Harry Turtledove - Wojna światów - w równowadze.rtf

(1584 KB) Pobierz
Harry Turtledove

Harry Turtledove

Wojna światów: w równowadze

Przekład: Antoni S. Kowal AMBER

Tytuł oryginału: WORLD WAR: IN THE BALANGe

Ilustracja na okładce: LARRY ROSTANT

Redakcja merytoryczna: ALICJA MAKOWSKA

Redakcja techniczna: LIWIA DRUBKOWSKA

Korekta: HANNA RYBAK

Copyright 1994

by Harry Turtledove

For the Polish edition

Copyright 1997

by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-7169-253-

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 1997.

Wydanie I Druk: Elsnerdruck Berlin

Rozdział I

Pan floty Atvar wszedł raźnym krokiem na stanowisko dowodzenia statku flagowego „127-my cesarz Hetto”. Na jego widok oficerowie zastygli w bezruchu na swoich miejscach. Po tym jednak, jak poruszały się jego oczy - jedno w lewo, drugie w prawo - widać było, że ich zignorował. Niechby jednak który był takim durniem, żeby zapomnieć okazania mu szacunku - na pewno spostrzegłby to. I zapamiętał.

Pan statku Kirel stanął wraz z nim przy projektorze. Malowidła na ciele kapitana były w rysunku nieco mniej skomplikowane niż te, które nosił jego zwierzchnik. Atvar, jak co rano, rzekł:

- Przypatrzmy się celowi.

Kirel nacisnął wskazującym szponem panel kontrolny. Zobaczyli kulę w kolorach błękitu, szarości i bieli, doskonały przykład dryfującego w przestrzeni życionośnego świata. Wszyscy oficerowie skierowali wzrok na hologram. Atvar, jak to było w jego zwyczaju, obszedł projektor dookoła, by przyjrzeć się obrazowi z wszystkich stron. Kirel podążał za nim. Kiedy wrócili na miejsce, Atvar wysunął rozwidlony język.

- Wygląda to na zimne miejsce - powiedział.

- Zimne i wilgotne.

- A jednak będzie służyć Rasie i cesarzowi - odparł Kirel.

Kiedy wymawiał te słowa, pozostali oficerowie powrócili do swoich zadań. To był koniec porannego rytuału.

- Szkoda, że taka gorąca biała gwiazda jak Tosev, wysiedziała takie chłodne jajo - ciągnął Kirel.

- Doprawdy, szkoda - zgodził się Atvar.

Ten zimny świat okrążał gwiazdę ponad dwa razy większą od słońca, pod którym się wychował. Niestety, tor planety biegł po zewnętrznej granicy biosfery. Tosev 3 miał nie tylko za dużo wody, ale gdzieniegdzie leżały na nim połacie lodu. W trzech światach, należących do imperium, zamarzniętą wodę rzadko kiedy widywało się poza laboratorium.

- Jeśli nawet Tosev 3, biorąc pod uwagę przeciętną, jest chłodniejszy od tego, do czego przywykliśmy, to nie powinno być wielkiego kłopotu z zamieszkaniem tutaj, a w niektórych częściach tego świata może być nawet przyjemnie. - Otworzył lekko szczęki i ukazał małe, ostre, równe zęby.

- Tubylcy nie powinni stanowić dla nas kłopotu.

- Na cesarza, to prawda. - Chociaż jego suweren był odległy o lata świetlne, Atvar automatycznie opuścił na chwilę oczy. Tak samo postąpił Kirel. Potem Atvar również otworzył szczęki, dzieląc rozbawienie z panem statku.

- Pokaż mi jeszcze raz te obrazy zebrane przez sondę.

- Tak jest. - Kirel delikatnie wykonał kilka ruchów przy panelu kontrolnym projektora.

Tosev 3 zniknął. Zastąpił go obraz przedstawiający typowego mieszkańca planety: dwunożną istotę o czerwonobrązowej skórze, nieco wyższą od przeciętnego samca Rasy. Dwunożna istota owinięta była w połowie tułowia kawałkiem tkaniny, niosła łuk i kilka strzał z kamiennymi grotami. Z czubka jej głowy wyrastało czarne futro. Dwunożny zniknął. Jego miejsce zajął inny. Obleczony był od stóp do głów w szatę z brudnej, szarawej garbowanej skóry. Z pasa zwisał mu zakrzywiony żelazny miecz. Obok stało brązowe, pokryte futrem zwierzę z długą szyją i garbem na grzbiecie. Atvar wskazał na włochatego stwora, a potem na szatę dwunożnego.

- Nawet tubylcze istoty muszą chronić się przed okropnym klimatem Tosev 3. - Przejechał dłonią po gładkich, lśniących łuskach na swoim ramieniu.

W projektorze holograficznym ukazało się więcej dwunożnych istot; niektóre miały czarną skórę, inne złoto-brązową, inne znów jasnoczerwoną, prawie różową. Kiedy obrazy się zmieniały, Kirel ponownie otworzył szczęki w rozbawieniu. Pokazał na projektor.

- Uwaga. Teraz! Straszliwy wojownik z Tosev 3.

- Zatrzymaj ten obraz. Niech każdy mu się przyjrzy dokładnie - rozkazał Atvar.

- Tak jest. - Kirel wyłączył zmianę obrazów.

Wszyscy oficerowie znajdujący się na stanowisku dowodzenia skierowali po jednym oku na hologramy, ale drugim patrzyli na swoją pracę. Atvar roześmiał się cicho, studiując postać tosewickiego wojownika. Tubylec należał do rasy różowej. Można to było rozpoznać tylko po jednej dłoni i twarzy. Ochronny ekwipunek pokrywał niemal całkowicie resztę jego ciała, podobnie jak szaty spowijające poprzedniego dwunoga. Spiczasty żelazny hełm z kilkoma wgięciami tkwił na czubku jego głowy. Nosił podrdzewiałą kolczugę, która sięgała mu niemal do kolan i ciężkie skórzane buty. Cienki płaszcz z błękitnej materii osłaniał kolczugę przed słońcem. Zwierzę, na którym jechał dwunożny - trochę zgrabniejszy kuzyn garbatego stwora - wyglądało na znużone tym, co się wokół niego dzieje. Z siedzenia dwunożnego wyrastała zakończona żelaznym ostrzem włócznia. Jeździec był uzbrojony jeszcze w prosty miecz, nóż i tarczę z namalowanym krzyżem.

- Czy myślicie, że jego rodzaj będzie w stanie przeciwstawić się pociskom, opancerzonym wozom bojowym i samolotom? - Pytanie Atvara było retoryczne.

Oficerowie roześmieli się. Oczekiwali łatwego podboju, w wyniku którego dołączą czwartą planetę i układ słoneczny do włości imperatora. Kirel nie chciał być gorszy w okazywaniu entuzjazmu od swojego dowódcy i dodał:

- To są ostatnie obrazy; pochodzą zaledwie sprzed około tysiąca sześciuset lat. - Przerwał i postukał w kalkulator

- To będzie około ośmiuset obrotów Tosev 3. A jak dalece, moi bracia-wojownicy, jak bardzo może się zmienić świat w ciągu zaledwie ośmiuset obrotów?

Oficerowie roześmieli się znowu, tym razem głośniej. Atvar śmiał się wraz z nimi. Historia Rasy sięgała stu tysięcy lat wstecz; przez prawie połowę tego czasu - odkąd wypracowano technikę zapewniającą męskich potomków - na tronie zasiadała dynastia Ssumaz. Dwadzieścia osiem tysięcy lat temu, za panowania cesarzy Ssumaz, Rasa podbiła Rabotev 2, a osiemnaście tysięcy lat później zajęła Halless. Teraz przyszła kolej na Tosev 3. Atvar pomyślał, że podbojów dokonuje się coraz szybciej.

- Wykonujcie dalej swoje obowiązki, słudzy cesarza - powiedział pan floty.

Oficerowie znieruchomieli po raz drugi, kiedy opuszczał stanowisko dowodzenia. Wrócił do swojej kajuty. Zajmował się właśnie uciążliwą robotą papierkową, która towarzyszy czynnościom dowódczym, gdy zapiszczał sygnał przy drzwiach. Zaskoczony, podniósł wzrok znad ekranu komputera. O tej porze nikt nie powinien, według rozkładu dnia, przerywać mu pracy. Rasa nie tak łatwo zrywa z rutyną. Alarm w przestrzeni kosmicznej był raczej nieprawdopodobny, a więc kto ośmieliłby się przerywać mu pracę w związku ze sprawą o mniejszym znaczeniu?

- Wejść - warknął.

Młody oficer, który wszedł do kajuty, wyglądał na zdenerwowanego. Koniuszek ogona poruszał mu się, rozglądał się na wszystkie strony, jakby w przeczuciu niebezpieczeństwa czającego się w pomieszczeniu.

- Dostojny panie floty, krewniaku cesarza. Jak wiesz, zbliżyliśmy się bardzo do układu Tosev - powiedział ledwie słyszalnym szeptem.

- Dobrze, że mi o tym mówisz - odparł Atvar z nutą sarkazmu w głosie.

- T... tak, dostojny panie floty. - Oficer wyglądał tak, jakby miał ochotę uciec, ale opanował się i mówił dalej:

- Dostojny panie floty, jestem wodzem drugiej rangi w wydziale łączności. W ciągu kilku ostatnich dni pokładowych odkryłem niezwykłą transmisję radiową dochodzącą z tego układu. Wygląda na wysłaną przez inteligentne istoty i... i - spodziewając się wybuchu gniewu Atvara zmusił się, by kontynuować - sądząc z niewielkich przesunięć w widmie, pochodzi ona z Tosev 3. Pan floty był zbyt zaskoczony, żeby odczuwać wściekłość.

- To śmieszne - stwierdził. - Śmiesz twierdzić, że te ujeżdżające zwierzęta dzikusy, które zostały sfotografowane przez nasze sondy, zdołały w przeciągu dziejowego mgnienia oka odkryć elektronikę? Na osiągnięcie takiego stopnia rozwoju potrzebne są tysiąclecia.

- Dostojny panie floty, ja niczego nie twierdzę - powiedział drżącym głosem Erewlo. - Ja tylko przedstawiłem ci raport o anomaliach, które mogą okazać się ważne dla naszej misji, a w konsekwencji - dla Rasy.

- Wynoś się - powiedział Atvar stłumionym głosem, w którym czaiło się śmiertelne niebezpieczeństwo.

Erewlo szybko się wycofał. Pan floty patrzył w ślad za wychodzącym oficerem. Raport był śmieszny. Rasa podlegała przemianom, ale powolnym. Zmiany były niewielkie, ledwie wyczuwalne. Chociaż zarówno mieszkańcy Rabotev, jak i Halless ulegli podbojowi zanim wynaleźli radio, mieli za sobą względnie długi powolny rozwój. To była, z pewnością, norma wśród ras inteligentnych. Atvar zwrócił się do komputera. Dane, o których wspomniał wódz drugiej rangi, pojawiły się na ekranie. Zaczął je studiować i zapytał komputer o ich znaczenie. Znaczenie było takie, jak powiedział Erewlo: z prawdopodobieństwem prawie równym jedności, były to sztuczne sygnały radiowe dochodzące z Tosev 3. Pan floty wywarczał polecenie, którego komputer, ze względów technicznych, nie był w stanie wykonać. Jeśli tubylcy z Tosev 3 jakimś trafem byli w posiadaniu radia, to co jeszcze potrafią? O ile hologram Tosev 3 wyglądał jak planeta dryfująca w przestrzeni, to sam glob, widziany przez szybę pancerną, wyglądał jak holograficzny obraz. Teraz, by przemieścić się na jego drugą stronę, pan floty Atvar musiał czekać, aż „127-my cesarz Hetto” zakończy pół obiegu orbity. Pan floty wpatrywał się w przemykającą pod statkiem planetę. Przyglądał się jej od czasu, kiedy flota przybyła na miejsce. Nikt w długiej historii Rasy nie stawał wobec takiego dylematu. Zebrani panowie statków czekali stojąc, aż Atvar wyda im rozkazy. To on ponosił odpowiedzialność i zbierał nagrody, ale również i ryzykował.

- Tubylcy z Tosev 3 są bardziej zaawansowani technicznie niż nam się zdawało, gdy podejmowaliśmy tę wyprawę - powiedział, przypatrując się, czy to proste stwierdzenie wywoła jakąś reakcję.

Jak jeden mąż pochylili głowy na znak zgody. Atvar zacisnął szczęki - gdyby im mógł poprzegryzać karki! Ani trochę nie mieli zamiaru mu pomóc. To on ponosi odpowiedzialność. Nie może nawet poprosić cesarza o instrukcje. Przesłanie dotarłoby do rodzimej planety za dwadzieścia cztery lata. Drugie tyle należałoby czekać na odpowiedź. Siły inwazyjne mogłyby przez ten czas hibernować, ale kto wie, co tymczasem wynaleźliby Tosewici?

- Wydaje się, że obecnie Tosewici prowadzą między sobą kilka wojen. Jak uczy nas historia, brak jedności działa na naszą korzyść - powiedział Atvar.

Historia starożytna - pomyślał. Cesarstwo rządzone jest centralnie od tak dawna, że nikt nie ma doświadczenia w rozgrywaniu polityki „dziel i rządź”. Ale podręczniki mówią, że taka okoliczność może się zdarzyć. A podręczniki zazwyczaj się nie mylą. Kirel skłonił się na znak szacunku. W ten uprzejmy sposób dawał znać, że chce przemówić. Atvar zwrócił na niego oboje oczu z ulgą, że ktoś powie przynajmniej część tego, co myśli.

- Czy to pewne, że jesteśmy w stanie pokonać Tosewitów, panie floty? Poza radiem i radarem mają własne samoloty, a także opancerzone wozy bojowe, nasze sondy jasno to pokazały - powiedział pan statku „127-my cesarz Hetto”.

- Ale ich broń jest znacznie gorsza niż nasza podobnego typu. Sondy również dokładnie to pokazały - dodał Straha, pan statku ,,206-ty cesarz Yower”.

Wśród panów statków miał rangę niższą jedynie od Kirela i chciał go pewnego dnia prześcignąć. Kirel znał ambitne plany Straha. Porzucił pełną szacunku postawę i groźnie spojrzał na rywala.

- Ogromna ilość tej broni jest w akcji i stale wytwarzana jest nowa broń. Natomiast nasze zapasy są ograniczone do tych, które przywieźliśmy ze sobą przez lata świetlne.

- Czy Tosewici mają broń atomową? - szydził Straha.

- Jeśli zawiodą inne środki, możemy ich zbombardować i wymusić posłuszeństwo.

- W ten sposób zmniejszymy wartość planety dla kolonistów, którzy przylecą za nami - powiedział Kirel.

- Co zatem proponujesz? - spytał Straha.

- Czy mamy powrócić nie osiągnąwszy niczego?

- Taka decyzja leży w kompetencjach pana floty - powiedział Kirel z uporem.

Miał rację; decyzja o rezygnacji z inwazji należała do Atvara. Nie zostanie potępiony, jeśli się wycofa - to znaczy, nie zostanie potępiony oficjalnie. Jednak zamiast zostać zapamiętanym na wieki jako Atvar Zdobywca Światów - tylko dwóch wodzów nosiło ten przydomek przed nim - zostanie zapisany w annałach jako Atvar Uciekinier. Byłby pierwszym noszącym takie miano. Ale mało komu zależałoby na tak wątpliwym zaszczycie. To on ponosił odpowiedzialność. W końcu, nie miał wyboru.

- Czy przebudzenie i orientacja żołnierzy przebiegła pomyślnie? - zapytał panów statków.

Nie potrzebował ich potwierdzającego syku, żeby znać odpowiedź na to pytanie; śledził raporty komputera zanim jeszcze flota weszła na orbitę Tosev 3. Broń i wojownicy cesarza byli gotowi.

- Wykonać - powiedział. Panowie statków ponownie zasyczeli.

- Dalej, Joe! - Sam Yeager ryknął do swojego pitchera - gracza serwującego.

- Jeszcze jeden raz. Dasz radę. Mam nadzieję, dodał w myśli.

Joe Sullivan ruszył do akcji, okręcił się, podał. Czego można wymagać od siedemnastoletniego dzieciaka, pomyślał Yeager. Ale dzisiaj piłka poleciała wielkim łukiem i uderzyła w zewnętrzny róg. Ręka sędziego uniosła się. Kilkunastu ludzi w kilkusetosobowym tłumku zaczęło wiwatować. Sullivan strzelił jeszcze raz. Wielki, leworęczny baseman - gracz na pierwszej bazie, o nazwisku Kobeski, odwrócił się za późno i pozwolił, żeby piłka przeleciała z lewej strony.

- Cholera! - powiedział na głos i zdegustowany rzucił kij na ziemię.

Yeager odsunął się do tyłu o kilka kroków. Kiedy piłka uderzyła go w rękawicę, nakrył ją natychmiast drugą ręką. Potem pobiegł w stronę szatni przeznaczonej dla gości. To samo zrobiła reszta drużyny Decatur Commodores.

- Wynik końcowy, Decatur 4, Madison - powiedział spiker do obdrapanego małego mikrofonu. - Zwycięża Sullivan, przegrywa Kovacs. Springfield Brownies rozpoczynają rozgrywkę ligową z Blues tutaj, w Breese Stephens Field jutro. Mecz rozpoczyna się w południe. Mam nadzieję, że się znowu spotkamy.

Yeager, ledwie dobiegł do szatni, wyciągnął z bocznej kieszeni aksamitnego dresu paczkę cameli. Zapalił, zaciągnął się głęboko i z zadowoleniem wydmuchnął obłoczek dymu.

- Tak to się robi, Joe - krzyknął do Sullivana, który szedł przed nim tunelem prowadzącym do szatni gości.

- Piłkę puszczaj nisko i z dala od takiego wielkiego byka jak Kobeski.

- O tak, dzięki Sam - powiedział zwycięski pitcher przez ramię.

Zdjął czapkę i wytarł rękawem spocone czoło. Zaczął rozpinać koszulę. Yeager gapił się na plecy Sullivana. Zdziwiony wolno pokręcił głową. Ten dzieciak nawet nie wie, co zrobił; przypadkowo postąpił tak jak trzeba. Ma tylko siedemnaście lat, przypomniał sobie Yeager. Większość zawodników Commodores była w wieku Joego - dzieciaki za młode na pobór. Yeager czuł się przy nich staro nawet jak na te trzydzieści pięć lat, które miał naprawdę. Jego „szatnią” był gwóźdź wbity w ścianę. Usiadł na zydlu i zaczął ściągać ubranie. Bobby Fiore opadł ciężko na stołek obok. Drugi baseman też był weteranem walk i współlokatorem Yeagera.

- Staję się za stary na to - powiedział krzywiąc się.

- Co proszę? Masz dwa lata mniej niż ja - stwierdził Yeager.

- Chyba tak, coś koło tego - okolona brodą, ciemna, pociągła twarz Fiorego przypominała maskę o smutnym wyrazie. Stanowiła ostry kontrast w stosunku do Yeagera, którego jasne, rumiane oblicze nasuwało natychmiast skojarzenie, że jego właściciel pochodzi ze wsi.

Ponury Fiore ciągnął dalej:

- Jaki jest, do cholery, sens gry w tej zakichanej drugiej lidze w naszym wieku? Ciągle ci się wydaje Sam, że będziesz wielkim zawodnikiem?

- Kto wie? Wojna trwa już dość długo. Mogą wziąć do wojska każdego, a mnie nie pozwolili tknąć karabinu. Pół roku temu chciałem się zaciągnąć na ochotnika, to było zaraz po ataku na Pearl Harbor.

- O Jezu, ty przecież masz sztuczną szczękę - powiedział Fiore.

- To nie znaczy, że nie mogę jeść albo strzelać - odparł Yeager.

O mało nie umarł w czasie epidemii grypy w 1918 roku. Zęby, osłabione gorączką, spróchniały mu w dziąsłach i wypadły w ciągu następnych kilku lat. Zanim jeszcze zaczął się golić, nosił już pełny sztuczny garnitur w górnej i dolnej szczęce. Jak na ironię, jedyne własne zęby, jakie mu zostały były to zęby mądrości, właśnie te, które wszystkim innym sprawiają tyle kłopotu. Wyrżnęły się w doskonałym stanie, długo potem, kiedy wszystkie inne mu wypadły. Fiore tylko parsknął i wszedł pod prysznic. Yeager poszedł za nim. Umył się szybko; woda była zimna. Mogło być gorzej, myślał, kiedy wycierał się do sucha. W niektórych trzecioligowych szatniach nie ma nawet natrysków dla drużyn gości. Chciał uniknąć powrotu do hotelu w lepiącym się, cuchnącym dresie, co było zwyczajem ligi „krzakowej”. Wrzucił dres do płóciennej torby razem z kolcami i rękawicami. Kiedy zaczął się przebierać w codzienne ubranie, podjął rozmowę z Fiore.

- To co mam zrobić Bobby, zrezygnować? Za długo już się tym zajmuję. Poza tym, niewiele więcej potrafię poza grą w piłkę.

- A co musisz umieć, żeby dostać pracę w zakładach zbrojeniowych? Zarobisz więcej niż tu - zapytał Fiore.

- A dlaczego ty tego nie zrobisz, skoro ci to wszystko wychodzi bokiem? - odparł Yeager. Fiore odchrząknął.

- Zapytaj mnie tego dnia, kiedy nie zdobędę ani jednego punktu. Dziś miałem dwa z czterech. - Przewiesił niebieską torbę przez ramię i wyszedł z szatni, przepychając się przez tłumek.

Yeager poszedł wraz z nim. Kiedy przechodzili, gliniarz stojący przy wejściu dla zawodników dotknął palcami czapki. Sądząc po jego białych wąsach, mógł być ochotnikiem podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej. Obaj zawodnicy równocześnie głęboko odetchnęli i uśmiechnęli się do siebie. W powietrzu czuć było słodki zapach bułek i chleba dochodzący z piekarni Gardnera po drugiej strome ulicy przy parku.

- Mam kuzyna, który prowadzi małą piekarnię w Pittsburghu. U niego tak ładnie nie pachnie - powiedział Fiore.

- Następnym razem, jak będę w Pittsburghu, powtórzę twojemu kuzynowi, co powiedziałeś - odparł Yeager.

- Nie pojedziesz ani do Pittsburgha, ani do żadnego innego pierwszoligowego miasta, nawet gdyby wojna miała potrwać do roku 1955 - odgryzł się Fiore.

- Jaka jest najlepsza liga, w której kiedykolwiek grałeś?

- Grałem przez pół sezonu dla Birmingham w 1933 - odparł Yeager. - Southern Association, klasa A-1. W drugiej grze w czasie święta 4 Lipca złamałem nogę w kostce i wypadłem z obiegu do końca roku.

Wiedział, że spadł o stopień, może o półtora stopnia, kiedy wrócił w następnym sezonie. Wiedział też, że jeśli kiedykolwiek miał prawdziwą szansę na zrobienie kariery, to przepadła ona wraz ze złamaną nogą.

- To mnie wyprzedzasz. Grałem przez trzy tygodnie w Albany - Eastern League, klasa A - ale jak popełniłem trzy błędy w jednej grze, wyrzucili mnie natychmiast. Skurwiele. - Fiore powiedział to bez większego zapamiętania. Jeśli skrewisz, na twoje miejsce zawsze znajdzie się chętny zawodnik. Kto tego nie rozumie, nie ma po co grać za pieniądze.

Yeager zatrzymał się przy kiosku za rogiem hotelu i kupił magazyn.

- Coś do poczytania w pociągu do Decatur - powiedział, wręczając facetowi w budce ćwierć dolara.

Rok temu dostałby parę centów reszty. Teraz nic nie dostał. Kiedy się ma trzecioligowe zarobki, liczy się każdy cent. Fiore aż ściągnął wargi, kiedy zobaczył, co kupił Yeager.

- Możesz czytać te bzdury Bucka Rogersa?

- Lubię to - Yeager kurczowo złapał nowe wydanie „Astounding”.

- Kto by kilkadziesiąt lat temu uwierzył w bombardowania, lotniskowce, albo w czołgi? A oni tu pisali o tym wszystkim już dawno temu.

- No tak, żałuję, że się nie pomylili - westchnął Fiore; Yeager nie potrafił tego skomentować.

Kilka minut później dotarli do hotelowego holu. Recepcjonista włączył radio, żeby złapać popołudniowe wiadomości. Pełen godności, głęboki głos H. V. Kaltenborna mówił o walkach w północnej Afryce, w pobliżu Ghazali, o wojnie w Rosji, na południe od Charkowa, o lądowaniu Amerykanów na wyspie Espiritu Santo w archipelagu Nowych Hebrydów. Yeager przypomniał sobie, że Espiritu Santo leży gdzieś na południowym Pacyfiku. Nie miał jednak pojęcia gdzie dokładnie. Nie mógłby też znaleźć Ghazali albo Charkowa bez dużego atlasu i sporej dozy cierpliwości. W czasie tej wojny wymieniano jedną po drugiej miejscowości, o których nigdy nie uczył się w szkole. Słyszał jak Kaltenborn mówił dalej: „Dzielni patrioci czescy dokonali pod Pragą zamachu na Reinharda Heydricha, zastępcę „Protektora Czech i Moraw”, współorganizatora eksterminacji ludności w krajach okupowanych przez III Rzeszę. Utrzymują, że go zabili. Radio niemieckie obwinia za zamach „zdradzieckich Brytyjczyków” i twierdzi, że Heydrich żyje.

- Miło słyszeć, że gdzieś posunęliśmy się naprzód, nawet, jeśli nie potrafię wymówić nazwy tego miejsca - powiedział Yeager.

- To znaczy „Duch Święty” - podpowiedział mu Fiore. - To musi być po hiszpańsku, ale brzmi wystarczająco podobnie do włoskiego, żebym zrozumiał.

- O.K. - powiedział Yeager, zadowolony, że go oświecono.

Podszedł do schodów, za nim szedł Fiore. Windziarz uśmiechał się szyderczo. To nieodmiennie powodowało, że Yeager czuł się jak sknera, ale był tak przyzwyczajony do tego uczucia, że nie przejmował się tym zbytnio. Hotel i tak był tani, miał tylko jedną łazienkę przy końcu korytarza na każdym piętrze. Otworzył drzwi, rzucił torbę na łóżko, wyjął walizki i położył je obok torby. Zaczął automatycznie przekładać ubrania z torby i z szafy do walizek tak, jak odbijał piłki. Gdyby myślał o tym, co robi, zajęłoby mu to dwa razy tyle czasu, ale w małomiasteczkowych hotelikach spędził połowę życia. O czym tu należało jeszcze myśleć? Na drugim łóżku, Fiore pakował się z tą samą bezmyślną zręcznością. Prawie jednocześnie skończyli i znieśli bagaże na dół. W holu pojawili się jako pierwsi, bo dla większości kolegów z drużyny, z braku wprawy, pakowanie się nie było tak łatwe.

- Jeszcze jedna podróż zakończona - powiedział Yeager. - Ciekawe, ile mil przejechałem przez te wszystkie lata.

- Nie wiem - odpowiedział Fiore.

- Ale jakbym znalazł używany samochód z takim przebiegiem mil na liczniku, to za żadne skarby bym go nie kupił.

- Idź do diabła - roześmiał się Yeager.

Używany samochód z takim przebiegiem najprawdopodobniej w ogóle nie nadawałby się do użytku. Pojedynczo i parami reszta graczy Commodores zeszła na dół. Paru wyszło, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, reszta skupiła się w małe grupki. Związki młodości były silniejsze niż więzy łączące drużynę. Yeager posmutniał, ale rozumiał to. Dawno temu, w 1925 roku, kiedy zaczynał grać zawodowo też nie miał śmiałości, żeby podejść do weteranów drużyny. Wojna pogorszyła tylko sprawę, zabierając prawie wszystkich młodszych od niego i Fiore, a starszych od tych dzieciaków. Menażer, Pete Daniels (powszechnie zwany Mutt) uregulował rachunki u recepcjonisty, potem odwrócił się do swojego oddziału i oznajmił:

- Chodźcie, chłopaki. Musimy złapać pociąg o piątej. - Kiedy mówił, przeciągał i łączył słowa typowo dla człowieka, który wychowywał się na farmie gdzieś nad Missisipi.

Przed trzydziestu laty załapał się na prawie dwa sezony z Cardinals, kiedy ten zespół był prawie na samym dole listy. Potem, przez długi czas, grywał w drugorzędnych drużynach. Yeager zastanawiał się, czy Mutt nadal marzył o tym, by być menażerem w pierwszej lidze. Nigdy nie miał śmiałości, żeby o to zapytać, ale wątpił w to: wojna nie otworzyła mu drogi do kariery. Najprawdopodobniej Daniels był tutaj, bo nie widział dla siebie niczego lepszego do roboty. Byłoby to zatem coś, co ich łączyło.

- No, to chodźmy - powiedział Daniels jak tylko recepcjonista wręczył mu rachunek.

Wyszedł sam na ulicę. Commodores podreptali za nim. W ubiegłym roku wepchnęliby się do trzech albo czterech taksówek i pojechali na stację. Ale w związku z trudnościami w zaopatrzeniu w benzynę i opony, taksówki wymiotło z ulic. Zawodnicy czekali na skrzyżowaniu aż nadjedzie autobus. Potem wrzucili po parę centów do automatu biletowego i weszli do wozu. Autobus pojechał wzdłuż Washington Avenue. Na skrzyżowaniach z ulicami biegnącymi z północy na południe Yeager mógł po obu stronach zobaczyć wodę; Madison położone było na wąskim pasie ziemi między jeziorami Mendota i Monona. Autobus okrążył Capitol Park, wrócił na Washington Avenue i pojechał dalej na stację Illinois Central. Nad niską zabudową miasta dominował Kapitol; zwieńczony granitową kopułą biały marmurowy budynek wznoszący się na planie greckiego krzyża. Autobus zatrzymał się dokładnie na wprost dworca. Mutt Daniels machał biletami na pociąg. Trzymał rękę na pulsie podczas objazdu czterech miast w Illinois, Iowa i Wisconsin; następne cztery miesiące Commodores spędzą w Fan's Field. Przez ten czas będzie się musiał martwić najwyżej o ustawianie zawodników na boisku. Ciemnoskóry bagażowy podjechał wózkiem. Dotknął palcami daszka czapki, uśmiechnął się i pokazał garnitur złotych zębów

- Witam, panowie - mówił z akcentem południowym, jeszcze silniejszym niż menażer.

Yeager pozwolił, żeby facet postawił jego bagaże na wózku i dał mu parę centów, co wywołało promienny uśmiech na jego twarzy. Fiore usiadł w wagonie obok Yeagera.

- Kiedy mój tatuś po raz pierwszy przyjechał ze starego kraju do Nowego Jorku, wsiadł tam do pociągu do Pittsburgha, gdzie mieszkał już wujek Joe. Pierwszy czarny, jakiego w życiu zobaczył, to był kelner. I też miał złote zęby, tak jak ten bagażowy.. Przez całe miesiące mój stary myślał, że kolorowi mają taki zwyczaj wstawiania sobie złotych zębów - powiedział.

Yeager roześmiał się zanim odpowiedział:

- Do diabła, wychowałem się między Lincoln a Omaha i nie widziałem ani jednego białego, zanim nie zacząłem grać w piłkę. Parę razy byłem w objazdach, gdzie grywałem przeciwko drużynom kolorowych, żeby zimą zarobić dodatkowe pieniądze. Niektórzy z tych chłopaków, gdyby byli biali, mogliby grać wszędzie.

- To chyba prawda -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin