Sniegow Siergiej - Ludzie jak bogowie 01.Dalekie szlaki.doc

(1124 KB) Pobierz
WĘŻOPANNA Z WEGI

WĘŻOPANNA Z WEGI

1

Dla mnie historia ta rozpoczęła się w czasie spaceru nad kraterami Kilimandżaro, od spotkania z Lusinem lecącym na ognistym smoku.

Nie lubię latać na smokach, bo trąci mi to staro­żytną teatralnością, a powolnych pegazów wręcz nie zno­szę. Na Ziemi posługuję się zwyczajną wygodną awione-tką, pojazdem niezawodnym. Ale Lusin nie potrafi sobie wyobrazić podróży bez użycia smoka. W szkole, kiedy te cuchnące potwory dopiero wchodziły w modę, Lusin wdrapał się na ćwiczebnym smoku na Czomolungmę. Smok wkrótce zdechł, chociaż był w masce tlenowej, a Lusinowi zakazano przez miesiąc pojawiać się w stajni. Od tego czasu upłynęło czterdzieści trzy lata, ale Lusin nie zmądrzał. Powtarza ciągle, że odzywa się w nim du­sza przodków, którzy ubóstwiali te dziwne stworzenia, lecz moim zdaniem zwyczajnie pozuje na oryginała. Zu­pełnie tak samo jak Andre Szerstiuk. Obaj gotowi są wyleźć ze skóry, aby tylko kogoś czymś zadziwić. Tacy już są.

Kiedy więc znad Oceanu Indyjskiego nadleciał skrzydlaty smok otoczony kłębami dymu i językami pło­mieni, od razu domyśliłem się, kto go dosiada. Istotnie, Lusin krzyknął na powitanie i wylądował na urwistym sto­ku krateru Kibo. Zatoczyłem kilka kręgów w powietrzu,

aby obejrzeć sobie „wierzchowca", po czym również wylą­dowałem. Lusin podbiegł do mnie i serdecznie uściskał. Nie widzieliśmy się od dwóch lat. Przyjaciel rozkoszował się moim zdumieniem.

Smok był duży, miał około dziesięciu metrów dłu­gości. Rozciągnął się bezwładnie na kamieniach, za­mknął ze zmęczenia wypukłe, zielone oczy, a jego chu­de boki opancerzone pomarańczową łuską wznosiły się i zapadały. Spotniałe skrzydła zwierzęcia drgały spazma­tycznie, nad jego głową kłębił się dym, przy wydechu z paszczy tryskał płomień. Ognistego smoka widziałem po raz pierwszy.

Ostatni model — powiedział Lusin. — Hodowla zajęła mi dwa lata. Koledzy z INF chwalą. Ładny, praw­da?

Lusin pracuje w Instytucie Nowych Form i nieustan­nie chełpi się, że syntetyzuje żywe istoty, jakich natura nie zdoła wytworzyć w procesie ewolucji nawet za miliard lat. Coś niecoś, na przykład mówiące delfiny, istotnie mu się udało. Ale smok dymiący jak wulkan nie wydał mi się pięk­ny.

— Masz zamiar straszyć nim dzieci? — zapytałem. Lusin czule poklepał smoka po jednej z jego dwuna­stu żabich nóg.

— Efektowny. Zawieziemy na Orę. Niech ogląda­

Drażni mnie, jeśli ktoś mówi o Orze. Połowa moich przyjaciół tam leci, a mnie się nie udało. Złości mnie nie ich szczęście, lecz to, że w najwyższym stopniu interesują­ce spotkanie z mieszkańcami innych światów przekształca­ją w prymitywną wystawę zabawek. Czego też oni na tę Orę nie zabierają!

— Brednie! Nikt tam nawet nie spojrzy na twoje wykopalisko. Każdy Niebianin jest stokroć bardziej nie­zwykły niż wszystkie wasze cudactwa razem wzięte. Są­dzę, że maszyny będą ich ciekawić przede wszystkim.

— Maszyny tak! Zwierzęta również! Wszystko!

— I ty również! — rzuciłem ze złością. — Piękny okaz człowieka piątego wieku: rudowłosy, żółtooki, wzrost metr dziewięćdziesiąt dwa, wiek pod sześćdziesiąt­kę, samotny. Żeby tylko nie zakochała się tam w tobie ja­kaś myśląca ropucha! Nawet na swoim smoku nie uciek­niesz!

Lusin uśmiechnął się i pokiwał głową.

— Zazdrościsz, Eli. Odwieczne uczucie. Starsze od smoków. Rozumiem. Sam bym na twoim miejscu.

Przyzwyczailiśmy się do stylu Lusina, ale nieznajo­mi czasami nie mogą go zrozumieć. Nie lubi zresztą roz­mawiać z nieznajomymi.

Jego wyrzuty zdenerwowały mnie. Oburzony od­wróciłem się. Lusin położył mi rękę na ramieniu.

— Spytaj jak? — poprosił smutnym głosem. — Ciekawe.

Skinąłem głową, aby nie sprawić mu zawodu swoją obojętnością. Z jego opowiadania dowiedziałem się, że w żołądku potwora syntetyzują się substancje palne i że sa­mego smoka ani to ziębi, ani grzeje. Lusin pracuje nad te­matem: „Materializacja potworów ze starożytnych po­dań". Smok ziejący ogniem jest czwartym jego tematem, a potem zamierza stworzyć skrzydlate asyryjskie lwy i pła-zopodobne egipskie sfinksy.

— Chcę boga Hora z sokolą głową. Jeszcze nie za­twierdzony. Mam nadzieję —powiedział Lusin.

Przypomniałem sobie, że Andre wiezie na Orę swo-

ją symfonię „Harmonia gwiezdnych sfer" i że prawykona­nie tego utworu odbędzie się dziś wieczorem w Kairze. Powątpiewam co prawda w talenty muzyczne Andrć, ale wolę już muzykę niż dymiące smoki. Lusin poderwał się.

— Nie wiedziałem. Lecimy do Kairu. Ja przodem. Do dworca rakietowego.

— Sam się rozkoszuj trującymi wyziewami twojego potwora — powiedziałem. — A ja tradycyjnie: raz, dwa i już przeleciałem sto kilometrów.

Udało mi się wyprzedzić Lusina o blisko dwadzie­ścia minut. Czekając na niego umówiłem się z obsługą stacji, że nakarmią smoka w stajni pegazów. Na każdym dworcu rakietowym jest obecnie zagroda skrzydlatych koni, specjalnie dla turystów. Moja prośba nie wzbudzi­ła wielkiego zachwytu, który zupełnie się ulotnił, kiedy powiedziałem, że smok jest ognisty. Zadziorne pegazy nienawidzą flegmatycznych smoków i kiedy tylko je do­strzegą, natychmiast rzucają się na nie z góry. Oczywi­ście ani kopyta, ani zęby nie mogą uszkodzić łuski, ale zwariowane konie atakują uparcie aż do całkowitego wycieńczenia. Nie rozumiem zupełnie, czemu Grecy wy­brali kiedyś do swych poetyckich lotów to szybko nu­żące się w powietrzu zwierzę. Wolałbym osobiście wznosić się ku artystycznym wyżynom na kondorach lub gryfach, które wzlatują wyżej i doskonale szybują nad Ziemią.

Pomachałem ręką do wolno zbliżającego się Lusina.

— Pospiesz się, bo się spóźnimy! Możesz swojego wulkanopodobnego pieszczocha zostawić tutaj. Obiecano mi, że pegazów do niego nie dopuszczą.

2

Pierwszym znajomym spotkanym w Kairze był Allan Croose, również szkolny kolega. Przyleciał dwie godziny przed nami i szedł właśnie do Izby Tras Gwiezdnych. W ręku niósł walizeczkę jak zwykle pełną książek. Allan ubóstwia te starocie. Pod tym względem podobny jest do Pawła Romero, który także nie odrywa się od książek. Pa­weł ślęczy nad nimi, bo taki jest jego zawód, Allan nato­miast grzebie się w nich dla przyjemności. Pełniej się czu­je współczesność, kiedy się trzyma w ręku zetlałe gazety z dwudziestego wieku — mówi ze śmiechem. Allan zawsze albo gniewa się, albo się śmieje. Gniew i radość nie są krańcowymi, lecz sąsiadującymi stanami jego psychiki. Albo jest oburzony, albo pełen zachwytu wywołanego tym tylko, że nie jest oburzony.

Dowiedziawszy się, dokąd idziemy, stanął jak wryty.

— Tylko po to przyjechaliście do Kairu? Mogliście przecież włączyć salę koncertową i z daleka rozkoszować się muzyką.

Pociągnąłem go za rękaw. Nie lubię, kiedy ludzie ni z tego, ni z owego zatrzymują się w pół kroku.

— Symfonii Andre należy słuchać w specjalnych halach. Jego muzyka nie jest przyjemnością, lecz ciężką pracą fizyczną.

Allan poszedł z nami.

— Muszę porozmawiać z Andre — powiedział groź­nym tonem. — Natrę mu uszu po koncercie. Ostatni mo­del jego ruchomego deszyfratora jest do niczego.

— Zwolnij kroku i nie machaj mi tym kufrem przed nosem. Pewnie masz tam pięćdziesiąt kilogramów?

— Sześćdziesiąt trzy. Posłuchajcie, jaka głupia hi-

storia przydarzyła się nam na Procjonie przez niedbalstwo Andre.

O głupiej historii na Procjonie już słyszeliśmy. Zna­li ją wszyscy mieszkańcy Ziemi i planet układu. Wyprawa Allana sprawdzała lekki model Gwiezdnego Pługa przy­stosowanego do szybkich przewozów pasażerskich. W po­bliżu Układu Słonecznego rozpędzać się nie wolno, dlate­go też jedenaście i pól roku świetlnego przebyli w ciągu trzydziestu dziewięciu dni pokładowych. W gwiazdozbio­rze Małego Psa również nie było gdzie się rozpędzić, wo­bec czego osiągnęli zaledwie stukrotną prędkość światła. Za to właśnie w tym gwiazdozbiorze, w układzie planetar­nym Procjona, członkowie wyprawy, sami o tym nie wie­dząc, dokonali wreszcie zapowiedzianego pięć wieków temu odkrycia: znaleźli myślące porosty. Na drugiej spo­śród trzech planet Procjona brakowało światła i ciepła, a skały były pokryte rudym mchem. Astronauci chodzili po mchach, badali je aparatami, ale wykryli jedynie to, że rośliny wysyłają słabe fale magnetyczne. Po powrocie na Ziemię centralny komputer, Wielki Akademicki, rozszy­frował zapisane promieniowanie i stwierdził, że jest to mowa. Udało się odczytać kilka zdań: „Kim jesteście? Skąd? Jak wykształciliście w sobie zdolność ruchu?" Nie­ruchome porosty były najbardziej zdumione tym, że lu­dzie potrafią chodzić.

— Wszystkiemu winien idiotyczny RD-2! — grzmiał Allan na całą ulicę. Zawsze mówił bardzo głośno. — Jest wprawdzie lepszy od naręcznych deszyfratorów, które nadają się tylko do prowadzenia rozmowy z pieska­mi i ptaszkami, to fakt. Na przykład na Polluksie, w Bliź­niętach, pogadaliśmy sobie nieźle z inteligentnymi rybami. Te zabawne nereidy generowały fale ultradźwiękowe, my

zaś nauczyliśmy się przekształcać własne słowa w takie same fale. Zresztą wiecie o tym z transmisji... Ale w trud­nych sytuacjach przyrząd Andrć zawodzi. I taką bezradną maszynę reklamuje się jako ostatni krzyk techniki!

Allan nagle przerwał i zatrzymał się znów. Chcia­łem jeszcze energiczniej pociągnąć go za rękaw, ale ude­rzył mnie wyraz jego twarzy.

— Zupełnie zapomniałem, braciszkowie! — wy­krzyknął i rozejrzał się dokoła, jakby obawiał się, że ktoś go podsłucha. — Do Izby Tras Gwiezdnych dotarła dziś zadziwiająca wiadomość. Nikt na razie nie zna szczegó­łów, ale pewne jest, że odkryto nowy rodzaj istot rozum­nych. Coś w rodzaju prawdziwych ludzi. Wydaje się przy tym, że szaleją Wśród nich bratobójcze wojny, znacznie groźniejsze od starożytnych wojen na Ziemi.

Dziwna i wręcz niepojęta jest dziś dla mnie obojęt­ność, z jaką wówczas słuchaliśmy Allana. Przecież w owej chwili dokonywał się przełom w całej historii ludzkości... Teraz jest to oczywiste dla każdego pierwszoklasisty, ale wtedy Lusin i ja nie zapytaliśmy nawet, kto dostarczył in­formacji o nowo odkrytych istotach i czym one właściwie przypominają ludzi. Wysunąłem tylko przypuszczenie, że mieszkają z dala od najbliższych gwiazd, bo w naszym re­jonie Galaktyki z niczym podobnym dotychczas się nie zet­knięto.

— Nie wiem — odpowiedział Allan. — Wielki Akademicki już drugi dzień analizuje otrzymane informa­cje. Jutro lub pojutrze wszyscy dowiedzą się, do jakich wniosków doszedł komputer.

— Zaczekajmy więc do jutra — rzuciłem niedbale. — Ja osobiście wytrzymam nawet do pojutrza.

Lusin był tego samego zdania. Koncert Andre po-

chłaniał go bardziej niż doniesienie o nowych odkryciach. W owych miesiącach, które poprzedzały naradę na Orze, ciągle słyszeliśmy o nowych istotach rozumnych odkrytych przez wyprawy gwiezdne. Nic więc dziwnego, że straciliś­my poczucie niezwykłości. Dziwy już nam spowszedniały.

— Tłum! — powiedział Lusin wyciągając palec przed siebie.

— Zabraknie miejsc. Pospieszmy się. Ruszyliśmy szybciej. Ogromny Allan wysunął się do przodu. Jeszcze w szkole chodził najszybciej ze wszyst­kich. Jego krok mierzy metr dwadzieścia. Krzyknąłem za nim:

— Zajmij dla nas dwa miejsca obok siebie! Do sali koncertowej wlewały się dwa strumienie lu­dzi. Znajdowaliśmy się bliżej drzwi zachodnich, ruszyliś­my więc tamtędy. Allan przedostał się na czoło, my zaś, osłonięci jego szerokimi barami, posuwaliśmy się za nim. Tuż przy drzwiach zdarzyło się nieprzyjemne zajście, któ­re zepsuło mi humor. Jakaś brzydka, szczupła dziewczyna gwałtownie odsunęła się z drogi prącego naprzód Allana. Nie zdołałem się zatrzymać i wpadłem na nią z rozpędu. Dziewczyna odwróciła się z oburzeniem. Miała wiotką, długą szyję i ciemne oczy. Możliwe zresztą, że pociemnia­ły z gniewu.

— Gbur! — powiedziała gniewnie niskim, melodyj­nym głosem. Twarz jej szpeciły szerokie brwi, równie czar­ne jak oczy.

— Pani też nie nauczono uprzejmości! — odciąłem się, ale chyba tego nie usłyszała. W pierwszej chwili tak się zmieszałem, tak mnie zaskoczył jej nieusprawiedliwio­ny gniew, że zapomniałem języka w gębie. Nim zdołałem odpowiedzieć, byliśmy już daleko od siebie.

Na sali dwukrotnie wstawałem i rozglądałem się do­okoła, starając się odnaleźć tę szczupłą dziewczynę. Ale wśród dwudziestu ośmiu tysięcy osób wypełniających wi­downię niełatwo było ją odszukać. Mogę powiedzieć jed­no: reakcja nieznajomej zaintrygowała mnie bardziej niż zagadkowa nowina Allana.

3

— Andre! — powiedział Lusin. — Cóż to za dziwak!

Andrć nawet na koncercie nie powstrzymał się od robienia kawałów. Zamiast ukazać się na stereoekranie i stamtąd uśmiechnąć się do publiczności, wyszedł na sce­nę. Na rozległej, pustej estradzie wyglądał jak krasnolu­dek. Zaczął wygłaszać mowę: coś o Ziemi i gwiazdach, Niebianach i ludziach, lotach i katastrofach. Utrzymywał przy tym, że wszystko to znalazło odbicie w jego kosmicz­nej symfonii. Tak mi się to wreszcie znudziło, że krzykną­łem: „Dość paplania!" Gdybym wiedział, że wzmacniacze zostały nastrojone na wszystkie dźwięki z sali, z pewnością zachowałbym się ostrożniej. Mój glos ogłuszająco zahu­czał pod stropem, a odpowiedział mu równie gromki śmiech.

Nie speszony Andrć krzyknął wesoło:

— Potraktujemy wasze niecierpliwe wrzaski jako uwerturę do symfonii.

Potem zniknął. Dziko zagrzmiała muzyka gwiezd­nych sfer.

Najpierw zapadaliśmy się. Siedzieliśmy nieruchomo w fotelach trzymając się kurczowo oparć, a jednocześnie na łeb, na szyję pędziliśmy w dół. Stan nieważkości nastą­pił tak gwałtownie, że zakłuło mnie w sercu. Myślę, że

inni widzowie nie czuli się lepiej. Później zabrzmiała deli­katna melodia, w powietrzu zaszybowały klębiaste, różno­barwne obłoczki i grawitacja powróciła. Melodia narasta­ła, organy elektronowe grzmiały wszystkimi swoimi dwu­dziestoma czterema tysiącami głosów, kolorowe chmurki wypełniły się szalonymi skokami świetlistej zorzy, i wszyst­ko zniknęło w wirującym, różnobarwnym deszczu iskier. Nie było widać ani ścian, ani sufitów, ani widzów na sali. Najbliżsi zaś sąsiedzi zmienili się nagle w jakieś pochodnie zimnego płomienia. Wówczas światło zaczęło nabierać cie­pła, melodia przyspieszyła rytm, zwiększyło się przyciąga­nie, a w powietrzu popłynęły fale gorąca. Chciałem już zdjąć marynarkę, kiedy rozbłysła błękitna błyskawica. Do­koła zapłonął złowieszczy fioletowy ogień i na widzów spadł gwałtowny, lodowaty wicher. Nikt nie zdążył się odwrócić ani osłonić twarzy rękami. Zlodowacenie przyszło w świście i brzęczeniu elektronowych głosów. Przeciążenie szybko się zwiększało, płucom zaczęło brakować tlenu. Znów ryknęły trąby, zaśpiewały struny, zadźwięczała miedź i srebro, w fiole­towej mgle zapłonęły pomarańczowe języczki. Lodowate tchnienie ustąpiło miejsca falom ciepła, przeciążenie malało i zmieniało się w nieważkość. Powietrze, aromatyczne i kojące, samo wlewało się do krtani, w głowie kręciło się od subtelnych dźwięków, delikatnych barw, ciepła i uczuda lekkości.

Powtarzało się to trzykrotnie: purpurowy upał przy akompaniamencie grzmotu trąb i nieważkość, błyskawicz­nie narastający, przenikliwie niebieski ziąb wraz z przecią­żeniem i niemal całkowity brak powietrza; melodyjne ró-żowo-pomarańczowe odrodzenie owiane ciepłem. Później po raz ostatni uderzył mróz, runął upał i już zwyczajnie, słonecznie zalśnił strop sali koncertowej.

Skończyła się pierwsza część symfonii.

Ze wszystkich stron dobiegały okrzyki i śmiech. Ktoś postękiwał, ktoś masował odmrożone policzki, ktoś gardłował: „Autor! Dajcie mi autora!" Większość widzów spieszyła się do wyjścia.

— On zwariował! — oburzał się Allan. — Nawet po Andre nie spodziewałem się czegoś podobnego! Po co­ście mnie tu zaciągnęli?

Lusin w milczeniu obserwował zdenerwowanych wi­dzów, ja zaś zaoponowałem:

— Nikt cię nie ciągnął, sam tu przyszedłeś. Dosko­nale też wiedziałeś, co cię czeka. Uprzedzałem, że muzy­kę Andre mogą znieść jedynie atleci.

— Nie jestem ułomkiem i też nie mogłem wy­trzymać! Czyżby i w drugiej części czekał nas taki ko­szmar?

Podałem mu zaproszenie, na którym widniał tekst:

„Andre Szerstiuk. Harmonia gwiezdnych sfer. Symfonia na dźwięk, światło, ciepło, ciśnienie i ciążenie. Część pierwsza — Wir światów. Część druga — Ludzie i Niebia­nie. Część trzecia — Wieczne jak życie".

Allan parsknął i poweselał.

— Brakuje tu jeszcze jednego składnika, zapachu

— wykrzyknął z gromkim śmiechem. — Wyobraźcie sobie cuchnące allegro i wonne adagio! Dla pełni obrazu, co o tym sądzicie?

— Sukces! — powiedział Lusin. — Wszyscy są za­chwyceni i wstrząśnięci. Obojętnych nie ma!

— Nie zachwyceni, lecz przerażeni — poprawiłem.

— Na sali pozostała najwyżej jedna trzecia widzów.

— Nowość. Nie od razu pojmują.

—. Zajmij się raczej swoimi cudacznymi formami, a nie muzyką — poradziłem mu. — Twojego boga Hora

z sokolą głową może uda się w dalekich wyprawach wyko­rzystać do łowów na nietoperze, a jaka korzyść z nowego dzieła Andre?

4

Po rozpasanej części pierwszej druga wydała się nam spo­kojna. Możliwe zresztą, że się już wprawiliśmy. Domino­wało w tym fragmencie światło: skłębiona zielonkawożół-ta mgła, czerwone rozbłyski, wijące się fioletowe pasma, iskry i błyskawice spadające z sufitu niczym kurtyna zorzy polarnej, a potem wszystko utonęło w różowym, ciepłym obłoczku, który rozleniwiał, usypiał myśli i uczucia. Wszystkiemu towarzyszyły melodyjne dźwięki elektroni­cznych głosów. Grawitacja i ciśnienie stopniowo narasta­ły, to znów zanikały, zimno atakowało mniej gwałtownie, a zastępujący je upał był mniej palący. Krótko mówiąc ta część symfonii spodobała mi się. Można ją było znieść, co o dziełach Andre nieczęsto można powiedzieć.

Za to w trzeciej części znów dostaliśmy za swoje. „Wieczne jak życie" mogło każdego wpędzić do grobu. Andre najwidoczniej chciał dowieść, iż życie nie jest zaba­wą, i dopiął swego. Opalał nas, mroził, ogłuszał i oślepiał co najmniej przez dwadzieścia minut. Symfonia się skoń­czyła, a widzowie dalej siedzieli bez ruchu, nie mogąc przyjść do siebie. Niektórzy wyglądali na tak wycieńczo-nych, że aż się roześmiałem. Allan zachwycał się hałaśli­wie. Z nim tak jest zawsze. Niezwykłości najpierw go zas­kakują, a później wprowadzają w stan euforycznej radoś­ci.

— Mocna rzecz! — wrzeszczał. — Poczęstować taką symfonią istoty z Alfy Centauri lub z Syriusza — a nie

mają one zbyt wielu kości — i zostanie z nich mokra pla­ma! Nie, to zupełnie bycze!

W opustoszałej sali rozległ się głos: przyjaciele au­tora symfonii proszeni są do wschodniego wyjścia. Allan popędził wyprzedzając ostatnich wychodzących widzów. Ja i Lusin nie spieszyliśmy się zbytnio. Wiedziałem, że Andre na mnie zaczeka.

Przy wschodniej bramie szybko zebrała się grupka przyjaciół. Wkrótce zabolała mnie ręka od uścisków. Ład-niutka Żanna Uspieńska, żona Andre, promieniała. Ona zawsze cieszy się jak dziecko, jeżeli Andre uda się cokol­wiek, i trzeba powiedzieć, że często ma powody do radoś­ci. Tym razem mogłaby zachować się trochę powściągli­wiej .

Żanna powiedziała głośno:

— Zmieniłeś się, Eli! Po prostu trudno uwierzyć, że jesteś taki opalony i sympatyczny. Słuchaj, czyś się przy­padkiem nie zakochał?

Wiedziałem, czemu mówi tak głośno i bardzo mi się to nie spodobało. Zbliżał się do nas Leonid Mrawa z Olgą Trondicke. Groźny Leonid tym razem sprawiał wrażenie niemal wesołego, Olga zaś jak zwykle była zrównoważona i pogodna. Zrozumiała oczywiście aluzję Żanny, ale nie dała tego po sobie poznać, Leonid natomiast z taką silą potrząsnął moją ręką, że aż syknąłem z bólu. Ten olbrzym (dwa metry trzydzieści) wbił sobie do głowy, że stoję mu na drodze. Obawiam się, że Olga utrzymuje go w tym błę­dzie. Jest to tym dziwniejsze, że w przeciwieństwie do Żanny nie ma w sobie ani odrobiny kokieterii.

— Cieszę się, że cię widzę — powiedziała Olga. — Zdaje mi się, że byłeś na Marsie?

— A czego miałbym tam szukać? — odburknąłem.

— Montowaliśmy siódme sztuczne słońce na Plutonie, pe­wnie o nim słyszałaś.

— Oczywiście. Żóitoczerwony karzeł o zwykłej gę­stości, moc ośmiu tysięcy albertów. Obliczyłam niedawno, że ta moc nie wystarczy do normalnej pracy. Nie czytałeś mojej notatki?

— Nie. Twoje notatki są zbyt uczone dla mnie! Olga nie obraziła się i nie zmartwiła. Słuchała spo­kojnie, nadal pogodna i rumiana. Jestem pewien, że nie zastanawiała się w ogóle nad sensem moich słów. Wystar­cza jej, że mówię. Słucha tylko brzmienia głosu.

Żanna wykrzyknęła i potrząsnęła ufryzowanymi włosami, tak jasnymi, że z dala wyglądają jak siwe.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Eli!

— Tak — odpowiedziałem. — Zakochałem się. Wiesz w kim? W tobie. Długo to ukrywałem, ale już dłu­żej nie mogę. I co teraz zamierzasz zrobić?

— Zniosę to z pogodą, a może powiem Andre, żeby wiedział, jakich to ma przyjaciół.

Odwróciła się do mnie plecami. Żanna tak pragnie się wszystkim podobać, że gniewa się, kiedy ktoś z tego żartuje.

— Allan ma ciekawą wiadomość — powiedziałem, aby skierować rozmowę na inne tory. — Allan, powtórz z łaski swojej rewelacje o nowych odkryciach.

Znów, tak samo jak przedtem Lusin i ja, nikt nie potraktował poważnie nowości Allana. Wszyscy wysłu­chali go obojętnie, jakby plotkował o jakichś głupstwach, a nie dzielił się najważniejszą informacją otrzymaną kie­dykolwiek przez ludzkość. Dziś, wspominając te dni, sta­ram się i nie mogę pojąć, czemu byliśmy wówczas tak nie-wybaczalnie lekkomyślni. Ta lekkomyślność była tym bar­

dziej niepojęta, że Leonid i Olga, kapitanowie wielkiej że­glugi kosmicznej, już wówczas cieszyli się sławą doświad­czonych astronautów. Oni w każdym razie powinni byli zorientować się, co oznacza odkrycie na naszych trasach galaktycznych istot równych nam intelektem i potęgą. Leo­nid postąpił jeszcze lekkomyślniej ode mnie, gdyż po prostu machnął ręką na opowieść Allana. Nasze malutkie sztuczne słońce na Plutonie interesowało go bardziej.

— Zadziwia mnie wasz konserwatyzm — powie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin