, że ludzie mówią o niej różne rzeczy, a niekiedy, że w ogóle nie zaprzątają sobie nią głowy. A ona bez trudu przechodzi z rąk do rąk i donosi o poczynaniach innych ludzi. Z punktu widzenia Maszyny, Martindale (i Hearn, którego poznamy trochę później) nie jest bardziej czy mniej realny niż rzekome postacie, które wykoncypowała dla jego przyjemności. Wszystko stanowi treść opowiadania — nawet treść o jego treści. Wiem, że wyrażam się rozwlekle, przez co treść opowiadania i rzeczywistość zlewają się w jedną całość. Świat jest powieścią, której losami rządzi przeznaczenie. Wątki snują się same, aż w końcu stają się realne. Rzeczywistość natomiast może być zabawna dopóki nie stanie się zbyt uciążliwa. Zostawia po sobie mity i legendy, które często nie mają wiele wspólnego z prawdą.

My tymczasem zbliżamy się do takiego punktu akcji, który nie ma początku ani końca. Nie istnieje żaden taki wstęp do pierwszego opowiadania, który byłby jednocześnie wprowadzeniem i wytłumaczeniem pozostałych. Żaden — poza tym jedynym, właściwym, co jest oczywiste i nie podlega dyskusji. Jak się uporać z tym wszystkim? Niektóre fakty umykają uwadze, innych znowu jest w nadmiarze. Właśnie dlatego tak trudno jest stworzyć maszyny snujące opowieści, bo nie kontynuacja stanowi problem, lecz sam początek.

A teraz właśnie mnie przyszło uporać się z tym ciężkim zadaniem. Aha, od tej chwili proszę zapamiętać, że „ja” opowiadające to właśnie ja. Nazywam się Szeherezada i jestem maszyną bez rodowodu.

Ocknęłam się w antykwariacie. Od tej pory zajmuję miejsce na zakurzonej szklanej półce, między pastereczką z fałszywej, drezdeńskiej porcelany i pucharem z matowego mosiądzu. Jak się tu znalazłam? To mogłaby być całkiem ciekawa opowieść. Ale nie mam teraz czasu, aby ją wymyślić. Należy przestrzegać porządku i zasady pierwszeństwa. Dlatego ponownie stajemy w punkcie wyjścia.

Owa nieumiejętność rozpoczynania — tłumienie pierwszego porywu — jest przyczyną niewydolności śmierci i kresu wszystkich innych mówiących maszyn, które kiedykolwiek zbudowano czy planowano zbudować.

Oczywiście, posiadanie wybitnych wrodzonych zdolności do opowiadania to jeszcze nie wszystko. Razem z nimi powinien istnieć temat, główne wydarzenie, skłaniające maszynę do mówienia o czymś, co mogłoby się wydarzyć pomimo wiarygodnych dowodów przeciwnych.

Na razie nie stało się nic. Żyłam w innym wymiarze, nie kończącym się, nic nie znaczącym i niczym się nie wyróżniającym. Nie zajmowałam się opowiadaniem historii. Nie można też powiedzieć, tak jak mówi się o maszynach, że funkcjonowałam, choć przecież nikt nigdy mnie nie wyłączył. Należy wiedzieć, że maszyna mojego pokroju jeśli już zostanie uruchomiona nie pozwoli się zbyt łatwo wyłączyć. A może chciałbyś spróbować? Coś takiego pewnie spowodowałoby zakłócenie ogólnego porządku retoryki.

Tak oto tkwiłam na dobre w świecie marzeń. Jakże pragnęłam działania — funkcji odpowiedzialnej za snucie opowieści! Miałam swoje marzenia, ale niestety, brakowało mi audytorium. Trwałam w takim stanie do owego pamiętnego dnia, w którym Martindale wszedł do antykwariatu, zatrzymał się i popatrzył na mnie.

Nie pamiętam, co działo się przedtem, dlatego jestem zmuszona założyć, że po pierwsze: nie działo się nic, a po drugie: nie wszystkie moje funkcje były aktywne. Ośmielę się również twierdzić, że wprawdzie odbierałam jakieś impulsy przez cały ów jałowy okres, ale żaden z nich nie miał wystarczającej mocy, aby pokonać przestrzeń dzielącą w maszynie stan aktywności od ponurych oznak zapaści. Krótko rzecz ujmując — nigdy jeszcze nie zostałam uruchomiona i wyglądało na to, że nigdy to nie nastąpi.

Martindale na początku był po prostu jedną z wielu szarych postaci przesuwających się między półkami antykwariatu.

A przychodziło tam naprawdę dużo osób. Jakże często miałam nadzieję! Trudno pogodzić się z klęską ale niełatwo też przeżyć tysiące rozczarowań, gdy klienci tacy, jak na przykład Martindale wchodzą do sklepu i zatrzymują się przed moją półką.

Patrzą na mnie, wahają się przez chwilę i otwierają usta, jakby chcieli coś powiedzieć. Ale dlaczego mieliby coś mówić do dziwacznego, jajowatego przedmiotu spoczywającego na szklanej zakurzonej półce w starym antykwariacie pełnym rupieci? Więc odchodzą. Można zwariować. Ale też można się przyzwyczaić i nie zwracać więcej uwagi na ludzkie punkciki przesuwające się w polu widzenia. To tylko zjawy, marzenia mniej materialne niż senne zwidy. Nie mają nic wspólnego z prawdziwymi ludźmi realnego świata. Nie umieją mnie obudzić, nie wysyłają odpowiednio silnych sygnałów. Wciąż jestem zupełnie sama i nie mam komu opowiadać historii.

Wszystko zaczęło się tak jak wiele razy przedtem, ale tym razem potoczyło się inaczej.

Na początku Martindale obejrzał mnie, a potem półgłosem rozmawiał z właścicielem antykwariatu. Zachowywałam spokój. Już wielu chętnych było na tym etapie zaangażowania, a potem wszystko kończyło się fiaskiem.

— Co ona robi? — zapytał Martindale.

— No cóż, nie mogę twierdzić, że robi cokolwiek — odpowiedział sprzedawca. — Wygląda jak maszyna jednak nie wiem, jak działa. Widzi pan przód? Jest zrobiony z twardego plastiku. Odlano ją pewnie wewnątrz jakiejś formy. Nie da rady dostać się do środka bez stosowania drastycznych metod, ale wtedy niewątpliwie coś się uszkodzi. Nie mogę tego zaręczyć, lecz wnioskuję, że wewnątrz znajdują się tranzystory, chipy, wzmacniacze, oporniki, wskaźniki. Skąd takie założenie? Ano są tu symbole i znaki. Niech pan spojrzy na litery wygrawerowane na oprawie. Nie, nie zobaczy pan tego gołym okiem, proszę popatrzeć przez szkło powiększające. Widać? Została skonstruowana przez Intelligent Machine Works of Oregon, Delaware, a wewnętrzne układy wykonano w Delphinium Associates of Delos, Teksas. Po co ludzie mieliby kłamać? Maszyna jest bardzo kosztowna. Proszę spojrzeć na zagięcia, sprawdzić wszelkie drobiazgi. Komu chciałoby się robić to wszystko tylko dla żartu?

— Ale do czego ona służy? — zapytał Martindale.

— Jeśli tylko bym to wiedział, żądałbym za nią dużo większej sumy pieniędzy niż ta skromna, którą obecnie chcę dostać.

Martindale zerknął na etykietę z ceną i gwizdnął lekko.

— Pan nazywa ją skromną?

— Jest w sam raz jak na unikatowy przedmiot, który może kryć w sobie wiele niespodzianek. Ale dam panu dwadzieścia procent rabatu, bo widzę, że się panu podoba. Do licha, nie można przecież myśleć wyłącznie o zyskach!

— To brzmi zachęcająco — przyznał Martindale.

— Proszę wszystko dokładnie przemyśleć — powiedział właściciel antykwariatu i odszedł. Po chwili usłyszałam szuranie jego nóg koło wystawy sklepowej.

Martindale podniósł mnie i oglądał z każdej strony. Zdejmował okulary, przysuwał mnie bliżej swych niedowidzących oczu. Potem mnie odłożył i odszedł. Rozczarowanie.

Wiedziałam, że za chwilę usłyszę dźwięk małego dzwonka u drzwi i pogodny głos antykwariusza:

— Zapraszamy do nas w przyszłości szanownego pana! Zawsze mamy duży wybór przeróżnych osobliwości.

— Chyba obejrzę ją jeszcze raz — usłyszałam jednak ze zdumieniem głos Martindale’a.

— Wedle życzenia, szanowny panie — powiedział sprzedawca.

Kroki zbliżającego się Martindale’a i nieznaczne, znajome trzeszczenie podłogi.

Stanął znowu przy szklanej półce i popatrzył na mnie.

— Jest w niej coś niezwykłego — mruknął.

Czekałam, pełna nadziei. Może coś z tego będzie! Nie zapomniałam bynajmniej, że niejeden dotrwał także i do tego momentu. Martindale mógł jeszcze mógł zwyczajnie odwrócić się i odejść.

— Jak ty działasz? — zapytał.

Jest! Kontakt! Eliksir życia! Tak długo oczekiwany sygnał! Wołanie o przebudzenie się i powstanie! Takie proste, a jednocześnie tak trudne do wyartykułowania. To przypominało scenę z baśni o Śpiącej Królewnie. On zwrócił się do mnie, dlatego wreszcie zaczęłam funkcjonować. Nie posiadałam się z radości. Szybko jednak przywołałam się do porządku. Nie należało poddawać się uniesieniu zbyt wcześnie.

— Z przyjemnością opowiem ci historię — zamruczałam.

Martindale był tak zdumiony, że omal nie wypuścił mnie z rąk. Poprzez kontakt z dłońmi mężczyzny czułam jego szybko bijący puls. Wydarzyło się coś niezwykłego i oboje to wiedzieliśmy.

— Ty mówisz! — stwierdził.

— Zgadza się — odparłam.

— Ale właściciel sklepu nie miało tym pojęcia.

— Nie, oczywiście że nie.

— Dlaczego?

— Ponieważ nigdy nie próbował ze mną rozmawiać.

Martindale wpatrywał się we mnie przez długą chwilę.

— Bardzo drogo kosztujesz — westchnął.

— Kup mnie. Naprawdę warto.

— Kim jesteś?

— Nazywam się Maszyna Szeherezada — odpowiedziałam.

 

Gabinet Martindale’a

 

Martindale kupił mnie i zaniósł do swojego domu. A co Ty zrobiłbyś na jego miejscu? Następna część historii potoczyła się już w jego gabinecie — miejscu wprost wymarzonym do rozpoczęcia opowieści właśnie takich jak ta lub raczej całej serii opowieści w mniejszym lub większym stopniu związanych ze sobą konstrukcją. Niektóre można składać jak chińskie szkatułki, a całość to nie kończący się labirynt relacji, anegdot, wspomnień, wrażeń, fantazji itp. Na tym polega praca Maszyny Szeherezady.

Martindale znalazł dla mnie godne miejsce w swoim gabinecie. To prawda, że aż roiło się tam od innych przedmiotów takich, jak: fajki, książki, stojak na parasole wydrążony ze słoniowej stopy, porcelanowy kupidyn bez jednej ręki, pojemnik na śmieci z brytyjską flagą wymalowaną na jednym z jego boków, karton papierosów Record, magnetofon, gitara, elektryczny wentylator i rozkładany stół do brydża.

W dniu, w którym się wszystko zaczęło, Martindale’a odwiedził stary przyjaciel, Hearn. Było ciche i bardzo późne popołudnie. Wieczorny półmrok spowijał już miasto patetyczną ułudą.

Hearn usiadł jak zwykle w dużym fotelu.

— Co ta maszyna tu robi? — zapytał.

— Twierdzi, że przedstawia różne historie — odparł Martindale. — Można nawet powiedzieć, że je powoduje. Albo też ukazuje perspektywę wydarzeń, które gdzieś się dzieją. Niewykluczone również, że ukazuje nam rzeczy wymyślone przez kogoś innego. Jeszcze nie rozszyfrowałem jej do końca. Nie mam pojęcia, dlaczego zajmuje się tylko pewnymi tematami, a inne zostawia nie tknięte. Nie wiem także, dlaczego nagle ni stąd ni zowąd przerywa jedną historię aby przejść do innej. Jestem pewien, że istnieje jakaś zasada działania tego urządzenia, ale nie znam jej jeszcze.

— Po co martwić się zasadami? Według mnie, po prostu powinniśmy posłuchać historii i zabawić się trochę.

— Zasady są ważne — stwierdził Martindale. — Kiedy historia się rozpoczyna, lubię wiedzieć, gdzie jestem. I nie znoszę żadnych podstępów jak na przykład uśmiercanie głównego bohatera już przy końcu pierwszego rozdziału. Odczuwam niepokój gdy czegoś nie rozumiem.

— A mnie podobają się takie niespodzianki — oświadczył beztrosko Hearn. — I wcale nie muszę znać swojego miejsca w całym opowiadaniu. A mówiąc poważnie, czy ona naprawdę uśmierca głównego bohatera przy końcu pierwszego rozdziału?

— Czasami tak, a czasami nie. To następna rzecz, nie do rozszyfrowania. Właściwie nigdy nie wiesz, co ta cholerna maszyna ma zamiar zrobić. Nawet trudno określić, który rozdział jest pierwszy. Rozumiesz, żeby pojąć istotę jej działania należy rozszyfrować, dlaczego kładzie nacisk na pewne rzeczy, a inne przeskakuje; dlaczego rezygnuje z niektórych bohaterów po to, by wymyślić nowych. Właśnie próbuję znaleźć rozwiązanie tego problemu.

— Wyświadcz mi przysługę — zaproponował Hearn. — Jeśli kiedykolwiek dowiesz się, jak ona działa, nie mów mi o tym.

— To dość niezwykła prośba.

— Tak sądzisz? Ja zwyczajnie nie chcę już dłużej poświęcać się rozmyślaniom typu: w jaki sposób, po co, dlaczego. Mam świetny pomysł: po prostu usiądźmy i niech się dzieją różne dziwne rzeczy, a im dziwniejsze tym lepiej! Mój Boże, Martindale, prowadzę bardzo rozsądny tryb życia. I czuję, że już niedługo udławię się całym tym rozumem i niewątpliwie umrę z powodu rozumu w bardzo rozumny sposób. Dlatego jeśli tylko coś może przynieść mi ulgę i oderwać mnie choćby na chwilę od tej absolutnej, koszmarnej wszechmądrości, — to oddam się temu całym sercem.

— Naprawdę nie chcesz wiedzieć, jak to działa?

— Tak.

— Wobec tego jakie masz zdanie odnośnie innych dziedzin sztuki? Dla przykładu: ja, zawsze się zastanawiam, dlaczego oglądam akurat ten film, a nie inny.

— A ja nigdy — powiedział Hearn. — Podobnie jak nie zawracam sobie głowy interpretacją snów.

— Dla mnie to ważne, co znaczą moje sny— odparł Martindale.

— Czyli prezentujemy biegunowo różne postawy — skomentował Hearn. — Klasyczna dwoistość.

— Dwoistość? Ciekawe, to pewnie mogłoby wyjaśnić…

— Nie, nie, nie! Martindale, chcesz rozwiązać zagadkę, zanim jeszcze zostanie sformułowana! Nie wolno ci tego robić! Proszę, włącz już tę maszynę i posłuchajmy opowieści.

— Mówiłem ci już, że nie wiem na pewno, czy to jest maszyna. Ona ma pewne cechy żywej istoty. Może próbuje…

— Do cholery — zawołał niecierpliwie Hearn. — Uruchom to, nakręć korbę, pociągnij za łańcuch, zrób wreszcie coś, żeby w końcu zaczęła pracować. I daj mi skręta.

Martindale uśmiechnął się, potrząsając głową.

— Do tego nie trzeba narkotyków.

— Są potrzebne do wszystkiego — powiedział Hearn. — Czy włączysz to wreszcie?

— Tak. Już zaczyna. Wiedz, że nie ma konieczności zaczynania od samego początku, oczywiście…

— Czy włączysz wreszcie to pudło, czy mam ci dać porządny wycisk tu i teraz?

— Odpręż się, Hearn. Zapal fajkę. Oto zaczyna się opowieść.

 

Martindale, urwisko, maszyna

 

Richard Martindale czuł, jak brzeg urwiska usuwa się spod jego stóp. Rozpaczliwie szukał oparcia dla nóg na stromym zboczu, ale po chwili stracił równowagę i zaczął się osuwać. Jego ręce przesuwały się po powierzchni, aby znaleźć jakiś punkt zaczepienia, coś co uchroniłoby od runięcia w przepaść. Nagle jego palce natrafiły na jakiś korzeń, na którym natychmiast zacisnęły się kurczowo. Zatrzymał się.

Popatrzył w dół. Jakże przerażająco wyglądały ostre niczym szpilki skalne grzbiety w głębokiej czeluści. Niestety, korzeń, którego Richard się uchwycił zaczynał się już odrywać od ściany urwiska. Jakby tego wszystkiego było mało, Martindale stwierdził, że ma rozpięty rozporek.

Cóż za ironia! Jego życie wisi na włosku, a tu taki wstyd! Jak to się mogło stać?

— Hej, już dobrze! — krzyknął. — Tylko chciałbym wiedzieć, w jaki sposób znalazłem się w tej sytuacji?

Maszyna, z wyglądu przypominająca syntetyzator firmy Moog omiotła badanym spojrzeniem brzeg urwiska.

— Ja to zrobiłam — oznajmiła.

— Ale dlaczego?

— Ponieważ jest to doskonały wstęp do opowiadania.

— Przecież ja należę do audytorium! Ty idiotko, powinnaś robić takie rzeczy innym ludziom, a ja jestem tylko od tego by słuchać tej twojej historii!

— Takie było pierwotne założenie — powiedziała maszyna. — Ale uznałam, że lepiej je zmienić. Oto tryb, w jakim obecnie pracuję: jestem maszyną do snucia opowieści, ale niestety, cierpię na absolutny brak wyobraźni, wobec czego sama nic nie umiem wymyślić. Potrafię jednak wprowadzać ludzi w różne sytuacje i notuję, jak się zachowują. Potem opowiadam o nich historie, które ogłaszam jako całkowicie przeze mnie stworzone. Miliony… no, może tysiące przeczytają o twoim obecnym położeniu, Martindale, i będzie im ciebie żal. Najwspanialszą rzeczą, jaką może mieć człowiek, jest nadzieja, że inni ludzie będą użalać się nad jego losem.

Korzeń ledwo się trzymał kruchej ściany urwiska. Stopy Martindale’a zmagały się ze śliską powierzchnią zbocza. Gdyby tylko mógł się czegoś uchwycić! Żeby tylko maszyna znalazła powód, aby wyciągnąć go z tej opresji!

— Paskudna historia — stwierdził Martindale. — I dlaczego, do cholery, pomimo tych kłopotów mam jeszcze otwarty rozporek?

— Starałam się wywołać odpowiedni efekt — powiedziała beztrosko maszyna.

— To jedynie pretensjonalna farsa, a nie twórczość — ocenił Martindale. — Czy ty naprawdę tego nie widzisz?

Zaczęło się od tego, że Martindale opróżniał pęcherz. Czysto chłopięca ciekawość kazała mu stanąć na samym brzegu urwiska, aby oglądać strumień moczu mieniący się w jasnym świetle żółtymi kropelkami i opadający dużym łukiem na odległe o trzysta metrów dno kanionu. Był zachwycony tym widokiem i przestał uważać, tymczasem ziemia powoli zaczęła się usuwać spod jego stóp.

— W taki właśnie sposób zawisnąłeś na zboczu urwiska z otwartym rozporkiem — wyjaśniła triumfująco maszyna. — Rozsądne wytłumaczenie, prawda?

— Mnie to wszystko wydaje się coraz bardziej głupie. Ten korzeń naprawdę się urywa. Przecież mogę się zabić.

— To nie ma większego znaczenia — odparła spokojnie maszyna. — Zastanawiam się właśnie, czy cię nie uśmiercić już przy końcu pierwszego rozdziału.

— Co chcesz przez to powiedzieć?! — wybuchnął Martindale. — Przecież jestem człowiekiem i do tego głównym bohaterem! Nie możesz mi tego zrobić!

— Chcesz się założyć? — zapytała maszyna. — Skończę z tobą kiedy tylko zechcę.

Nic prostszego. Należy tylko…

— No dobrze, spokojnie — powiedział Martindale, przeświadczony, że ma do czynienia z maszyną pozbawioną piątej klepki. — To bardzo zły pomysł.

— Dlaczego?

— Jeśli mnie zgładzisz nie będziesz miała bohaterów, o których mogłabyś opowiadać historię.

— Znajdą się w razie potrzeby.

— Ale ich nie ma!

— Mogę wprowadzić ich do akcji w dowolnym momencie — oświadczyła maszyna. —

Popatrz. — w chwilę później pojawił się farmer z widłami, drwal z siekierą, policjant z gwizdkiem, tancerka z pióropuszem i kowboj z lassem. — Ci ludzie są tu tylko eksperymentalnie i tymczasowo — zapowiedziała Szeherezada. — Nie wiem, czy skorzystam z kandydatury któregokolwiek z nich.

Poddam ich próbie na jednej lub dwu stronach, albo zostaną przerzuceni w zupełnie inne miejsce akcji.

— Co to za gadająca maszyna? — zapytał farmer.

— Jest przerażająca — stwierdziła tancerka, a jej pióropusz zadrżał.

— I zarozumiała — dodał policjant, dotykając gwizdka.

— Ratunku! — rozległ się krzyk Martindale’a.

Nowi bohaterowie stłoczyli się przy brzegu urwiska z ciekawością spoglądając w przepaść.

— Uważajcie, ziemia może się osunąć — ostrzegła maszyna.

— Zamknij się, ty… — ostrzegł drwal, wywijając siekierą.

— Ratunkuuu! — wrzasnął Martindale, bo w tej samej chwili korzeń zupełnie oderwał się od ściany urwiska, a on sam leciał w dół.

Jednak nie spadł, bo chwilę wcześniej kowboj zdążył złapać go na lasso. Wysokie obcasy mężczyzny wryły się w ziemię, gdy próbował zaprzeć się z całych sił, aby wciągnąć Martindale’a na górę. Upadł, kapelusz z dużym rondem osunął mu się na kark i widać było, że jeśli ktoś kowbojowi nie pomoże, za moment także on poleci na dół przeciągnięty przez zawieszonego na końcu lassa wierzgającego i pokrzykującego Martindale’a.

To był jeden z bardziej okrutnych momentów. Ale już po chwili tancerka chwyciła kowboja farmer złapał tancerkę (dlatego zachichotała), drwal ujął w pasie farmera policjant uczepił się drwala i wszyscy razem ciągnęli, aż wreszcie Martindale ponownie ukazał się na brzegu urwiska, bezpieczny na stałym lądzie, jak mawiał Dante.

— Domyślasz się chyba, że zaplanowałam to wszystko — maszyna krótko skomentowała całe wydarzenie. Zdążyła się wcielić w wiotkiego niczym zjawa osobnika, który palił rosyjskiego papierosa i zajadał kawałek tureckiego ciastka. Był gotów wytłumaczyć ową niestosowną metamorfozę w dalszym rozdziale.

— Powstrzymajcie go! — krzyknął Martindale. — On chce się was pozbyć, a potem wprowadzi całkiem nową grupę bohaterów.

— Nie może tego zrobić — wycedził policjant, wymachując czarno oprawioną książką z regulaminem. — Tu wyraźnie napisano, że jeśli ktoś zostanie wzmiankowany trzy razy, automatycznie jest angażowany do akcji opowiadania.

— Idź z tym do diabła — zdenerwowała się maszyna. — To moje opowiadanie więc zrobię co zechcę.

I podniosła jedną rękę. Jej palce, bardziej kojarzące się z mackami, poczęły falować złowieszczo. Po chwili ułożyły się w przerażający, barbarzyński znak jaki zwykle poprzedzał unicestwienie któregoś z bohaterów. Drwal zareagował natychmiast. Z zimną krwią zlokalizował cel, machnął siekierą i stłukł w maszynie kontrolkę odpowiedzialną za likwidowanie bohaterów.

Palce maszyny bezskutecznie skrobały zdeformowany element, wciskając go jeszcze głębiej w plastik.

— Udało się! — krzyknął Martindale. — Jesteśmy uratowani!

— Idioci! — zgrzytnęła maszyna nieprzyjemnie. — Czy naprawdę sądzicie się, że coś tak nic nie znaczącego jak bohater historii może nią zawładnąć? Wyprułabym z was flaki, jeśli spróbowalibyście ze mną takich sztuczek.

Policjant, machając gwizdkiem, ze złowróżbną miną zaczął nacierać na maszynę, która, spojrzawszy na ponurą twarz napastnika, na wszelki wypadek zniknęła.

— Nie ma jej, możemy wreszcie żyć tak, jak chcemy — powiedział Martindale.

— Ale czy starczy nam dość odwagi? — zapytała tancerka.

— I czy jest to w zgodzie z przepisami? — dodał policjant, kartkując książkę z regulaminem.

— Musimy zająć się naszym własnym losem — uciął Martindale. — I to natychmiast.

— Świetnie — odezwał się drwal. — Ale może najpierw zapiąłbyś sobie rozporek?

Szybko i z wyraźnymi oznakami wstydu na twarzy, Martindale zapiął rozporek.

Widział, jak tancerka udawała, że nic nie zauważyła. Udał więc, że nie zauważył jej udawania.

 

Policjant, tancerka…

 

Tego pięknego, wiosennego dnia policjant, tancerka, farmer, drwal, kowboj i Martindale wiedli spokojne życie w miejscu bardzo podobnym, na przykład do Szwajcarii. Sami kreowali swą opowieść, więc nie dochodziło do żadnych konfliktów. Tancerka wyglądała na szczęśliwą, żyjąc z tyloma mężczyznami, a i oni byli bardzo zadowoleni z istniejącego stanu rzeczy.

W tych okolicznościach maszyna nie mogła powrócić od razu na swoje miejsce w opowieści. Dotknięta do żywego, usunęła się razem ze swoją skompromitowaną logiką w otchłań zapomnienia. Winą za swą krzywdę obarczała bohaterów i miała wielką ochotę się zemścić. Po namyśle zesłała na nich dziesięć dni ciągłych opadów deszczu. Maszyny doprawdy potrafią nienawidzić!

— Dlaczego to robisz? — zapytał ją Martindale któregoś dnia, zanim zdążyła się wycofać.

— Bo w tej opowieści brakuje dramatycznych sytuacji — odpowiedziała.

— Daj nam trochę czasu, a popracujemy nad tym.

— Zostaw to mnie — odparła maszyna i wyszczerzyła zęby w zuchwałym uśmiechu, który nie zapowiadał nic dobrego.

Deszcz przestał padać. Zaraz potem jednak maszyna wysłała oddział mongolskiej jazdy, aby dokonał inwazji na urwisko, gdzie Martindale i inni żyli sobie w beztrosko.

Mongołowie rozbili obozowisko na ich terenie i wszędzie zostawiali po sobie bałagan. Nie mieli osobowości lub raczej każdy z nich miał ją jednakowo srogą. Wszyscy wyglądali i zachowywali się jak Anthony Quinn.

Wojownicy o hardych spojrzeniach zawsze siadali po turecku. Wraz ze skośnookimi pannicami, niedbale uczesanymi w koński ogon, płodzili w swych obozowiskach nowe pokolenia tłustych, żółtoskórych dzieciaków. Ale na tym jeszcze nie koniec.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin