Barclay Złodziej świtu.txt

(949 KB) Pobierz
JAMES BARCLAY

Z�odziej �witu

Prolog
D�o� na jej ustach zdusi�a krzyk, jaki wyda�a, budz�c si�. Obok, na ��ku, le�a� 
w bezruchu Alun. Nad ni�, os�oni�ty ciemno�ciami nocy, pochyla� si� napastnik. 
Dostrzeg�a tylko zarys szczup�ej twarzy i wpatruj�c� si� w ni� twardym wzrokiem 
par� oczu. D�o� na jej ustach zacisn�a si� mocniej.
- Je�li rzucisz zakl�cie, ch�opcy umr�. Je�li b�dziesz si� opiera� i odm�wisz 
wsp�pracy, r�wnie� zgin�. Tw�j m�� b�dzie �wiadkiem, �e mo�emy porwa� takich 
jak ty z ka�dego miejsca na ziemi, nawet z samego serca miasta-Kolegium. Pomy�l 
o tym podczas snu i powstrzymaj gniew, kiedy ju� si� obudzisz. Mamy wiele spraw 
do om�wienia.
Rozszala�y nat�ok my�li przelatywa� jej przez g�ow� przy wt�rze �omotu serca. 
G�upi up�r, kt�ry sk�oni� j� do zamieszkania poza bezpiecznymi murami kolegium, 
zem�ci� si�, sprowadzaj�c zagro�enie na ludzi, kt�rych najbardziej kocha�a. 
M�czyzna wspomnia� jej syn�w, wspania�ych bli�niak�w, w kt�rych pok�ada�a tak 
wiele nadziei i w kt�rych piel�gnowa�a prawdziw� si��. S� m�odzi i tacy 
niewinni. Skurczy�a si�, zmagaj�c si� z wizj� tego, co ci ludzie mog� zrobi� z 
jej dzie�mi. Byli bezlito�ni. �lubowali zag�ad� wszystkiemu, co w ich oczach 
by�o z�e i niegodziwe. Nie dostrzegali czysto�ci i magii tego, co tworzy�a, i to 
w�a�nie za�lepienie czyni�o ich tak gro�nymi.
A przecie� od pocz�tku przypominano jej o ostro�no�ci. Mistrzowie kolegium 
popierali jej pragnienie spokojnego, rodzinnego �ycia. Ostrzegali jednak przed 
zbytnim przyzwyczajeniem si� do takiego luksusu, szczeg�lnie w czasach, gdy 
ludzie otwarcie wyra�ali sw� wrogo�� wobec kolegium i wszystkiego co 
reprezentuje. To nadal by� eksperyment, a nie zwyk�a ch�� osiedlenia si�, 
przypominali jej, a ch�opcy nale�eli do kolegium i ich rozw�j by� przede 
wszystkim obiektem bada�.
Jak zwykle jednak mia�a w�asne zdanie. W ko�cu byli przecie� jej synami, a Alun 
r�wnie� nie chcia� mieszka� w kolegium. Teraz przeklina�a si� za g�upot� i 
zadufanie we w�asn� zdolno�� do zapewnienia im bezpiecze�stwa. Echa zbyt d�ugo 
ignorowanych ostrze�e� zamieni�y si� w �zy bezsilnej z�o�ci i sp�yn�y po jej 
policzkach.
Zobaczy�a drug� r�k� m�czyzny, trzymaj�c� skrawek materia�u. Przycisn�� go do 
jej twarzy i natychmiast poczu�a dzia�anie narkotyku. Broni�a si� jak zaszczute, 
schwytane w pu�apk� zwierz�. Kr�tko, desperacko i bez efektu. To by� brofen. 
Zd��y�a jeszcze tylko pomy�le�, jak �le b�dzie si� czu�a, kiedy zn�w otworzy 
oczy.
Rozdzia� I
Niebieski b�ysk przeszy� wieczorne niebo, rozdzieraj�c szary ca�un nisko 
wisz�cych chmur i oblewaj�c wrota prze��czy Taranspike ostrym, jasnym blaskiem. 
Odg�os eksplozji. Krzyki.
Krucy, stoj�cy na murach wewn�trznego zamku kontroluj�cej prze��cz twierdzy, 
trze�wo ocenili sytuacj� na polu bitwy.
Lewe skrzyd�o obro�c�w zosta�o zdruzgotane. P�on�ce i poszarpane cia�a zalega�y 
na popalonej trawie, wr�g za� naciera� ze zdwojon� si�� na ca�ej linii. Jakby 
nagle wst�pi�y w nich nowe si�y.
- Niech ich diabli! - zakl�� Bezimienny. - Mamy k�opoty. Uni�s� nad g�ow� 
zaci�ni�t� pi��, rozcapierzy� palce i zatoczy� ramieniem szerokie ko�o. Stoj�cy 
na basztach stra�nicy z chor�giewkami natychmiast przekazali rozkaz. Z bocznej 
bramy, w galopie, wypad�o pi�ciu kawalerzyst�w i mag.
- Sp�jrz tam! - wskaza� Hirad w stron� zniszczonego lewego skrzyd�a. Pi�tnastka 
ludzi przedar�a si� przez kordon i ignoruj�c bitw�, p�dzi�a w stron� zamkowych 
mur�w. - Wchodzimy? - zapyta�.
- Wchodzimy - odpowiedzia� Bezimienny.
- Najwy�szy czas - u�miechn�� si� Hirad.
- Krucy! - zarycza� Bezimienny. - Krucy, za mn�!
Wyszarpn�� dwur�czny miecz z pochwy opartej o mur i pop�dzi� w d� schodami. 
Ostatnie promienie s�o�ca zata�czy�y na wypolerowanym napier�niku. Szybko�� i 
zwinno��, z jak� porusza�a si� masywna sylwetka wojownika, dla wielu ju� okaza�a 
si� fatalnym zaskoczeniem. G�adko wygolona g�owa podrygiwa�a na byczym karku.
Schody bieg�y ze szczytu mur�w, wzd�u� ich wewn�trznej strony, wprost na 
sklepienie wewn�trznego zamku. Stamt�d na dziedziniec prowadzi�o kr�te zej�cie 
poprzez jedn� z dw�ch baszt.
Bezimienny poprowadzi� pi�ciu odzianych w sk�rzane i kolcze kaftany wojownik�w i 
maga, kt�rzy wraz z nim tworzyli oddzia� Kruk�w, w stron� lewej baszty. 
Kopniakiem otworzy� drzwi, odepchn�� stra�nika i opieraj�c si� o zewn�trzn� 
�cian�, by zachowa� r�wnowag�, pobieg� w d�, przeskakuj�c co drugi stopie�.
Kiedy by� w po�owie drogi, kolejna eksplozja wstrz�sn�a posadami twierdzy.
- Przeszli przez mur. S� na dziedzi�cu - powiedzia� Hirad.
- Jeste�my prawie na miejscu - odpowiedzia� Bezimienny. 
Dolne drzwi baszty by�y otwarte, lecz Bezimienny bieg� tak szybko, �e Hirad 
w�tpi�, by nawet w przeciwnym razie zdo�a�y powstrzyma� p�dz�cego wojownika. 
Krucy wyskoczyli na dziedziniec, oblany bursztynowym �wiat�em zachodz�cego 
s�o�ca, i skierowali si� w lewy r�g placu, gdzie unosi� si� jeszcze kurz 
niedawnej eksplozji.
Z chmury kurzu i zwa��w gruzu wynurzy� si� przeciwnik. Zamaskowani wojownicy w 
sk�rzanych zbrojach rozbiegli si� po dziedzi�cu. Za nimi Hirad wypatrzy� jeszcze 
jednego, spokojnie, wydawa�oby si�, przedzieraj�cego si� przez kamienie i py�. 
Opr�cz sk�rzanego, b�yszcz�cego kaftana, mia� na sobie czarny p�aszcz, 
powiewaj�cy na wietrze. Niespiesznie pali� fajk� trzyman� w ustach i, je�eli 
barbarzy�cy nie zawodzi� wzrok, od czasu do czasu g�aska� kota, kt�rego g�owa 
wygl�da�a zza ko�nierza p�aszcza.
Za sob� Hirad us�ysza�, jak Ilkar, elfi mag z Julatsy, splun�� i zakl�� - 
Xetesk. - Zatrzyma� si� i zerkn�� przez rami�. Ilkar machn�� r�k�.
- Ruszaj do walki - powiedzia� elf. Jego szczup�a atletyczna sylwetka by�a 
napi�ta, br�zowe oczy zw�one w szparki spogl�da�y spod grzywki kr�tkich, 
ciemnych w�os�w. - B�d� mia� na niego oko.
Wrogowie r�wnym krokiem ruszyli w lewo, w stron� kamiennego muru, wzd�u� kt�rego 
znajdowa�y si� szopy na zbo�e, opa� i narz�dzia, ci�gn�ce si� od zewn�trznych 
fortyfikacji do g��wnego zamku. Bezimienny natychmiast zmieni� kierunek, by 
odci�� przeciwnikom drog�. Hirad zmarszczy� brwi, nie mog�c oderwa� oczu od 
samotnego nieznajomego w czarnym p�aszczu.
Odg�osy walki spoza mur�w zamku powoli cich�y i Hirad skupi� si� na nadchodz�cej 
potyczce. Dostrzeg�szy Kruk�w, przeciwnicy ruszyli w ich stron�. Liczebno�ci� 
przewy�szali najemnik�w niemal trzykrotnie. Pi�ciu z nich p�dzi�o przodem, z 
wysoko uniesionymi mieczami, pokrzykuj�c. Byli pewni swej przewagi.
- Formuj! - wykrzykn�� Bezimienny i Krucy sprawnie, nie przerywaj�c pochodu, 
zwarli szyk. Jak zawsze, Bezimienny zaj�� �rodek lekko przekrzywionego klina, 
maj�c po lewej Talana, Rasa i Richmonda, a� prawej Sirendora i Hirada. Z ty�u 
Ilkar przygotowywa� ochronn� tarcz�.
Bezimienny z ka�dym krokiem rytmicznie uderza� ko�cem ci�kiego ostrza o ziemi�, 
a Hirad szuka� w oczach przeciwnik�w b�ysku zrozumienia. Gdy go odnalaz�, 
wyszczerzy� z�by w u�miechu, dostrzeg�szy cie� wahania w ich krokach.
- Tarcza gotowa - powiedzia� Ilkar. Nawet teraz, po dziesi�ciu latach, Hirada 
przeszy� dreszcz, cho� przecie�, tak naprawd�, niczego nie by� w stanie wyczu�. 
A jednak by�a tam. Niewidzialna sie�, chroni�ca przed magicznymi atakami. Lekki 
rozb�ysk powietrza. Bezimienny wzni�s� koniec miecza i sekund� p�niej Krucy 
przeszli do zwarcia.
Bezimienny uderzy� �ukiem od prawej do lewej, druzgocz�c gard� przeciwnika i 
rozr�buj�c jego twarz od podbr�dka a� do czo�a.
Tryskaj�c krwi�, m�czyzna odlecia� w ty�, wpadaj�c na dw�ch kompan�w i, nie 
zd��ywszy wyda� nawet krzyku, umar�.
Z prawej Sirendor przyj�� uderzenie przeciwnika na tr�jk�tn� tarcz� i zatopi� 
miecz g��boko mi�dzy jego �ebrami. Hirad uskoczy� przed niezgrabnym ciosem z 
g�ry, pochyli� si� w prawo i pchn�� obydwoma r�kami w kark przeciwnika. Reszta 
nie kwapi�a si�, by wype�ni� luk�. Barbarzy�ca u�miechn�� si� paskudnie i 
wyst�pi� do przodu, gestem zach�caj�c przeciwnik�w do ataku.
Po lewej sytuacja wydawa�a si� mniej jednoznaczna. Ras i Talan wymieniali ciosy 
z uzbrojonymi w tarcze wrogami, podczas gdy Richmond, zdekoncentrowany, by� w 
defensywie, ci�gle jednak zagra�aj�c przeciwnikowi b�yskawicznymi, p�ynnymi 
uderzeniami.
- Widz� czarodzieja - powiedzia�. - Z lewej.
Sparowa� cios wymierzony w brzuch i odepchn�� przeciwnika.
- Mam go. - G�os Ilkara skoncentrowanego na utrzymywaniu tarczy brzmia� s�abo. - 
B�dzie rzuca�.
- Zostawcie go Ilkarowi - wyda� rozkaz Bezimienny. Jego ostrze r�bn�o w tarcz� 
napastnika. M�czyzna zachwia� si�.
- Dalej idzie w lewo - powiedzia� Richmond.
- Zostaw go. - Najwi�kszy z Kruk�w rozp�ata� podbrzusze wojownikowi przed sob�, 
a stoj�cy obok Talan dobi� swego pierwszego przeciwnika, wychodz�c z walki ze 
zranionym ramieniem.
Wrogi mag wychrypia� s�owa zakl�cia. Powietrze zrobi�o si� nagle gor�ce i na 
sekund� obie strony zatrzyma�y si� w p� kroku.
- Kry� si�! - wykrzykn�� mag. Budynki wzd�u� tylnego muru eksplodowa�y, 
posy�aj�c w powietrze chmur� wiruj�cych od�amk�w i po�amanych desek, kt�re 
rozlecia�y si� po ca�ym dziedzi�cu.
Chaos.
Kawa�ek deski uderzy� Hirada w stop�, wytr�caj�c go z r�wnowagi. Upad� do 
przodu, staraj�c obr�ci� si� na plecy. Z lewej strony Bezimienny ledwie zachwia� 
si�, kiedy si�a wybuchu uderzy�a go w plecy. Jego miecz z piorunuj�c� si�� 
uderzy� w bok stoj�cego z przodu przeciwnika, ca�kowicie przecinaj�c kr�gos�up.
- Tarcza posz�a! - wrzasn�� Ilkar. Wstrz�s detonacji rzuci� nim o ziemi�, 
niszcz�c koncentracj�. Natychmiast jednak zerwa� si� na r�wne nogi. - Zajm� si� 
magiem.
- Mam go! - Richmond, kt�ry niemal przewr�ci� si� na swojego przeciwnika, 
szybciej odzyska� r�wnowag� i pchn�� prosto w brzuch wojownika. Zwr�ci� si� w 
stron� maga.
- Zosta�! - rykn�� Bezimienny. - Richmond, trzymaj lini�! 
Hirad spogl�da� prosto w oczy wojownika, kt�ry w�a�nie mia� go zabi�. Ten, 
ledwie dowierzaj�c szcz�ciu, machn�� mieczem w stron� bezbronnego barbarzy�cy. 
Cio...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin