Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo.pdf

(1433 KB) Pobierz
Microsoft Word - Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo
- Ja żyłem w Xanth czterysta lat temu -
rzekł Jordan, przybie¬
rając postać podobną do ludzkiej.
- Głuptasie, duchy nie mogą żyć
ponownie! - skarciła go Ivy.
- A co z Millie?
Millie-zjawa rezydowała w Zamku Roogna przez
osiemset lat, zanim została wskrzeszona. Poślubiła
Władcę Zombich i teraz mieli dwójkę nastoletnich
bliźniąt, Hiatusa i Lacunę, którzy czasami pilnowali
Ivy.
— To prehistoria - ucięła Ivy. - Z czasów,
gdy Dobry Mag
Humfrey praktykował jeszcze jako staruszek. Pomógł
przywrócić jej
życie. Każdy o tym wie. Jednak Dobry Mag Humfrey
już nie
wskrzesza duchów, a nikt inny nie wie, jak to zrobić.
W jaki sposób ty
mógłbyś ożyć?
— No cóż, mój dar to umiejętność gojenia
- odparł Jordan. -
A zatem, gdyby moje kości zostały znalezione i
poskładane razem,
może...
— Gdzie są twoje kości?
— Nawet jeśli kiedyś wiedziałem,
zapomniałem - wyznał zmie¬
szany duch.
Tak więc Jordan stanowił prawdziwą zagadkę. Teraz
Ivy była naprawdę zainteresowana.
-
bardzo młody - rzekła. - Mimo to, musimy
spróbować.
Jednak jakim sposobem miała dostać się do zamku
Dobrego Maga, jeśli nie wolno jej opuścić Zamku
Roogna? Rodzice z pewnoś¬cią jej tam teraz nie
zabiorą! Na pewno nie, gdyż są tak piekielnie zajęci
tym głupim bachorem. A przecież nie mogła po
prostu siedzieć i czekać, aż skończy się jej kara;
zajęłoby to całą wieczność albo nawet trzy dni - nie
wiadomo, co trwałoby dłużej.
— W piwnicy leży stara podkowa Klaczy
z Mor - powiedział
duch. - Za jej pomocą mogłabyś wejść do tykwy i
wyjść z niej.
Uradowana Ivy klasnęła w ręce. Tykwa okazała się
niezwykle interesującym miejscem, ale jej
opuszczenie wymagało ostrożności. Nie zdawała
sobie sprawy z tego, że to podkowy umożliwiały
Klaczom z Mor wychodzenie z tykw, lecz teraz
pojęła, że to całkiem możliwe. Jedna z klaczy musiała
zgubić podkowę uciekając przed budzącym się
adresatem, gdyż Klacze z Mor nie mogły pokazywać
się ludziom na jawie.
- Prowadź!
Jordan zaprowadził ją do podziemi, gdzie leżała
podkowa. Dziew¬czynka podniosła ją. Zardzewiały
metal był wygięty w kształcie litery U; nic dziwnego,
że klacz porzuciła swoją własność.
- Och, paskudztwo! - krzyknęła Ivy,
strząsając łajno z pod¬
kowy. - Jak to działa?
- Musisz wejść do tykwy - odparł
Jordan. - Potem powędru¬
jesz przez tykwowy świat, aż znajdziesz się w pobliżu
celu, a wtedy...
- Wiem, głupku! Chciałam zapytać, jak
mam tam wejść?
- Podkowa powinna uczynić łupinę
przenikliwą i...
- Gdzie tykwa?
Ivy była niespokojna i niecierpliwa; ponieważ
denerwowała ją cała ta historia, dlatego spieszyła się,
żeby nie popełnić błędu i nie zastanawiać się zbytnio
nad swoim postępowaniem.
- Jedna rośnie pod zamkowym murem -
rzekł Jordan. - Nie
powinna tam być, jednak jest dobrze ukryta i nikt jej
jeszcze nie
znalazł.
-- Zaprowadź mnie tam - rozkazała Ivy. Musiała
szybko pójść gdziekolwiek, bo lada chwila mogły
zacząć się jej trząść kolana. Mimo wszystko tykwowy
świat był siedliskiem złych snów i podej¬rzewała, że
znajduje się tam więcej okropnych rzeczy niż nocne
mary kiedykolwiek pokazały zwykłym
śmiertelnikom.
Jordan zaprowadził ją. Tykwa znajdowała się tuż przy
dużej rozpadlinie u podnóża muru. Dziewczynka
wyciągnęła rękę, złapała pnącze i wyjęła tykwę.
- Tylko nie zaglądaj przez dziurkę! -
ostrzegł ją duch.
- Wiem.
Dziewczynka dowiedziała się niedawno wiele o
dziurkach; wy¬glądało na to, że jej mama nie była
zadowolona, kiedy stwierdziła, iż dziadek Trent
zgłębił jedną z nich, i najwidoczniej uważała, że to
wina Ivy. Możliwe, że miało to coś wspólnego z
nałożoną na Ivy karą.
- A teraz, jak...?
Wyciągnęła wygiętą podkowę w kierunku tykwy.
- Zaczekaj! - ostrzegł ją Jordan w sposób
typowy dla doros¬
łych. - Sądzę, że potrzebujesz mapy, żeby...
Podkowa dotknęła łupiny tykwy - wniknęła w nią.
Ivy, która spodziewała się napotkać jakiś opór,
straciła równowagę i upadła. Jej
ramię wpadło do środka i cała reszta też, chociaż
tykwa była znacznie mniejsza od niej. Nagle znalazła
się wewnątrz i spadała.
Otworzyła usta do krzyku, lecz zanim zdążyła go
wydać, wylądo¬wała na czymś miękkim. To coś
okazało się ogromną galaretką w cukrze. Odłożyła
krzyk na później, wstała i rozejrzała się wokół. Nie
było tak źle, jak się obawiała.
Znajdowała się w ogrodzie słodyczy. Wokół rosły
lizaki, a wszyst¬kie rośliny były lukrecjowe. Chciała
zerwać jeden lizak, ale zawahała się; była w środku
tykwy. Jeżeli zje tu coś, czy będzie mogła ją opuścić?
Nie była pewna; w tykwie rządziły dziwne prawa.
Tak więc wykazała nadzwyczajną siłę woli, znacznie
wykraczającą poza obo¬wiązki małej dziewczynki, i
zostawiła słodycze w spokoju. Miała wrażenie, że
będzie tego żałować do końca życia, ale nie mogła
ryzykować.
Klacze z Mor poruszały się po Xanth wchodząc do
jednych tykw, a wychodząc innymi: jakiś owoc
zawsze znalazł się w pobliżu śpiącego, który
potrzebował złego snu. Ivy weszła do środka w
Za¬mku Roogna; chciała wyjść w Zaniku Dobrego
Maga Humfreya. Tylko gdzie to jest?
Jordan miał rację; potrzebowała mapy - a nie miała
żadnej. No cóż, będzie musiała jakoś znaleźć drogę.
Pomaszerowała ścieżką z twardej czekolady, mijając
wszystkie te cudownie wyglądające i pachnące
słodkości, od których ślinka szła jej do ust, aż dotarła
do drewnianego domku. Zapukała do drzwi, ale nie
usłyszała żadnej odpowiedzi - tylko ciche
chrobotanie. Nacisnęła klamkę, otworzyła drzwi i
weszła do środka.
Drzwi gwałtownie zamknęły się za jej plecami. Nagle
chrobotanie przybrało na sile. Coś przebiegło jej po
Czy było wtedy równie nudno jak
teraz?
— Nie, było cudownie! - rzekł duch z
większym niż dotychczas
ożywieniem. - To była wspaniała wyprawa - jak
sądzę.
— Sądzisz? - Ivy chciała wyjaśnić tę
zagadkę, gdyż jeśli w Za¬
mku Roogna było coś interesującego, zamierzała to
odkryć.
- No cóż, w jej trakcie umarłem.
- Hmm, ja zaraz umrę z nudów -
zapewniła go Ivy.
- Och, nie - zaprotestował Jordan. -
Jesteś czarodziejką.
Dorośniesz i zostaniesz Królem Xanth.
To nie było dla Ivy niczym nowym, ale jej
zainteresowanie wzrosło. Teraz Jordan był już w
pełni uformowanym mężczyzną, częściowo białym, a
po części przezroczystym, dość dużym, młodym i
przystojnym. Biały kosmyk włosów opadał mu lekko
na prawe oko, także białe. Większość duchów
przybierała ten kolor; Ivy nie wiedzia¬ła, dlaczego.
- Jak umarłeś?
Jordan potrząsnął głową.
-- Chyba niezbyt dobrze to pamiętam. Jestem
nieżywy już od dawna.
- Przecież to tak łatwo zapamiętać! -
wykrzyknęła Ivy. -
Śmierć to ważne wydarzenie, podobnie jak
narodziny!
- A ty pamiętasz, jak się urodziłaś?
Oczywiście, że nie. Rodzą się zwierzęta. Ja zostałam
znaleziona pod liściem kapusty. Powinnam wtedy
kopnąć tę główkę kapusty, bo teraz znaleźli pod nią
Dolpha i zrobili z niego mojego małego braciszka.
Wydęła wargi, rozjątrzona tym wspomnieniem.
- Gdybym była mądra, wymknęłabym
się w nocy i wrzuciła
wszystkie główki kapusty do fosy, zanim pojawił się
Dolph. To
pewnie jego wina, że mnie uziemili.
- Tak, z chłopcami jest sporo kłopotów -
przyznał duch. -
Prawie tyle, ile z dziewczynkami.
- Co o?
Duch przezornie odsunął się dalej, pojmując, że
powiedział coś prowokacyjnego i niewłaściwego.
Każdy wie, że chłopcy są znacznie gorsi od
dziewczynek. Jednak Ivy postanowiła wybaczyć mu
tę pomyłkę, ponieważ nawet upiorne towarzystwo
jest lepsze niż żadne.
To okrutne kłamstwo - na czym
polegało?
Jordan rozłożył ręce.
- Tego też nie pamiętam. Myślałem, że
jeśli ponownie zobaczę
wszystko na arrasie...
- Czemu nie - przystała Ivy. Spojrzeli na
gobelin. Pokazywał
skalną ścianę stromego, niemal pionowego urwiska.
Spełzał po niej
ogromny ślimak - z jakimś człowiekiem kurczowo
uczepionym jego
skorupy.
- Och tak, ten ślimak - rzekł Jordan. - A
tam, na nim, jadę ja.
Ivy nigdy nie przyszło do głowy, żeby jeździć na
ślimaku,
z pewnością dlatego, że nigdy nie spotkała
dostatecznie dużego okazu.
-
ANTHONY PIERS
OKRUTNE KŁAMSTWO
1. WIDMOWA WYPRAWA
Ivy, przez bezmyślność, miała zakaz opuszczania
Zaniku Roogna, więc - oczywiście - była bezbrzeżnie
znudzona. Jej matce ostatnio urósł spory brzuch, ale
Iren nadal objadała się, udając, że to cudowne i
wyglądało na to, że nie ma już czasu dla córki. Co
gorsze, ojciec, Król Dor, zamówił dla Ivy małego
braciszka. Ivy nie potrzebowała i nie chciała małego
braciszka. Jak mogli bezmyślnie zamówić coś takiego
nie konsultując się uprzednio z najbardziej
zainteresowaną osobą? A poza tym, na cóż komu
dziecko - a szczególnie chłopiec?
Jednak już przysłali to okropieństwo i Iren
najwidoczniej uczciła ten fakt, używając
odchudzającego zaklęcia, ponieważ nagle wróciła do
poprzedniej wagi, ale nadal prawie nie miała czasu
dla Ivy. Niech licho porwie wszystkie kapusty! Ivy
doszła do wniosku, że nawet Mundania nie mogła być
gorsza niż to.
Przez jakiś czas bawiła się prezentami przysyłanymi
przez kole¬żankę - Rapunzel, która miała bardzo
długie włosy i również otrzymała zakaz opuszczania
rodzinnego zamku. Ivy była jeszcze mała i nie umiała
czytać ani pisać, tak więc wymieniały między sobą
drobne upominki, co zazwyczaj zupełnie wystarczało.
Jednak jak długo można bawić się zabawkami?
Niebawem Ivy miała tego dość.
W końcu i bez końca zaczęła całymi godzinami
obserwować magiczny arras w swoim pokoju;
oglądanie tej głupiej tkaniny stało się jej jedyną
rozrywką. Ruchome obrazy ukazywały wszystko, co
kiedykolwiek wydarzyło się w krainie Xanth. Jednak
obrazy były rozmazane, a ponadto Ivy niezbyt
interesowała się historią. O ileż zabawniej było w
puszczy, gdzie można bawić się z chmurami,
•wikłaczami i tykwami!
Gdy gobelin odgrywał sceny z przeszłości odległej o
kilkaset lat, Ivy zdała sobie sprawę z tego, że ma
towarzystwo. W komnacie był jeden z zamkowych
duchów. Prawdę mówiąc, on też oglądał arras.
Oczywiście, Ivy nie obawiała się duchów; prawdę
powiedziawszy, było wprost przeciwnie. Zjawy
unikały jej, ponieważ kłopoty zdawały się podążać o
pół kroku za dziewczynką, a widmowi mieszkańcy
Zamku Roogna, jak większość tych stworzeń, cenili
sobie spokój ducha. Tak więc obecność tego widma
zdziwiła Ivy, chociaż jej nie
zaniepokoiła. Zerknęła na ducha, lecz jego kształty
były zupełnie niewyraźne i nie zdołała rozpoznać,
który to. Zapytała:
- Kim jesteś?
- Jestem Jordan - odparł cicho zapytany.
Duchy z trudem
wydawały choćby najcichsze dźwięki, ponieważ nie
miały czym, ale
udawało im się to, jeśli mocno się starały.
Och, tak. Jordan był tym, który dawno temu, kiedy
Ivy jeszcze nie było na świecie, pomógł Imbri ocalić
Zamek Roogna przed hordami Jeźdźca.
- Co robisz?
- Oglądam moją historię.
Kiedy skupiła na nim uwagę, duch stał się
wyraźniejszy, zmienia¬jąc się z bezkształtnej chmury
w wydęte prześcieradło, co wyszło jego wyglądowi
na dobre. Ivy zainteresowała się bardziej.
- Twoją historię? Przecież to historia
Xanth, głuptasie!
-
Nie pamiętam, ale musiałem gdzieś się
dostać.
— A dlaczego na nim jedziesz, zamiast
zejść na własnych nogach?
Ten ślimak strasznie się wlecze.
— Tego też nie pamiętani. Jednak sądzę,
że nie miałem wyboru.
Może gdybym mógł dostrzec więcej szczegółów...
Spojrzeli z bliska i obraz trochę się powiększył, jak
każda rzecz, którą Ivy obdarzyła baczniejszą uwagą.
Dostrzegli jakiś cień, jakby monstrualnego ptaka, ale
nie zdołali stwierdzić, jak wielkie i gdzie było to
urwisko. Ślimak poruszał się denerwująco powoli; nie
ulegało wątpliwości, że będą musieli czekać co
najmniej godzinę, zanim
przesunie się dalej. Na tym polegał problem z
arrasem; ukazywał obrazy ze stałą szybkością. Można
go było zresetować, ale wtedy zazwyczaj
przeskakiwał do zupełnie innej sceny i trzeba było
czekać całe tygodnie, aż wróci do poprzedniej. Tak
więc, jeżeli chciałeś zobaczyć zakończenie jakiejś
historii, najprościej było pozwolić mu odegrać ją w
tym powolnym tempie. Niemiła perspektywa dla
znudzonego dziecka.
Jednak ciekawość Ivy, raz obudzona, nie dawała się
zbyć byle czym.
- Musimy poznać prawdę - stwierdziła. -
Chcę wiedzieć
wszystko o tym ślimaku - i o twoim życiu, a
szczególnie o okrutnym
kłamstwie.
Oparła ręce na biodrach gestem podpatrzonym u
matki, podkreś¬lając siłę tego postanowienia.
- Jestem pewny, że przypomniałbym
sobie, gdyby obrazy były
wyraźniejsze - rzekł Jordan.
Ivy przyjrzała się arrasowi.
- Troszkę zabrudził się przez te wieki -
powiedziała. - I chyba
niezbyt mu posłużyło to, że używałam go do
wycierania rąk przed
obiadem.
To dorośli zawsze mieli takie bezsensowne
wymagania co do czystości rąk przed jedzeniem, więc
Ivy wiedziała, że to nie jej wina, ale teraz pożałowała,
że nie wycierała rączek w coś innego.
- Może gdyby udało nam się go
wyczyścić, pokazywałby wyraź¬
niejsze obrazy.
Spróbowali. Ivy przyniosła wiadro z wodą, ale
okazało się, że nie potrafi wyczyścić gobelinu. Sceny
pozostawały rozmazane, nawet po namoczeniu.
- Potrzebujemy czegoś lepszego, żeby to
oczyścić - orzekła,
sfrustrowana.
Wypróbowali wszystko, co tylko przyszło im do
głowy, ale nic nie pomogło. Ivy była niebezpiecznie
bliska wybuchu złości, co było kolejną cechą
odziedziczoną po matce. Jednak postanowiła znaleźć
jakiś sposób.
- Dobry Mag Humfrey wiedziałby, co
robić, tyle że teraz jest
-
Opowiedz mi o przygodzie twego
życia.
- Hmm, ją również niezbyt dobrze
pamiętam. Wiem, że była
ekscytująca, pełna potworów, czarowników,
mieczów, magii oraz
pięknych kobiet, ale szczegóły zatarły mi się w
pamięci.
- Zatem skąd wiesz, że gobelin pokazuje
teraz twoje życie? -
spytała czujnie Ivy.
- Poznaję sceny z mojego życia, kiedy
widzę je na arrasie. Walka
ze smokiem, pocałunek kobiety - zaczynam sobie
przypominać.
Wiem, że to przeżyłem.
- Walka ze smokiem? - zapytała Ivy. -
Chyba nie ze Smokiem
z Rozpadliny?
- Zdaje się, że tego nie spotkałem - rzekł
Jordan. - On żyje do
dziś, prawda? A zatem nie mogłem go zabić.
- To dobrze.
Smok z Rozpadliny stał się przyjacielem Ivy i nie
chciała, żeby stało mu się coś złego, nawet czterysta
lat temu. Rozpadliny pil¬nowała teraz Stacey
Parowiec, smoczyca. W końcu Stanley dorośnie i
wróci do Rozpadliny, ale nastąpi to w odległej
przyszłości i dziew¬czynka wcale się tym nie
martwiła.
- A kogo całowałeś?
Duch skupił się.
Kilka pięknych kobiet, jak sądzę, ale najmocniej tę
ostatnią. Okrutnie mnie okłamano i umarłem. Dlatego
nienawidzę jej. Jednak po śmierci znalazłem lepszą
kobietę, więc może, mimo wszystko, wyszło mi to na
dobre.
Ta historia stawała się po prostu fascynująca!
-
Jak mogłeś znaleźć sobie kobietę po
śmierci?
- Martwą kobietę, rzecz jasna. Będącą
duchem, tak jak ja.
Ivy znała zjawy Zamku Roogna od zawsze, ale nigdy
nie przyszło
jej do głowy, aby wypytywać je o ich życie.
- I co się z nią stało?
- Nadal tu jest, oczywiście. To Renee.
- Och, Renee! Czasem słyszę jak
śpiewa. Ciche, smutne pio¬
senki.
- Tak, ona często jest smutna. Jednak to
cudowna osoba.
Gdybym znów był żywy, ożeniłbym się z nią.
Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo. Strona 1 z 35
1
Dokąd jedziesz?
41091219.001.png
nogach. Gdy już mogła przeniknąć wzrokiem
panujący wewnątrz półmrok, zobaczyła, że w pokoju
roi się od owadów.
- Och, fe! •- wykrzyknęła z dziewczęcą odrazą. - Cóż
za robaczywe miejsce!
Rzeczywiście. Najróżniejsze robactwo pełzało po
podłodze, ścia¬nach i suficie, a także po drzwiach za
jej plecami. Owady trzepotały w powietrzu. Jeden
wyłupiastooki potwór ruszył w jej kierunku, znacząco
wymachując purpurowymi czułkami.
Ivy wykorzystała zaoszczędzony krzyk. Próbowała
odgonić stwo¬ra podkową, ale chybiła i trafiła w
ścianę. Podkowa i ręka przeszły na wylot, a Ivy za
nimi, przenikając przez ścianę jak duch.
Zamrugała oczami, oślepiona jasnym światłem. Stała
na plaży, tuż obok tykwy. Opodal ujrzała dużą wyspę,
a w pobliżu wyspy była tratwa ze stojącym na niej
centaurem. To musiała być Wyspa Centaura, leżąca
na południu Xanth. Ivy przebyła długą drogę!
Jednak nie tu chciała dotrzeć. Wzięła się w garść i
dotknęła tykwy
podkową. Zaczynała nabierać wprawy. Znowu
znalazła się w tym zarobaczonym domu.
Pospiesznie otworzyła drzwi i wyskoczyła na
zewnątrz. Pozostała w tykwie, ponieważ tym razem
nie użyła podkowy. Jednak teraz ogród nie był już
taki słodki; zdecydowanie zmienił się na gorsze.
Wszędzie wokół rósł ten okropny szpinak, wraz z
rzepą, rzodkiew¬kami, cebulą i innymi świństwami,
których jedynym przeznaczeniem było dręczenie
dzieci w porach posiłków. Była tu nawet -
okrop¬ność! - kapusta. Ivy zacisnęła palcami nosek i
pospieszyła ścieżką aż doszła do stawu pełnego
stojącej, brązowej cieczy.
Cóż to takiego? Na pewno nic gorszego od tłuczonej
dyni! Zanurzyła palec w płynie, a później polizała go;
taka ciekawość nieuchronnie prowadziła do
nieszczęścia.
Natychmiast wypluła gorzką ciecz. Coś strasznego!
To był olej rycynowy - nadający się jedynie do
smarowania przekładni, prze¬kleństwo wszystkich
dzieci.
Rozejrzała się wokół. Jak wydostać się z tykwy, żeby
ponownie rzucić okiem na prawdziwe Xanth? Mogła
być w pobliżu Zamku Humfreya, a nie chciała go
ominąć. Jednak przy braku ścian, których można
dotknąć...
Nagle wpadła na pomysł. Ostrożnie dotknęła
podkową oleistej powierzchni śmierdzącego stawu.
Metal zanurzył się, pociągając Ivy za sobą.
Wstrzymała oddech, zacisnęła powieki i bezboleśnie
wynu¬rzyła się na twardym gruncie. Otworzyła oczy
i stwierdziła, że stoi obok tykwy, a opodal widać
Zamek Dobrego Maga. Wybrała najbardziej
nieprzyjemną drogę, która, oczywiście, okazała się
właś¬ciwą, i dotarła do celu!
No, prawie. Pozostał jeszcze drobiazg: musiała dostać
się do środka. Od zamku dzieliła ją fosa; nie było
mostu zwodzonego, a mury wyglądały bardzo
zniechęcająco.
Najpierw pokona fosę. Rozejrzała się wokół. Pod
rozłożystym drzewem znalazła kilka małych kamieni.
- Przejściowce! - wykrzyknęła, rozpoznając je.
Podniosła kilka, ale trudno było utrzymać je
wszystkie, więc sięgnęła po duży liść, żeby je weń
zawinąć. Jednak, niestety, to nie był liść, lecz
skrzydło gigantycznej ćmy księżycówki. Stworzenie
nie ruszało się i zwisło bezwładnie, kiedy je
podniosła. Ivy zrozumiała, że ćma nie żyje. Z oczu
dziewczynki spłynęły łzy; nienawidziła, gdy coś tak
pięknego ginęło bezpowrotnie.
Znalazła trochę kosodrzewiny, położyła na niej
kamienie, ćmę i podkowę, po czym starannie
związała rogi koca, tworząc zawiniąt¬ko. Uznała się
za pomysłowe dziecko, więc naprawdę nim była.
Później podeszła do fosy i trzymając węzełek w
jednej ręce, drugą rzuciła pierwszy kamyk.
Przejściowiec plusnął w wodę, zabulgotał, jakby
powiększył się, i osiadł nieruchomo, ledwie wystając
nad powierzchnię. Cisnęła drugi, trochę dalej, i ten
również nie utonął. Kiedy utworzyła nieco
nieregu¬larny rządek - bo przejściowce nigdy nie
ustawią się w równym szeregu, choćby nie wiem jak
dokładnie rozmieszczane - ostrożnie stanęła na
pierwszym kamieniu. Zachybotał się lekko, ale
utrzymał jej ciężar; mimo wszystko, taką miały
naturę, a dar Ivy jeszcze wzmocnił tę cechę. Źle
ulokowany przejściowiec może stać się
wywrotowcem, ale te zostały dobrze umieszczone.
Stanęła na drugim i trzecim, po czym cisnęła jeszcze
parę. To było szarpiące nerwy zajęcie, bo znalazła się
na głębokiej wodzie, ale miała dość kamieni i
przeszła na drugą stronę mając jeszcze jeden w
zapasie. To było wspaniałe osiągnięcie, skoro za takie
je uznała.
Teraz znalazła się na wąskiej półce między brzegiem
fosy a murem zamku. Po jednej stronie brzeg zwężał
się, aż między murem a nim nie zostało ani odrobiny
miejsca, tędy więc nie mogła pójść. Z drugiej strony
półka niknęła za załomem muru. Ivy była pewna, że
gdzieś tam są drzwi, więc ruszyła w tym kierunku.
Minęła niszę, w której panowała nieprzenikniona
ciemność; świat¬ło wcale nie przenikało tej czerni.
To było interesujące, ale nie za bardzo; dziewczynka
poszła dalej. Nagle minęła zakręt i weszła w
oślepiający blask. Zasłoniła oczy dłonią, ale światło i
tak przesącza¬ło się jej między palcami i przez
powieki. Było zbyt jaskrawe!
Wycofała się za zakręt i blask znów zmienił się w
światło dnia, pozostawiając tylko ciemnoczerwoną
plamkę na skraju pola widzenia. Jak ominąć to
miejsce? Jeśli drzwi, których szukała, znajdowały się
właśnie tam, nie zdoła ich dostrzec. Może nawet
wpaść do fosy i zmoczyć sobie nogi; z trudem
zdołałaby wytłumaczyć się matce! Iren mogła nie
mieć czasu dla Ivy, gdy ta jej potrzebowała, ale z
pewnością pojawi się jak za dotknięciem
zaczarowanej różdżki w chwili, gdy córka zamoczy
sobie stopki i buciki; takie są wszystkie matki.
Ponadto Ivy nie wiedziała, jak szybko odzyska wzrok
po dłuższej chwili przebywania w tym oślepiającym
blasku; byłoby okropnie, gdyby oślepła! Gdyby ślepa
wróciła do domu, mogliby ją karmić - niebywała
okropność! - mar¬chewką, ponieważ to warzywo
zawierało czarodziejski żółty składnik, dobry na oczy.
Nie ulegało wątpliwości, że trzeba znaleźć inną
drogę. - No, dalej, Ivy - skarciła się. -Jesteś
wystarczająco sprytna, żeby wymyślić sposób
pokonania tej odrobiny światła!
I natychmiast stała się dostatecznie sprytna; pewność
siebie to wspaniała rzecz, szczególnie kiedy jest
wspomagana przez magię.
Ivy wróciła do ciemnej niszy i sięgnęła ręką.
Oczywiście, w środku była ślepa latarnia.
Dziewczynka wyjęła ją i wokół zapadł mrok,
zmieniając dzień w noc. Na szczęście nadal widziała
słaby odblask światła za rogiem; skierowała się tam.
Gdy Ivy minęła zakręt, zalała ją jasność, z którą
natychmiast starła się ciemność promieniująca ze
ślepej latarni. Światła zderzyły się ze sobą i
wymieszały, a wokół znowu zrobiło się tylko tak
jasno, jak za dnia. Wokół ślepej latarni utrzymywała
się mała kula ciemno¬ści, w której niknęła ręka Ivy,
zaś druga latarnia nadal świeciła zbyt jasno, aby na
nią patrzeć. Przestrzeń między nimi wypełniały różne
odcienie, od głębokiej czerni, po dzienny blask.
Gdyby Ivy miała skłonności do filozoficznych
rozważań, mogłaby dojść do wniosku, że taka jest
ścieżka życia, po której zwyczajni ludzie wędrują z
najroz¬maitszym skutkiem pośród
nieprawdopodobnych ekstremów dobra i zła
czyhających na skrajach, napotykając najrozmaitsze
ich od¬miany. Jednak była zbyt młoda na takie myśli,
więc odsunęła je od siebie i podążała przez rozmaite
odcienie szarości, aż minęła następny zakręt. Wtedy
ślepa latarnia stała się zbyt silna i pogrążyła wszystko
w ciemnościach; Ivy zostawiła ją w pustej niszy i
poszła dalej.
Wkrótce napotkała kolejną przeszkodę. Mały,
skrzydlaty kot z kwikiem zatrzepotał jej nad głową.
Kiedy próbowała zrobić krok, kot opuścił się niżej,
nastawiając szpony. Był za mały na kotolota; to był
kociokwik i nie miał zamiaru jej przepuścić.
Zajrzała do węzełka, gdzie miała jeden kamień,
martwą ćmę i podkowę. Mogła rzucić kamykiem w
nieznośne stworzenie, ale wątpiła, czy udałoby się jej
trafić; pięcioletnie dziewczynki nie są dobrymi
rozgrywającymi. Postanowiła nie ruszać kamienia.
Musiała znaleźć inny sposób.
Kiedy go szukała, kociokwik opuścił się jeszcze
niżej. Widocznie Ivy znajdowała się na samym skraju
jego pola ataku, gdyż stwór zawahał się. Zapewne nie
chciał znaleźć się zbyt blisko jaskrawego światła za
rogiem, które oślepiłoby go tak samo, jak przedtem
ją. Tak więc znalazła się w miejscu, gdzie mogła
bezpiecznie przystanąć.
Przyjrzała się zwierzęciu, notując w myślach
odmienne części jego ciała. Jastrzębie skrzydła
należały do przedstawiciela ptasiego rodu, podobnie
jak brązowe pióra i upierzony ogon; natomiast głowa
i nogi, tak samo jak białe zębiska i szpony,
reprezentowały bez¬sprzecznie kocią budowę.
Dziewczynka zastanawiała się, które cechy
przeważały. Czy ten stwór składał jaja, czy też był
żyworodny? Zwierzęta reprodukują się w sposób
znacznie mniej skomplikowany i łatwiej niż ludzie;
może dlatego, że nie hodują kapusty. Ivy spłynęła
rumieńcem, łapiąc się na takich brzydkich myślach,
lecz mimo to była zaciekawiona. Wiedziała, że
niektóre zwierzęta składają jaja, a inne lęgną młode, a
może na odwrót, tymczasem ludzie znajdują się pod
liśćmi kapusty, a jeszcze te bociany...
Ivy zmarszczyła brwi, ponieważ znów przypomniała
sobie o ma¬łym braciszku Dolphie. Szkoda, że nie
przyniósł go bocian, bo wtedy mógłby przypadkiem
zrzucić zawiniątko do gniazda bazyliszków,
albo na źle usposobiony szpilkokaktus. Niemal
widziała już lecące wokół szpilki, trafiające małe
bazyliszki, które, oczywiście, toczyły wokół
nienawistnym wejrzeniem, zamieniając wszystko w
gaz. Czy też w głaz? W każdym razie te małe,
ptasiomózgie jaszczurki oberwały twardymi jak
kamień kolcami, i dobrze im tak.
Ivy spostrzegła coś na samym skraju pola widzenia.
Wyglądało to na koński ogon. Klacz z Jaw! Imbri
przyniosła jej przyjemny, gwałtowny sen na jawie,
ale teraz musiała pogalopować do następ¬nego
adresata.
Ivy usłyszała miaukniecie. Spojrzała w górę.
Kociokwik podleciał całkiem blisko i miał jakieś
kłopoty. Rozbieżne cechy budowy jego ciała
wzmocniły się, koci łeb i nogi stały się bardziej kocie,
a skrzydła i ogon bardziej ptasie. Teraz walczyły o
dominację. Łeb usiłował ugryźć skrzydła, a one tłukły
głowę.
Ivy patrzyła uważnie, więc oczywiście różnice uległy
dalszemu zwiększeniu. Walka stawała się coraz
bardziej zacięta. Sypały się pióra i kępki futra. W
końcu kociokwik zatrzepotał skrzydłami, runął do
fosy i zniknął. Najwyraźniej był nieudanym dziełem
Natury. Niestabilny charakter, wzmocniony
bliskością Ivy i jej gwałtownego snu na jawie,
doprowadził nieszczęsne stworzenie do samozagłady.
Ivy poszła dalej, zadowolona, że pozbyła się
kociokwika, choć zasmucona sposobem, w jaki się to
dokonało. Nadal szukała drzwi do zamku. Dotarła do
spłachetka ziemi, na którym leżał kamień nagrob¬ny.
Miał kształt głowy grobowo poważnego starca, o
przerzedzonych siwych włosach i bokobrodach.
Wyglądał jak żywy, a w miarę jak mu się
przyglądała, ożywał coraz bardziej; mierzył ją
nieruchomym spoj¬rzeniem. W końcu mrugnął do
niej kamienną powieką.
-
nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho.
Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy
niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki
twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę.
Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt
dotychczas nie próbował.
Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem.
Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie.
- Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka.
Dlaczego nie przylecia¬
łaś na dywanie, jak zwykle?
Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora
była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można
ufać nikomu dorosłemu.
- Jestem w interesach - powiedziała
Zorze. - Muszę zobaczyć
się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było
tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków
ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem,
ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była
zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie
stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy.
Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw
byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być
dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się
zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I
tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu,
kiedy żona używała swego daru.
Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru,
chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i
wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego
Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnoś¬ciami,
tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym
tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele
czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się
cieszyć drugim dzieciństwem.
Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był
teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się
trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ
był niski jak na swoje lata.
— Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś
dołożyć mi jeszcze
kilka lat?
Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać
Humf-
reyowi, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak
wiedział
o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie,
gdyż na tym
polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc
może nie będzie
- To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc
zainteresowanie. -
Muszę już iść.
- Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć,
oberwiesz szczotką -
ostrzegł nagrobek.
- Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz,
twardogłowy starcze!
Wyzywająco ruszyła dalej.
- Alarm! - wrzasnął nagrobek. -
Niegrzeczne dziecko! Praw¬
dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką!
Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz,
jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka
do włosów. Dziewczynka po¬spiesznie umknęła z
powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten na¬grobek
nie żartował!
Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała.
I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z
takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń
tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu.
Później, nie widząc zachęcającej do ataku
wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy
odetchnęła; tym razem udało się.
Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że
kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu
zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci.
Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta
szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć
się jej!
Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce
roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre,
jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek
zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego
krzykacza, zamknąć mu usta...
Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być
bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma.
Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez
moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask
zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej
latarni. Tak, to może się udać!
Pomaszerowała do nagrobka.
-
zdumieniem.
- Nie, mała, jestem zimny jak głaz -
powiedział nagrobek. -
Pr/ybieram kształt głowy tego, kogo grób znajduje się
w pobliżu.
Taką mam naturę; jestem nagrobkiem.
- Chcesz powiedzieć, że wyglądasz jak...
- zaczęła, zerknąwszy
na kopczyk ziemi opodal kamienia.
- Właśnie, kruszynko. Jak ten krzykliwy
staruch, którego tu
pochowano.
Prawdę mówiąc, sposobem mówienia przypominał
Ivy krzyk¬liwego golenia, ale może wszyscy
krzykacze są do siebie podobni.
- To ciekawe - rzekła Ivy. Ten nagrobek
nie wydawał się
groźny.
W zeszłym roku umieszczono mnie w pobliżu
ślicznej, młodej
nieboszczki; powinnaś wtedy mnie widzieć! Miałem
powierzchnię jak
polerowany marmur i piękny kształt.
- To cudownie - powiedziała Ivy, tracąc
zainteresowanie. -
Muszę już iść.
- Ach, jeżeli spróbujesz mnie ominąć,
oberwiesz szczotką -
ostrzegł nagrobek.
- Phi! - odparła. - Nic mi nie zrobisz,
twardogiowy starcze!
Wyzywająco ruszyła dalej.
- Alarm! - wrzasnął nagrobek. -
Niegrzeczne dziecko! Praw¬
dopodobnie nieznośny bachor! Zdzielić je szczotką!
Zza załomu muru wyleciała najstraszliwsza rzecz,
jaką Ivy mogła sobie wyobrazić: ogromna szczotka
do włosów. Dziewczynka po¬spiesznie umknęła z
powrotem, zasłaniając rękami pupę. Ten na¬grobek
nie żartował!
Oparła się plecami o mur, osłaniając tylną część ciała.
I co teraz robić? Nie mogła stanąć twarzą w twarz z
takim przeciwnikiem, a tym bardziej obrócić się doń
tyłem.
Szczotka przez chwilę unosiła się w powietrzu.
Później, nie widząc zachęcającej do ataku
wypukłości, zniknęła tam, skąd przyleciała. Ivy
odetchnęła; tym razem udało się.
Miała jednak nieprzyjemną świadomość tego, że
kiedy znów spróbuje ominąć nagrobek, ten znowu
zacznie krzyczeć i straszliwa szczotka powróci.
Utknęła. Była dość pewną siebie dziewczynką, ale ta
szczotka... Musi wymyślić jakiś sposób, żeby pozbyć
się jej!
Nagle wpadła na nowy pomysł, gdyż w jej główce
roiło się od pomysłów, a niektóre były równie mądre,
jak ona sama. A gdyby unieszkodliwiła nagrobek
zamiast szczotki? Jeśli tylko zdoła jakoś uciszyć tego
krzykacza, zamknąć mu usta...
Jeszcze raz zajrzała do węzełka. Może powinna być
bardziej pomysłowa. Kamień, podkowa, martwa ćma.
Nie ma tu nic, co...
Twórcza bańka rozbłysła nad jej głową, przez
moment świecąc równie jasno, jak oślepiający blask
zwalczony niedawno przez Ivy za pomocą ślepej
latarni. Tak, to może się udać!
Pomaszerowała do nagrobka.
-
Cześć, twardzielu! - powiedziała
śmiało.
' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym
spojrzeniem.
- To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz
pójść dalej, dopilnuję,
żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła
usiąść!
- Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując
nieżywą ćmę. - Po¬
zwól, że wygrzebię tu mały dołek...
Wykopała małą dziurę w ziemi.
— Nieciekawie to wygląda - orzekł
nagrobek. - Jeżeli ryjesz
zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie
spodoba, cukiereczku.
— Chcę tylko pochować ją bliżej -
odparła Ivy i upuściła
martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią i
mocno
przyklepała.
Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę...
Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy
poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę.
Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak
głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i
ślicznych barwach.
- To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i
minęła nagrobek.
Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała,
bowiem ćmy
Cześć, twardzielu! - powiedziała
śmiało.
' Kamienne oko zmierzyło ją nieruchomym
spojrzeniem.
- To znów ty, pokurczu? Jeśli spróbujesz
pójść dalej, dopilnuję,
żeby nie ominęło cię lanie. Długo nie będziesz mogła
usiąść!
- Mam coś dla ciebie - rzekła, wyjmując
nieżywą ćmę. - Po¬
zwól, że wygrzebię tu mały dołek...
Wykopała małą dziurę w ziemi.
— Nieciekawie to wygląda - orzekł
nagrobek. - Jeżeli ryjesz
Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo. Strona 2 z 35
2
Jesteś żywy! - krzyknęła ze
zbyt głęboko, możesz znaleźć coś, co ci się nie
spodoba, cukiereczku.
— Chcę tylko pochować ją bliżej -
odparła Ivy i upuściła
martwą ćmę do dołka. Potem zasypała dziurę ziemią
i mocno
przyklepała.
Stała, patrząc. Jeżeli nagrobek powiedział prawdę...
Nie kłamał. Zaczai zmieniać kształt. Ludzkie rysy
poczęły znikać, a kamień przybrał zielonkawą barwę.
Potem przyjął nowy kształt. Teraz wyglądał jak
głowa ćmy księżycówki, o włochatych czułkach i
ślicznych barwach.
- To naprawdę ładne - powiedziała Ivy i
minęła nagrobek.
Ćma gwałtownie poruszała czułkami, ale milczała,
bowiem ćmy
nie wydają dźwięków słyszalnych przez ludzkie ucho.
Ogromna szczotka nie pojawiła się, a Ivy
niezwłocznie opuściła niebezpieczne miejsce. Dzięki
twórczemu podejściu pokonała ostatnią przeszkodę.
Wykorzystała martwą ćmę w sposób, jakiego nikt
dotychczas nie próbował.
Dotarła do drzwi zamku i otworzyła je pchnięciem.
Młoda i ładna kobieta wyszła jej na spotkanie.
- Och, witaj, Ivy - co za niespodzianka.
Dlaczego nie przylecia¬
łaś na dywanie, jak zwykle?
Ivy wolała nie wyjaśniać, że została uziemiona; Zora
była bardzo miła, ale w takich sprawach nie można
ufać nikomu dorosłemu.
- Jestem w interesach - powiedziała
Zorze. - Muszę zobaczyć
się z Dobrym Magiem Humfreyem.
Zora wzruszyła ramionami. Była zombie, ale nie było
tego po niej widać, ponieważ nie gubiła kawałków
ciała. Od dwóch lat opiekowała się Dobrym Magiem,
ponieważ miała dar przyspieszania starości. Była
zamężna, ale kiedy używała swojego daru, ludzie
stawali się nerwowi, obawiając się, że ich postarzy.
Ivy nie rozumiała, jak ktoś może mieć coś przeciw
byciu starszym; pewnie zapomnieli, jak to jest być
dzieckiem. Jednak wyglądało na to, że boją się
zestarzeć, tym bardziej, im bardziej już byli starzy. I
tak mąż Zory, Xavier, najczęściej znikał z domu,
kiedy żona używała swego daru.
Ivy pojmowała praktyczne znaczenie tego daru,
chociaż nie rozumiała emocji, jakie wywoływał, i
wcale się nie obawiała. Często odwiedzała Dobrego
Maga, potęgując talent Zory swoimi zdolnoś¬ciami,
tak że Humfrey dorastał w kilkakrotnie szybszym
tempie. I jak to zawsze bywa, nie miało upłynąć wiele
czasu, a znów będzie dorosły; na razie zdawał się
cieszyć drugim dzieciństwem.
Zora odprowadziła Ivy do bawialni. Dobry Mag był
teraz wzrostu Ivy, co oznaczało, że starzał się
trzykrotnie szybciej niż normalny człowiek, ponieważ
był niski jak na swoje lata.
— Cześć, Ivy! - powiedział. - Przyszłaś
dołożyć mi jeszcze
kilka lat?
Nie, mam interes - powtórzyła Ivy. Musiała zaufać
Humf-
reyowł, nawet jeśli nie miała na to ochoty. On i tak
wiedział
o wszystkim, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie,
gdyż na tym
polegał jego dar. Fizycznie był teraz dzieckiem, więc
może nie będzie
skłonny zdradzać jej sekretu dorosłym. - Uziemili
mnie przez bezmyślność i musiałam wymknąć się
cichaczem. Humfrey uśmiechnął się ze
zrozumieniem.
- Ta bezmyślność, według ciebie,
polegała na zmuszeniu dziad¬
ka do pogoni przez wikłacze, puszczę i tykwę,
ponieważ nie chciałaś
słuchać jego przestróg i zachowywać się przyzwoicie,
a ponadto na
sprawieniu, iż Nocny Ogier ział ogniem z nozdrzy,
gdy zobaczył, co
zrobiłaś z jego nawiedzonym domostwem?
- Przecież mówię - przyznała niechętnie
Ivy. - Przez bezmyśl¬
ność. Zatem pospieszmy się, zanim wpadnę w
tarapaty przez jeszcze
większą bezmyślność, jeśli odkryją, że mnie nie ma.
Potrzebuję
Odpowiedzi.
-
Stanowczości nauczyła się od swojej matki, tak samo
jak wiedzę
o piedestałach przejęła od swojego ojca. „Nigdy nie
wolno dawać mężczyźnie wolnej ręki, bo nie
wiadomo, gdzie nią sięgnie" - przy¬pomniała sobie
maksymę matki.
- No dobrze, dobrze, jakie masz
Pytanie? - spytał opryskliwie
Humfrey.
- Potrzebuję czegoś do wyczyszczenia
magicznego arrasu, żeby
Jordan-duch odzyskał pamięć.
Ktoś inny mógłby mieć kłopoty z ogarnięciem
problemu, ale Humfrey, choć taki młody, był Magiem
Informacji. Miał przeszło stuletnią praktykę, zanim
przypadkowo odmłodzono go do niemow¬lęctwa
razem ze Stanleyem Parowcem; teraz wracały mu
siły, podob¬nie jak popędliwe usposobienie.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym rozchmurzył
się.
-
To powinno być w Wielkiej Księdze! -
Kolejna kopia upadła na stół, zasłaniając tekst, i Mag
z namysłem popatrzył na zwierzę.
- Bardzo ciekawe techniki - mruczał
Humfrey. - Zastana¬
wiam się, czy...
Jednak w tym momencie kopiarka pospiesznie
zeskoczyła z ksią¬żki, najwyraźniej nie podzielając
jego zainteresowania taksydermią i bynajmniej nie
pragnąc zostać obiektem jakiegoś niewczesnego
eksperymentu.
Wychodzącą dziewczynkę pozdrowiła Gorgona.
Małżonka Hum-freya i matka Hugo, a ponadto
przyjaciółka Ivy była elegancką, wysoką,
zawoalowaną kobietą o wężowych włosach.
- Nie zostaniesz na kawałek ciasta, moja droga? -
zapytała.
Ivy chciała się wymówić, ale Gorgona pokazała
największe, najśliczniejsze, najaromatyczniejsze
ciasto, jakie można sobie wyob¬razić, więc ustąpiła.
Doszła do wniosku, że Gorgona zapewne bardzo
potrzebuje kobiecego towarzystwa, a zatem
przyzwoitość wymaga, żeby chwilę u niej zabawić.
Postanowiła zostać na kawałek ciasta.
Po pewnym czasie Ivy wróciła na Zamek Roogna,
przechodząc ponownie przez tykwę. Nikt nie
zauważył jej nieobecności oprócz duchów - co, rzecz
jasna, było częścią jej problemu. W tych dniach
wszyscy zajmowali się jedynie tym nieznośnym
bachorem. Chętnie wrzuciłaby go do dziurki w
tykwie, bez podkowy!
Jednak teraz mogła oczyścić arras i usłyszeć całą
opowieść Jordana. Musiała tylko sporządzić według
recepty płyn do czysz¬czenia. Na szczęście duchy
wiedziały, gdzie znaleźć wszystkie skład¬niki. Ivy
wzięła garnek, trochę barwnika, tłuszczu i różności,
po czym ugotowała wszystko razem zgodnie z
instrukcją. Barwnik był silnym środkiem i próbował
poparzyć jej rączki, ale recepta wyjaśniała, jak tego
umknąć. Przyjaciółka Jordana, Renee, pomogła Ivy
przebrnąć przez trudniejsze części przepisu, aby
dziewczynka nie popełniła
żadnego błędu. Musiała wypowiedzieć kilka zaklęć,
aby dobrać kolor barwnika do gobelinu, ale w końcu
otrzymała butelkę eliksiru.
Wzięła gąbkę, zwilżyła ją sporządzonym barwnikiem
i przetarła powierzchnię arrasu. Rezultat był
zdumiewający. Pojawił się pas jaśniejszych i
wyraźniejszych obrazów. Środek działał!
Ivy starannie wyczyściła cały gobelin, aż zaczął
błyszczeć jak nowy. Ruchome obrazy wyglądały tak
realnie, ze niemal uwierzyła, że mogłaby w nie wejść.
- Och, tak! - zakrzyknął Jordan. - Widzę
każdy szczegół!
Wraca mi pamięć!
- A teraz opowiedz mi swoją historię -
rozkazała mu Ivy.
Zasiadła, spoglądając na gobelin, podczas gdy Jordan
skupił się
na początku swojej opowieści. Z pomocą
dziewczynki, ponieważ jako duch nie mógł sam
nastawić gobelinu, udało mu się uzyskać właściwą
sekwencję obrazów. Później, gdy coś zaczęło się
dziać, Jordan opisywał bieg wydarzeń tak, jak je
pamiętał. Pomijał nudne fragmen¬ty, takie jak spanie,
i poświęcał więcej uwagi ciekawszym momentom, na
przykład walkom z potworami, całowaniu pięknych
panien i spotkaniom z dziwnymi czarami. Była to
prawdziwa opowieść o Mieczach, Magii, Dobru, Złu
oraz Zdradach, i Ivy była oczarowa¬na. Uwielbiała
mocne teksty. Słuchała smętnej sagi, jakby sama była
jej bohaterką. Czuła dreszcz emocji słysząc Szczęk
Oręża i cierpiała poznając rewelacje Niemiłej
Nieprawdy.
2. PUK
Sądzę, że wszystko zaczęło się wtedy, kiedy stałem
się pełnoletni. W tych czasach obyczaj nakazywał,
aby młodzieniec sprawdził się, dokonując jakichś
fantastycznych czynów; potem, zdobywszy sławę,
mógł ożenić się i ustatkować.
Miałem wspaniałą dziewczynę, Elsie, która umiała
zmieniać wodę w wino jednym dotknięciem paluszka,
ponadto była młoda i delikat¬na, i chciała
natychmiast wyjść za mąż i założyć rodzinę. Ja
jeszcze nie byłem do tego gotowy; wydawało mi się
to takie nudne. Chciałem przygody!
Sytuacja stawała się trudna. Elsie naprawdę chciała,
żebym został i nie dbała o bohaterskie tradycje, i
rzeczywiście była atrakcyjna. Mieliśmy kilka ostrych
starć. Obiecałem jej, że - kiedy przeżyję moją
przygodę i zostanę bohaterem - wrócę do niej, ale
kłamałem, gdyż oboje wiedzieliśmy, że nigdy nie
będę miał dość przygód. Ona obiecywała mi, że -
kiedy już założymy rodzinę - pozwoli mi wyruszyć w
podróż po Xanth i może zabić jednego smoka lub
dwa, ale oboje wiedzieliśmy, że i to jest kłamstwem,
ponieważ rodzina nigdy nie pozwoli ci odejść. Ja
chciałem najpierw posmakować dzikiego owsa, żeby
być pewnym moich uczuć.
Elsie niezbyt podobał się ten pomysł; nie wiem,
dlaczego. Tak więc w końcu zawarliśmy umowę:
Elsie będzie miała jedną noc, aby udowodnić mi, jak
miły może być domowy owies i pokazać zalety
domowego ogniska, skłaniając w ten sposób do
pozostania. Jeśli nie zdoła, wyruszę w podróż.
Wydawało się, że to uczciwa umowa.
Gdybym tylko wiedział, jaką noc zaplanowała!
Byłem wtedy naprawdę naiwny i o wielu sprawach
wiedziałem znacznie mniej niż sądziłem. Myślałem,
że Elsie dobrze mnie nakarmi, będzie dla mnie miła i
przekonująco opowie mi o zaletach ustabilizowanego
życia. Zamiast tego, ona... Hmm, nie jestem pewien,
czy powinienem o tym mówić... Może lepiej
zostawimy opis tej nocy i przejdziemy do następnych
obrazków... Nie? Jednak mogę mieć kłopoty z twoimi
rodzicami, jeśli powiem ci za dużo o... No dobrze, w
porządku, opowiem tylko pobieżnie.
Elsie powitała mnie ubrana w koszulę, która... No
cóż, wiedzia¬łem, że ona jest śliczna, ale nie
uświadamiałem sobie, jak śliczna może być, kiedy
naprawdę się postara. Stwierdziłem, że gapię się na...
sposób, w jaki oddycha. I w jaki siedzi. Później
wprowadziła mnie... do sypialni, a ja ruszyłem za nią
i patrzyłem na sposób, w jaki szła. Później... To
naprawdę nudne, więc może pominiemy tę scenę?
Nie? Hmm, no więc pokazała mi, jak wysłać
wiadomość do bociana, a ja przyznałem, że to jedyna
przygoda, jakiej mi potrzeba, i w końcu zasnęliśmy.
Jednak rano przypomniałem sobie o innych
przygodach, o zwie¬dzaniu obcych miejsc i
pokonywaniu strasznych potworów. Wiedzia¬łem, że
muszę najpierw tego spróbować. Elsie jeszcze spała,
z półuś¬miechem na ustach, i czułem się naprawdę
okropnie, kiedy ubierałem się i przypasywałem
miecz. Nawet jej nie pocałowałem; po prostu
wymknąłem się z domu jak niegrzeczny dzieciak i
ruszyłem na poludnie. w środek Xanth, gdzie
podobno czekała prawdziwa przy¬goda.
Poczucie winy towarzyszyło mi jak burzowa chmura,
ponieważ obietnica złożona przeze mnie tego
wieczora okazała się kolejnym okrutnym kłamstwem.
Niemal zdecydowałem się wrócić, jednak zew
przygody popychał mnie dalej i był silniejszy od
poczucia winy.
W tamtej chwili wcale nie wydawało mi się, że
jestem dzielnym i nieustraszonym bohaterem. Czułem
się raczej tchórzem, bo nie miałem odwagi obudzić
Elsie i powiedzieć jej uczciwie: „Odchodzę,
dziewczyno, bardzo mi przykro". Dostałaby... No,
kobiety potrafią być bardzo trudne w takich chwilach.
A kiedy ruszyłem w drogę, nie
miałem już odwagi wrócić i przeprosić ją. Niektórzy
bohaterowie nie są zbyt dzielni i nieustraszeni.
Podjąłem już jednak decyzję i musiałem patrzeć
przed siebie, a nie spoglądać wstecz. Odebrałem
pierwszą życiową lekcję: że najsłodsze i
najsmutniejsze jest to, co mogłoby być.
Podejrzewałem, że postępuję źle i zapłacę za to
straszliwą cenę, lecz nie rezygnowałem, wstydząc się
przyznać, że źle czynię.
W tamtych czasach pustkowie Xanth było dziksze niż
dzisiaj i zamieszkiwało tam wiele dziwnych stworzeń
i czarów, które dziś już nie istnieją. Rośliny nie
nauczyły się jeszcze respektu przed człowie¬kiem, a
smoki podchodziły aż do naszej Wioski na
Moczarach, aby pożerać ludzi. Właśnie dlatego wciąż
utrzymywała się u nas tradycja mężczyzny-
wojownika; potrzebowaliśmy dzielnych
młodzieńców, że¬by przepędzali błąkające się
potwory. Mieszkaliśmy na północ-no-wschodnim
pograniczu Xanth, opodal tego, co później nazwano
Moczarami Bagiennych Ogrów, lecz w tym czasie
ogry były jeszcze daleko, powoli migrując na północ.
Moje nogi raz po raz zapadały się w podmokły grunt
nieprzebytych mokradeł i szybko zrozumiałem, że do
serca Xanth, gdzie stoi legendarny Zamek Roogna,
wiedzie daleka droga. Dotarcie tam pieszo zajęłoby
mi całą wieczność lub dłużej, a właśnie stwierdziłem,
że naprawdę nie lubię chodzić. Musiałem złapać jakąś
okazję.
Był jeden problem. W naszej, odizolowanej części
Xanth nie było centaurów, a smoki nie są dobrymi
wierzchowcami - zazwyczaj każdy usiłuje lokować
swoich pasażerów wewnątrz swego ciała, zamiast na
zewnątrz - a obawiałem się latać na jakimś latającym
stworzeniu; nigdy nie można'przewidzieć, gdzie cię
zrzuci. Wiedzia¬łem, że w morzu żyją konie morskie,
ale ja wędrowałem po lądzie. W Wiosce na
Moczarach mieszkał człowiek, który wyrabiał
lajkoniki, jednak nie zadałem sobie trudu i nie
zagadnąłem go, zanim wyruszy¬łem w drogę. A
zresztą, jego koniki nie nadawały się do jazdy, tylko
tak wyglądały. Co powinienem zrobić?
Wiedziałem, co: oszczędzać nogi, abym mógł iść
przez cały dzień i nie zmęczyć się do tego stopnia,
żeby stracić ochotę do przygód. Ta przygoda na razie
nie była zbyt zabawna. Wiele przemawiało za
zostaniem w domu i założeniem rodziny. Prawie
zawróciłem - jed¬nak ponownie stwierdziłem, że nie
mogę się cofnąć. Gdybym teraz wrócił, przyznałbym
się, iż popełniłem błąd - że źle zrobiłem opuszczając
Elsie. To było trudniejsze niż walka ze smokiem.
Gdy¬bym nie pobłądził, sądzę, że zawróciłbym;
jednak ponieważ rzeczywi¬ście źle postąpiłem, nie
mogłem tego zrobić.
Teraz, po czterystu latach filozoficznych rozważań -
duchy są lepsze w sprawach niematerialnych niż w
materialnych, ponieważ same są niematerialne -
sądzę, że kobiety są bardziej praktyczne od
mężczyzn, a mają więcej seksapilu po to, aby móc
odwieść mężczyzn od głupstw, które ci nieuchronnie
popełniliby. Niewątpliwie moja przygoda, oceniana
po latach, była idealnym przykładem skrajnej
głupoty, nawet gdyby nie kosztowała mnie życie.
Mogłem spędzać noc za nocą z Elsie; zamiast tego
szukałem nieszczęścia - i znalazłem je. Jeśli
próżności na imię kobieta, to głupota jest imieniem
m꿬czyzny!
Tak więc szedłem dalej - i przeznaczenie dopadło
mnie, niegod¬nego. Z początku sprawa nie wyglądała
dobrze, ale tak często bywa. Złe wydaje się dobre,
niczym wygodna ścieżka prowadząca do macek i
paszczęki wikłacza, zaś dobre zdaje się złe, tak jak
wykrzyknął.
Ivy wiedziała, że niektórzy twierdzą, iż nie ma czegoś
takiego jak Wielka Księga Odpowiedzi na Wszystkie
Pytania, ale ci ludzie nigdy nie byli w pracowni
Humfreya. Dobry Mag podszedł do stołu, na
którym leżała wielka księga, i wdrapał się na wysoki
stołek, żeby do niej dosięgnąć. Przewrócił kilka
pożółkłych kart.
- Dobrze, że znów nauczyłem się czytać
- mamrotał, ślęcząc
nad drobnym pismem. - Gawrony... gęsi... głowacze...
gnioty...
gnomy... Gobelin! Jego rola, historia, obecne
położenie, niszczenie...
Jest! Czyszczenie!
-
O to chodzi! - wykrzyknęła Ivy.
-
Cicho, kobieto, kiedy pracuję! -
warknął.
Ivy otworzyła usta zamierzając udzielić mu należytej
odpowiedzi, ale postanowiła powstrzymać się do
czasu aż Humfrey udzieli Odpowiedzi. W stosunkach
z mężczyznami niezwykle istotne jest wyczucie
sytuacji - jak mawiała matka. A zresztą, być nazwaną
„kobietą" to żadna obraza. Była zadowolona, że Mag
nie przeczytał tekstu pod nagłówkiem "Niszczenie",
ponieważ mogły się tam znajdować wzmianki o
wycieraniu rąk w gobelin, co byłoby jej trudno
wyjaśnić.
- Użyj barwnika do przędzy - przeczytał.
- - Według na¬
stępującej recepty: pół kubka...
- Czekaj, nie zapamiętam
wszystkiego! -- zaprotestowała
Ivy. - Z trudem mogę zapamiętać przepis na
gotowanie jajek na
twardo! Muszę mieć to na piśmie - i bez długich
słów.
Ivy uczyła się czytać, ale wolała takie słowa jak „gra"
i „rad" od takich, jak „winowajca" lub „ukarano".
Humfrey wydął policzki, dokładnie tak samo, jak
zrobiłby będąc
0 sto lub więcej lat starszy.
- A zatem przynieś mi tę kopiarkę.
Ivy spojrzała tam, gdzie wskazał ręką. W kącie
siedziało stworze¬nie podobne do małej gąsienicy,
mające tylko cztery nogi, jeden ogon
1 kilka długich wąsów. Było okrągłe,
puszyste i wyglądało na miękkie,
ale roztaczało wokół poczucie niezależności i chłodną
rezerwę.
Dziewczynka podeszła i usiłowała podnieść zwierzę,
ale ono jak¬by wyślizgnęło jej się z rąk i pozostało na
swoim miejscu. Chciała unieść je za ogon, lecz
zwęziło żółte ślepia w szparki, wysunęło pa¬zury i
zamiauczało, więc zrezygnowała. To było naprawdę
dziwne stworzenie!
Ivy spróbowała innego sposobu. Zaczęła oddalać się,
wołając:
- Tutaj, kopia, kopia, kopia, kopia!
Zwierzę ruszyło za dziewczynką, dokładnie
naśladując jej chód. Kiedy dotarli do stołu, wskazała
na blat.
- Skacz, kopia!
Skoczyła sama, żeby pokazać jak się to robi, i
kopiarka też skoczyła. Jednak zrobiła to tak samo jak
Ivy: na stół i z powrotem na podłogę.
Tak więc Ivy musiała wgramolić się na stół, co
zdenerwowało Dobrego Maga.
- Do góry! - zawołała i kopiarka
wdrapała się za nią.
- Nie depcz po stronach! - wrzasnął
Humfrey, łapiąc kopiarkę
i z rozmachem kładąc ją na książce. - Kopiuj tę
kartkę, kopiorobie!
Stworzenie usiadło na recepcie. Zamruczało. Po
chwili otworzyło pysk i wysunęło jęzor, którym był
arkusz papieru.
Humfrey oddarł wydruk i podał go Ivy, czym bardzo
ją zdziwił.
- Masz swoją kopię. A teraz idź już.
Oczywiście, Ivy była gotowa do kłótni, ale
uświadomiła sobie, że teraz, kiedy ma już to, po co
przyszła, naprawdę chce już iść, więc zmilczała.
Czasami, choć to okropnie denerwujące, trzeba
słuchać poleceń mężczyzn, kiedy przypadkiem mają
rację. Zeszła ze stołu i zostawiła małego Dobrego
Maga pogrążonego w lekturze. W sku¬pieniu chłonął
tekst hasła, które przypadkowo dotyczyło
taksydermii, podczas gdy kopiarka nadal wypluwała
następne kopie recepty na barwnik do przędzy.
To kosztuje rok służby - poinformował
ją Humfrey. -
Z góry.
- Wiesz co, dodałam ci już więcej niż
rok potęgując dar Zory,
kiedy cię postarzała, więc jesteśmy kwita. A jeśli
znów jej pomogę,
będziesz mi winien następną Odpowiedź.
Humfrey spojrzał na nią wojowniczo.
- A cóż to za logika, kobieto?
- Kobieca logika, oczywiście -
poinformowała go. - Coś ci się
nie podoba?
Ivy wiedziała już co nieco o tym, jak trzeba
postępować z m꿬czyznami, nawet tymi, których nie
dało się oczarować.
- Hmm, nie - rzekł Humfrey. - Pewnego
dnia zostaniesz
Królem Xanth, niech Demon zlituje się nad nami.
-
Wiem o tym, głupku, więc uważaj, co
mówisz.
Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo. Strona 3 z 35
3
pooka.
upiory nocy zrozumiały, że jestem strudzony i
poirytowany, więc lepiej mnie nie zaczepiać, bo
żaden mnie nie zaatakował. Może po prostu miałem
szczęście. Niektórzy głupcy mają niebywałe szczęście
i, oczywiście, bardzo go potrzebują.
Szedłem więc dalej, kierując się szczękiem
łańcuchów, gdyż widmowy koń nie spodziewał się,
że nie zrezygnuję z pogoni, i zatrzymywał się na
popasy. To potwierdziło moje podejrzenia, że był
materialny;- prawdziwe duchy nie muszą jeść. W tym
momencie przestałem myśleć o zjawie jako o „tym",
a zacząłem jako o „nim". ' To jest duchem; on jest
żywym stworzeniem. Nie twierdzę, że dokonałem
głębokich przemyśleń; po prostu tak widziałem te
sprawy.
Stwierdziłem, że koń mamił mnie po prostu dlatego,
iż znalazłem się w pobliżu; przypadkowe spotkanie.
Zareagowałem zbyt gwałtow¬nie i zbiłem go z tropu.
Nie wiedział, że zamierzałem go schwytać. Od czasu
do czasu stawał nieruchomo, sądząc, że zgubię ślad
nie słysząc brzęku; jednak ja zawsze podążałem w
kierunku ostatnio słyszanego szczęku łańcucha,
wykorzystując barbarzyński zmysł orientacji. I
nieuchronnie musiał znów odskoczyć. Nie mógł iść
ani biec tak, żeby nie zdradzało go szczękanie
łańcuchów; taką rzucono nań klątwę. Gdyby nie to,
nigdy nie zdołałbym go wytropić, ani nocą, ani za
dnia. A przynajmniej nie tak od razu.
Nadszedł świt, a koń wciąż wiódł mnie na
południowy zachód. W chwili gdy słońce zamierzało
dźwignąć się na niebo, znalazł kryjówkę w gąszczu i
zastygł. Nie słyszałem go, ani nie widziałem, a
ponieważ zarośla były bardzo gęste, wiedziałem, że
jeśli zacznę się przez nie przedzierać, to narobię tyle
hałasu, że ścigany może mi umknąć, gdyż nie usłyszę
brzęku łańcucha. Czekałem więc; zaczęło się
oblężenie. Wiedziałem, że koń-widmo znajduje się
blisko, ale należało zmusić go, żeby poruszył się. A
on, oczywiście, nie miał zamiaru się ruszać,
zmęczony ucieczką.
Dobrze wykorzystałem czas oczekiwania.
Zachrapałem. Napraw¬dę potrzebowałem snu!
Jednak zbudziłem się, gdy tylko usłyszałem
brzęknięcie łańcucha. Koń próbował wymknąć się!
Myślał, że jestem jednym z tych cywilizowanych
śpiochów, którzy tak głęboko pogrążają się we śnie,
że nie są w stanie obudzić się przed upływem sześciu
godzin. Nie ja! Kiedy postanowiłem wyruszyć na
poszukiwanie przygód, wiedziałem, że nigdy nie
zdołam ujarzmić dziczy, więc nauczyłem się budzić
w chwili zagrożenia i zasypiać natychmiast, gdy
niebezpieczeństwo minęło. Tak śpią dzikie zwierzęta,
a ja w znacznym stopniu byłem jednym z nich.
Dlatego cichy szczęk ogniwa obudził mnie;
rozpros¬towałem nogi i na nowo podjąłem pościg.
Koń-widmo pomknął galopem. Ruszyłem za nim,
czując się lepiej, chociaż nie zdążyłem się wyspać.
Tropiłem go przez całą noc i odpoczywałem tylko
tyle, co on. Idąc, zrywałem z krzaków jadalne owoce
i posilałem się; i w tym miałem nad nim przewagę, bo
koń musiał popasać na trawie, a nie mógł tego robić
w biegu. Praw¬dopodobnie był już bardzo głodny.
Teraz, kiedy o tym pomyślałem, doszedłem do
wniosku, że stworzenie dźwigające takie ciężkie
łań¬cuchy musiało obficie jadać.
Przechodziłem przez ostępy, gdzie na krzakach rosło
dwa razy więcej jagód, bo każda była podwójna. Już
miałem wrzucić pierwszą bliźniaczą jagodę do ust,
lecz zawahałem się. Oczywiście, nauczyłem się
rozpoznawać wiele leśnych owoców, aby móc
bezpiecznie poży¬wiać się w głuszy, ale te były
jakieś dziwne. Myśl o bliźniaczych jagodach,
parzystych jagodach, podwójnych jagodach nie
dawała mi spokoju.
Zamarłem. Jagody! Trujące, powodujące osłabienie,
paraliż i śmierć. Jednak jad działał powoli, można
więc zjeść ich dość dużo, zanim pokażą się pierwsze
objawy - a wtedy jest już za późno. Rzecz jasna, mój
magiczny dar uchroniłby mnie przed poważnym
za¬truciem, lecz nim zacząłby działać, koń-widmo
zdołałby uciec. Lepiej w ogóle nie pakować się w
tarapaty!
Przyszła mi do głowy chytra, barbarzyńska myśl. Te
jadgody mogą mi się kiedyś przydać. Nazrywałem ich
trochę i schowałem w sakwie. Zauważyłem, że nad
tymi roślinami, które jeszcze kwitły, nie bzyczały
owady; może to mnie ostrzegło. Pszczoły trzymały
się z daleka od jadgód, tak że można by wykorzystać
te owoce jako środek przeciwpszczeli.
Ruszyłem dalej śladem widmowego konia, który
najwidoczniej miał dość rozsądku, aby nie pożywiać
się jadgodami. Czy przy¬prowadził mnie tutaj
celowo? Nie miałem pewności. Zwierzęta są uważane
za niezbyt sprytne, podobnie jak uzbrojeni w miecze
barbarzyńcy. Takie założenia mogą okazać się
błędne.
Nagle ślady kopyt urywały się jak nożem uciął. Nie
było tam żadnego urwiska ani ściany skalnej -
niczego.
Hmm, zawsze zachowywałem się nieco nerwowo
przy zetknięciu ze sprawami czy zjawiskami, których
nie rozumiałem, takimi jak rodzina i małżeństwo, a
tego na pewno nie mogłem pojąć. Czyżby czarX?
Słyszałem o zaczarowanych zwierciadłach, w które
można wejść i znaleźć się w odwróconym świecie po
drugiej stronie, miałem też tyle oleju w głowie, żeby
nie zaglądać w otwór hipnotykwy. Jednak wyglądało
na to, że zjawa doszła do tego miejsca i zniknęła, a ja
będę musiał pójść za nią, jeśli chcę ją schwytać. I
jeszcze te jadgody... Jak sprytne było to stworzenie?
Postanowiłem jeszcze raz obejrzeć ślady. Odrobina
ostrożności nigdy nie zawadzi. Mniemanie, że
barbarzyńcy rzucają się do ataku nie bacząc na
niebezpieczeństwo, to kolejny mit; w rzeczywistości
tylko cywilizowany ignorant, błądzący po lesie, może
tak postąpić. Żaden barbarzyńca nie wejdzie
bezmyślnie w objęcia wikłacza! No cóż, mnie
przytrafiło się to tej nocy, ale sytuacja była
szczególna i miałem miecz w pogotowiu.
Cofnąłem się nieco, idąc podejrzanie wyraźnym
tropem - i znala¬złem kępę krzaków, gdzie ślad
rozgałęział się. W tym miejscu rosła gęsta trawa, na
której trop był niewidoczny dla przeciętnego
człowie¬ka, ale - oczywiście - nie dla bystrych oczu
tropiciela. Widmowy koń przystanął, po czym
wycofał się tyłem, starannie stawiając kopyta, aby
sprawić wrażenie, że zniknął.
To było dla mnie wystarczające ostrzeżenie. Nie
przekroczę linii, za którą urywa się trop! Później
dowiedziałem się, jak mądrą podjąłem decyzję; ta
linia wytyczała granicę Otchłani, z której nikt żywy
nie wrócił. Zjawa rzeczywiście wiodła mnie w
pułapkę! Co jednak dowodziło, jak chytrym była
stworzeniem. Teraz jeszcze bardziej zapragnąłem
uczynić upiora moim rumakiem. Podążyłem nowym
tropem i niebawem znów zmusiłem widmo, aby
poruszyło się. Stanęło w innej kępie zarośli, patrząc
jak nadchodzę. Wcielony demon!
Umocniony w moich zamierzeniach, ścigałem go z
takim zapa¬miętaniem, że prawie nie czułem
zmęczenia. Kiedy przystawał korzys¬tając z osłony
terenu, żebym nie mógł go słyszeć ani widzieć, ja też
stawałem i drzemałem; kiedy znów ruszał, szedłem za
nim. Byłem pewien, że stawał się coraz bardziej
nerwowy - i głodny.
Teraz umykał na południowy wschód. W ten sposób
znalazłem się w ładnej okolicy, pełnej ptactwa o
najprzeróżniejszych bar¬wach i rozmiarach. Niektóre
ptaki były całkiem spore; istotnie, nad głową
dostrzegłem kołującego ptaka-roka, lecz nie
przejąłem się tym, gdyż wiedziałem, że jestem zbyt
mały, abym mógł go zaintereso¬wać. Jednak
widmowy koń to co innego; zobaczyłem, że ptak-rok
opada niżej i pojąłem ze zgrozą, iż atakuje mojego
upatrzonego wierzchowca.
Pospiesznie zdjąłem z ramion łuk i pognałem
naprzód. Wspiąłem się na pagórek w samą porę, by
ujrzeć, jak wielki ptak unosi konia-widmo w
szponach. Jednak ciężar łańcuchów wytrącił roka z
równowagi i ptak zawahał się. Szybko wypuściłem
strzałę. Po¬mknęła w kierunku upierzonego kupra.
Rzecz jasna, dla stworzenia tej wielkości moja strzała
nie była niczym więcej, jak kłującym cierniem.
Jednak musiała trafić we wrażliwe miejsce, gdyż ptak
wydał oburzony pisk w postaci „O" i puścił konia.
Rumak pomknął przed siebie brzęcząc łańcuchami i
umknął za wikłacza, gdzie rok nie mógł go ścigać.
Wielki ptak. wściekle wrzas¬nął - i skierował się ku
mnie. Czy widzieliście kiedyś rozzłosz¬czonego
roka? Nieprzyjemny widok. Rzucił się na mnie,
rozkładając skrzydła tak szeroko, że przysłoniły
słońce. Uniosłem miecz, lecz wiedziałem, że to
beznadziejne; ten stwór był po prostu za duży, żebym
mógł z nim walczyć.
Wysunął szpony, sięgając po mnie, lecz jego łapy
były zbyt duże i szeroko rozstawione, więc nie zdołał
mnie schwytać. Zorientowaw¬szy się, rok znów
wyciągnął szpony, tym razem wbijając je w ziemię.
Zagłębiły się w pył, skałę, glebę oraz w spore drzewo
i uniosły wszystko do góry, razem ze mną.
Kiedy ptak wystartował, zacząłem rozpaczliwie siec
wokół mie¬czem. Trafiłem w pobliski szpon,
grubości mojego uda, i odrąbałem go jednym
potężnym ciosem. Z biegnącej wewnątrz arterii
trysnęła krew i ziemia trzymana przez szpon osypała
się. Darń przesiąkła krwią, co jeszcze osłabiło
podłoże. Wyrwane drzewo runęło w dół, a ja razem z
nim. Jak jedna splątana masa spadliśmy na ziemię z
wysokości kilku metrów.
Upadek był bardzo nieprzyjemny, a zbroczona krwią
gleba jeszcze pogorszyła sprawę. Prawie straciłem
przytomność, a mój stan nie po¬prawił się, kiedy
kilka ciężkich głazów, porwanych przez roka,
przy¬gniotło mnie, miażdżąc mi nogę. Nie wiem jak
inni bohaterowie unikają zranienia, znalazłszy się w
okropnych opałach; ja na pewno nie posia¬dałem
takiego talentu. Postąpiłem rozsądnie: straciłem
przytomność.
Odzyskałem ją godzinę później; moja strzaskana noga
zagoiła się. Och, czyżbym tego nie powiedział? Mój
magiczny dar to umiejętność gojenia moich ran. Jeśli
mnie skaleczyć, mała rana zasklepi się natychmiast, a
duża w kilka minut. Jeśli stracę palec, odrośnie mi
nowy. Jeżeli postradam stopę, zregeneruję ją w ciągu
godziny. Gdy strzała trafi mnie w serce, wydobrzeję
na drugi dzień, a nieco później, jeżeli nikt nie wyjmie
strzały. Tak więc zmiażdżona noga po godzinie była
już sprawna. Może sprawniejsza, ponieważ nie była
tak zmęczo¬na jak poprzednia.
Widocznie wielki ptak uznał mnie za martwego.
Całkiem zro¬zumiała pomyłka. Już nieraz mi się to
zdarzało. Prawdę mówiąc, byłem praktycznie
niezniszczalny. Właśnie dlatego lubiłem przygody.
Posiadałem niezły dar, odpowiedni dla bohatera.
Wznowiłem pościg. Widmowy koń nie odszedł
daleko. Uznawszy mnie za wyłączonego z gry, pasł
się opodal. O tak, był głodny!
Wrzasnąłem i rzuciłem się nań. Spojrzał, zdumiony -
i zareago¬wał tak, jakby ujrzał nieboszczyka.
Przerażony, rzucił się do ucieczki, pozostawiając kęs
trawy, który powoli opadł na ziemię. Można by
sądzić, iż widmowy koń nie będzie bał się innych
duchów, ale to nieprawda; nawet zjawy lękają się
tego, czego nie rozumieją, zaś przeciętny duch jest
dosyć bojaźliwym stworzeniem. Coś o tym wiem! A
ponadto, przez te łańcuchy koń-widmo nie jest w
pełni duchem, lecz czymś pośrednim, podobnie jak
zombie jest półżywy, półmartwy. Gdyby kiedyś
pozbył się łańcuchów, stałby się pełnoprawnym
du¬chem. Jednak łańcuchy trzymają go przy życiu,
tak więc musi paść się i wykonywać inne czynności,
nawet bardzo krępujące, tak jak robią to wszystkie
żywe stworzenia. W Xanth można znaleźć wiele
takich jak on, co to ni to, ni sio, natomiast trochę tego
i owego.
Znów rozpoczął się pościg. Zjawa pomknęła na
południowy wschód - i poprowadziła mnie w okolicę
zamieszkaną przez gryfy. Zauważyłem ślady pazurów
na pniach drzew i sterty odchodów. Szedłem
ostrożnie, bo gryfy potrafią być agresywne. Sądziłem,
że j poradziłbym sobie z jednym, ale czasami
podróżowały całymi stada¬mi i napotkanie takiej
gromady mogło być nieprzyjemne. Rok zostawił
mnie w spokoju ponieważ byłem dla niego zbyt
małym kąskiem, przy podnoszeniu którego
pobrudziłby sobie dziób. Jednak gryfy pożarłyby
mnie, a nie wiedziałem, czy łatwo byłoby mi wtedy
ożyć. Może gdyby jeden zjadł większą część,
zdołałbym się jakoś pozbierać, jednak wolałem nie
ryzykować. Przede wszystkim, rany bolą mnie tak
samo jak każdego człowieka, dopóki nie zagoją się;
po co bez potrzeby narażać się na tyle bólu?
Zachowywałem więc czujność. Może barbarzyńcy
powinni śmiać się ze swych blizn, jakby nigdy nie
czuli zadanych ran, ale mnie to jakoś nie bawiło.
Koń-widmo, głodny i zmęczony, był mniej ostrożny.
Wpadł wprost do gryfiej kryjówki, do gniazada
znajdującego się wśród gałęzi niskiego drzewa. W
gnieździe siedziała samica, wysiadując jajo czy
robiąc coś innego - w tej kwestii nie mam pewności,
gdyż gryfy to małostkowe stworzenia o królewskim
rodowodzie, które nie tolerują wtrącania się w ich
sprawy --- i przeraźliwie wrzasnęła na widok intruza.
Samiec chrapał na jednej z wyższych gałęzi,
zwinąwszy skrzydła i wbiwszy pazury w korę.
Zaskoczony, uczynił niewłaściwy krok - a może
powinienem raczej powiedzieć ,,rok" i runął jak głaz,
w ostatniej chwili zdążywszy rozłożyć skrzydła.
Wcale nie był tym zachwycony. Podejrzewam, że na
jego miejscu ja też nie byłbym, gdyby moja kobieta
zbudziła mnie krzykiem, skarżąc się, że ktoś zakłóca
spokój naszego gniazda. Zapewne również dlatego
obawiałem się małżeństwa, które, podobnie jak
przekroczenie granicy Otchłani, może okazać się
drogą bez powrotu do nie wiadomo czego.
Stwierdzenie, że to koń-widmo jest przyczyną całego
zamieszania, zajęło gryfowi zaledwie chwilkę.
Obrócił się w powietrzu i śmignął za
Iconiem, który okazał wreszcie odrobinę rozsądku,
umykając galo¬pem, ile sił w nogach. Pognałem za
nimi najszybciej jak mogłem.
Koń, mimo łańcuchów, poruszał się naprawdę
szybko; ale gryf również - a w dodatku nie był
niczym obciążony. Myślę, że zjawa mogłaby mu
umknąć, gdyby była wypoczęta i biegła po
twardszym torze. Jednak teren był tu lekko podmokły
i rosło na nim wiele drzew, co zwalniało tempo
ucieczki. Gryf z łatwością przelatywał nad
przeszkodami i wciąż skracał dystans. Już zrównał się
ze ściganym i nastawił szpony - a ja byłem zbyt
daleko, żeby cokolwiek zrobić. Mogłem tylko biec za
nimi i patrzeć. Nawet gdybym miał ich w zasięgu
strzału z łuku, nie jestem pewien, czy próbowałbym
strzelić, bo jeśli zabiłbym gryfa, jego samica
zostałaby sama w gnieździe i nie mogłaby zdobyć
sobie pożywienia nie porzucając jaja i w ogóle, a tego
nie chciałem. Spotkanie z gryfem w walce to jedno, a
zniszczenie jego gniazda to coś zupełnie innego. Tak,
wiem, że to głupio brzmi, ale nie można długo
przebywać w głuszy i nie odczuwać szacunku dla
zamieszkujących ją stworzeń. Te gryfy nie szukały
kłopotów; wszczął je ścigany przeze mnie koń-
widmo, a zatem to ja ponosiłem winę. Mogę zabijać,
kiedy mam słuszność, lecz nie wtedy, gdy się mylę.
Byłem więc zupełnie bezradny.
Gryf wylądował na grzbiecie konia, uderzył dziobem
- i trafił w ogniwo łańcucha. Uff! Oszołomiony
bólem, próbował wzbić się w powietrze, lecz nie
zdołał, ponieważ jedną nogą zaplątał się w łańcuch.
Koń wierzgnął, usiłując zrzucić napastnika; ten chciał
uciec, lecz nie mógł. Nagle widmowy rumak
przebiegł pod nisko zwisającą gałęzią, która zmiotła
gryfa z jego grzbietu. Stwór zatrzepotał skrzydłami,
koziołkując w powietrzu, po czym runął jak długi na
ziemię. Wokół jego głowy rozbłysły liczne gwiazdki i
planetoidy, co świadczyło o sile tego uderzenia. Z
trudem wstał i chwiejnie wzbił się w powietrze,
wydając przeciągłe piski trwogi i zniechęcenia.
Zapom¬niał o koniu, który wcale nie zamierzał mu
przypominać o sobie. Gryf pomknął z powrotem do
gniazda, ciągnąc za sobą szybko znikającą smugę
potu. Rzadko można ujrzeć spoconego gryfa!
Pobiegłem za widmowym koniem.
Mokradło stawało się bardziej podmokłe, jak to
zwykle bywa i bagnami, i moje buty coraz bardziej w
nim grzęzły. Nie podobało mi się to, ale musiałem
trzymać się blisko konia. Jemu również nie podobała
się ta sytuacja. Zboczył na południe, kierując się ku
wyżynom, lecz nie ulegało wątpliwości, że widoczne
tam góry były zbyt odległe, aby zdołał do nich szybko
dotrzeć. Skręcił zatem na zachód, a ja za nim, i
truchtaliśmy w kierunku jasnego muru. Najwyraźniej
Zmierzchało, więc podkradłem trochę cukrowego
piasku i utoczy¬łem piwa z pnia drzewa piwnego -
prawdziwie barbarzyńska uczta! W głowie miło mi
szumiało, co odrywało myśli od obolałych stóp, gdy
nagle usłyszałem brzęk łańcucha. No tak, byłem
młody i głupi, a ponadto tchórzliwy w sprawach
osobistych, ale mało co w realnym świecie mnie
przerażało. Jednak ten szczęk mnie przestraszył - i
obu¬dził moją czujność. Jeśli ten dźwięk wzbudził
zimny dreszcz przebie¬gający mi po plecach,
widocznie takie było jego przeznaczenie - a to
oznaczało czary. Dlatego byłem zaintrygowany, gdyż
dziwna magia była częścią tego, czego szukałem.
Miałem miecz; potrzebowałem magii.
Szybko wstałem, dobyłem miecza i zacząłem skradać
się w kierun¬ku źródła dźwięku. Znów go
usłyszałem, nieco dalej, więc przy¬spieszyłem kroku.
Jednak brzęk nadal dobiegał z oddali, wiodąc mnie
przez najdziksze i najbardziej bezludne bezdroża.
Oświetlone mętnym blaskiem księżyca drzewa
wyglądały jak sękate, zastygłe olbrzymy. Lecz jedno
nie zastygło; gdy otarłem się o nie, złapało mnie w
swoje macki. Zrozumiałem, że wpadłem w objęcia
wikłacza, jednego z naj¬groźniejszych warzyw
Xanth. Zacząłem siec mieczem, odrąbując macki, i
drzewo szybko mnie puściło. Prawdę mówiąc, moje
ostrze nie było zaczarowane, ale mocne i ostre, a
ponadto dobrze nim władałem; wcale też nie lękałem
się wikłacza. Dla barbarzyńcy zimna stal jest
lekarstwem na większość problemów, bardzo
skutecznym lekarst¬wem. Zakładam, że mógłbym
mieć inne zdanie, gdybym posiadał inny magiczny
dar; istotnie, byłem w stanie popełniać naprawdę
wielkie głupstwa.
Po chwili zrozumiałem, że brzęk łańcucha wiedzie
mnie na manowce. Tańczyłem, jak mi zagrano.
Jednak wciąż byłem zain¬trygowany; ten dźwięk stał
się wyzwaniem, swego rodzaju przygodą.
Postanowiłem więc przechytrzyć go i zmusić, żeby
tańczył tak, jak ja mu zagram.
Wróciłem do obozowiska. Oczywiście, szczęk
poszedł za mną i przybliżył się. Jednak po drodze
nazrywałem w ciemnościach szeleszczyny i stonóżki,
które teraz umieściłem pod pachnącą czekola¬dą
skorupą orzecha kokosowego. Rzecz jasna, zaraz
zaczęły słabo szeleścić i tupać, co brzmiało tak, jakby
ktoś przewracał się tam niespokojnie, zaniepokojony
szczękiem łańcucha. Później po cichu wyniknąłem się
z obozu - byłem w tym dość dobry - i szerokim
hikiem obszedłem źródło dźwięku.
Istotnie, udało mi się je oszukać. Barbarzyńcy są
bardzo zmyślni w takich sytuacjach. Patrzyłem jak
podchodzi do mego obozowiska, zastanawiając się,
dlaczego już go nie ścigam. Upiory nie lubią być
ignorowane! Wszedłem na pagórek i na tle księżyca
ujrzałem sylwetkę Klaczy z Mor. Po chwili
zrozumiałem, że to nie mogła być klacz. One nie
wabią śpiących odległymi dźwiękami; przybywają,
przekazują złe sny, po czym pędzą do następnego
adresata. Nie mają czasu na głupstwa; jest zbyt wiele
złych snów do rozniesienia. Poza tym, ja nie spałem. I
to nie była klacz, lecz źrebak. Może ogier. Kosmate,
dzikie stworzenie obwieszone łańcuchami; dlatego
brzęczało. W rzeczy samej, był to puk - widmowy
koń.
Koń. Mój barbarzyński umysł zaczai perkotać.
Przydałby mi się ten koń! Tylko jak go schwytać?
Byłem przekonany, że on musi być częściowo
materialny, ponieważ łańcuchy brzęczały, więc były
praw¬dziwe, a zatem i on powinien być na tyle
rzeczywisty, żeby je unieść. Jednak biegał szybciej
ode mnie - i właśnie dlatego potrzebowałem go.
Mając konia nie tylko podróżowałbym wygodniej, ale
i szybciej; mógłbym też więcej zabrać. Ponadto takie
zadanie było dla mnie wyzwaniem; o ile wiedziałem,
jeszcze nikt nigdy nie złapał wid¬mowego konia.
Właśnie takich przygód szukałem. Pomyślcie, jak
zdumieliby się mieszkańcy Wioski na Moczarach,
gdybym wrócił na widmowym koniu!
Jednak byłem już bardzo strudzony; wbrew starannie
pielęg¬nowanym mitom, barbarzyńcy czasem są
zmęczeni. Lepiej byłoby wyspać się przez noc i
podjąć pościg rano. Z drugiej strony, do tej pory
stworzenie może już dawno odejść, więc nie odważę
się czekać.
Westchnąłem. Trzeba to zrobić teraz. Na szczęście
byłem krzep¬kim młodzieńcem, więc zmęczenie
tylko utrudniało, a nie uniemoż¬liwiało
przedsięwzięcie. Przygotowałem się do pogoni.
Najpierw mieczem uciąłem kilka elastycznych,
długich pnączy, które miały mi posłużyć za lasso,
gdyż nie chciałem zabijać zwierzę¬cia, lecz złapać je,
co było znacznie trudniejsze. Nie wiedziałem, czy
można zabić widmowego konia, ale wolałem nie
ryzykować. Oczywiś¬cie, przygotowując się do roli
bohatera ćwiczyłem rzucanie lassem i całkiem nieźle
mi szło; to jedna z podstawowych barbarzyńskich
umiejętności. Ruszyłem.
Oczywiście, niemal natychmiast pojął, że go ścigam;
konie-widma są bardzo czujne w takich sprawach.
Grzechocząc łańcuchami, zaczai uciekać. Nie
mogłem dotrzymać mu kroku, ale w blasku księżyca
widziałem ślady jego kopyt, a nieustanny brzęk
żelastwa pozwalał mi podążać za nim, kierować się
słuchem.
Brnąłem przez chaszcze, krótko rozprawiając się ze
wszystkim, co stanęło mi na drodze. Nie lubię
podróżować w nocy, bo jedyną rzeczą gorszą od
dziennych zjaw są nocne koszmary. Chyba jednak
Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo. Strona 4 z 35
4
ta okolica znajdowała się poza zasięgiem jego
dotych¬czasowych wędrówek; koń-widmo nie był
pewien, dokąd zmierza. Im dalej podążaliśmy na
zachód, tym jaśniejszy stawał się mur -i tym gorsza
ziemia. W końcu grunt zmienił się w bajoro, w któr
zauważyłem trójkątne, różnobarwne płetwy,
poruszające się z di szybkością. Jedna, zielona,
zbliżyła się do mnie i wynurzyła z błota; zobaczyłem,
że należy do wielkiej ryby o paszczy pełn zębów.
Ryba rzuciła się na mnie, szczerząc kły, więc
wydobyłem i wierny miecz i dziabnąłem ją w pysk.
- Och, och! -- krzyknęło stworzenie, z
pluskiem opadają
w błocko. - Nie musiałeś tego robić! Chciałem tylko
coś ci pożyć
Nie ufałem gadającym rybom.
- A czego oczekiwałeś w zamian?
- Myślałem, że podasz mi rękę - odparł.
- Hmm, to mnie nie interesuje. Pożycz
mi wszystkiego najle
szego i znikaj, albo...
— Właśnie to chcę zrobić! Pożyczyć ci
coś. Jestem rekine
czarnorynkowym.
— Nie dbam o to, czy jesteś czarnym, czy
białym rekinem, po pr
nie potrzeba mi tu żadnych zielonych! Spływaj, albo
utnę ci płetwę!
Na myśl o utracie płetwy ryba straciła odwagę i
szybko odpłynęła!
Tymczasem koń-widmo popadł w większe tarapaty.
Trzy płetwy:| czerwona, niebieska i żółta okrążały go
miarowo, a ponadto utkną] w błocie. Poczłapał przez
maź w kierunku muru na zachodzie. Ter dostrzegłem,
że to była ściana ognia. Och, niedobrze!
Ruszyłem do uwięzionego, wymachując mieczem,
aby odstras ryby.
— Ruszać się! - krzyczałem do nich. -
Albo popsuję wa
interesy! Ryby zawahały się, nie chcąc mieć
popsutych interesów
Jednak koń zobaczył jak wymachuję żelastwem i
przestraszył
Pomknął w kierunku ognistego muru.
Jak powiedziałem, brutalna siła i ciosy miecza nie
rozwiążą każdego problemu, ale czasami zupełnie
wystarczają.
nim zwierzę; nie wiedziałem, czy nie będzie go
potrzebowało, żeby zostać przy życiu. Jednak nie
wypuściłem go z rąk.
Kiedy skończyłem, dosiadłem rumaka.
- Dobrowolnie czy nie - poinformowałem go -
podwieziesz mnie kawałek.
Biedne stworzenie było tak znękane i znużone, że nie
zamierzało wierzgać. W końcu zdobyłem
wierzchowca - a przynajmniej tak sądziłem.
3. KALLIKANCARY
Jechałem na Puku, aż znaleźliśmy się w okolicy,
gdzie drzewa zdążyły już odrosnąć. Tam miałem
zamiar spędzić noc.
- Zamierzam cię puścić - powiedziałem koniowi. -
Jednak widzisz, że cały ten obszar jest otoczony
ścianą ognia. Nie wydo¬staniesz się stąd bez mojej
pomocy. Zatem nie ma sensu przede mną uciekać;
równie dobrze możesz teraz odpocząć i podjeść sobie.
Zsiadłem - a widmowy koń natychmiast uciekł
galopem.
Westchnąłem. Miałem nadzieje... jednak, rzecz jasna,
byłem tylko nieobytym prowincjuszem; choćbym nie
wiem jak się starał, nie pojmę prawdziwych
motywów kierujących ludźmi czy zwierzętami.
Nazrywałem trochę owoców na kolację - to
zdumiewające, jak te drzewa szybko odrastały po
spaleniu! - a potem udałem się na spoczynek. Tutaj
mogłem nie przejmować się drapieżnikami; nie
zdołałyby przedostać się pod ścianą ognia.
Wokół unosił się dym. Noc jeszcze trwała, lecz
horyzont już jaśniał. Na stepie szalał pożar!
Rozejrzałem się wokół, pojmując, że jestem w
opałach. Zabez¬pieczony przed żywymi wrogami,
zapomniałem o nieożywionych. Ogień już prawie
mnie otaczał i przesuwał się szybciej niż zdołałbym
biec. Zielona trawa i liście brązowiały; widocznie
przyspieszony cykl rozwoju nie kończył się z
osiągnięciem dojrzałości, lecz trwał nadal, przez
kolejne pory roku. Teraz na tym obszarze zapanowała
jesień - aż nią pożary, aby oczyścić ścierniska i
przygotować ziemię do nadchodzącej rano wiosny.
Może powinienem zagrzebać się w ziemi i czekać aż
przejdzie, jednak grunt był tutaj twardy; wykopanie
odpowiedniego otworu zajęłoby mi całe godziny, a
miałem tylko kilka minut.
Usłyszałem brzęk. To był widmowy koń; uciekał,
przerażony, przed płomieniami.
- Chodź tutaj! - wrzasnąłem. - Wyprowadzę cię stąd!
Naturalnie, nie zwrócił uwagi na tę propozycję, ale
odciąłem mu j drogę ucieczki i przyparłszy do
ognistego mum, schwytałem za j pomocą sznura.
Przyciągnąłem go, wdrapałem si? na jego grzbiet \ i
chwyciłem łańcuchy. Znów miałem wierzchowca - w
samą porę.
Na łańcuchach nie siedziało się zbyt wygodnie. Kiedy
koń był! zanurzony w błocie, nie przeszkadzały mi aż
tak, jak teraz. Jednak nie ; miałem wyboru; ogień nie
dawał mi czasu na rozczulanie się nad sobą. 1
Kierowałem koniem bodąc piętami jego bok po
stronie przeciwnej od i zamierzonego kierunku jazdy.
Pomknęliśmy galopem do zwężającej się luki w
pierścieniu ognia; tylną częścią ciała nierytmicznie
obijałem i się o twarde ogniwa.
Dotarliśmy do luki - i odkryliśmy, że dalej jest tylko
następny i zamykający się krąg. Tędy nie uda się
uciec! I co mam teraz robić? ] Obiecałem znaleźć
jakieś wyjście.
Jednak zobaczyłem, że część tego nowego kręgu była
w istocie j zewnętrzną ścianą ognia. Oto granica; za
nią nie ma już ognia, j Możemy zanurkować pod nią
i...
Tutaj nie było wody ani błota, w którym moglibyśmy
zanurzyć, j się. I nie było czasu. Pożar zbliżał się
szybko.
- Musimy się przedostać! - - zawołałem. -- Zamknij
oczy i wstrzymaj oddech!
I smagnąłem bok konia końcem liny, sprawiając, że
gwałtownie skoczył naprzód.
Jednym susem przelecieliśmy przez ścianę ognia.
Poczułem jak żar oblewa mi ciało, osmala bokobrody
i odzienie; w następnej chwili byliśmy po drugiej
stronie. Tym razem pomógł nam twardy grunt i siła
rozpędu; dzięki nim ten skok udał się. Gdybym
jednak miał możliwość wyboru, wcale nie
spieszyłbym się znów do królestwa ognia.
Znaleźliśmy się na równinie przed południowym
pasmem gór, do których uprzednio nie zdołaliśmy
dotrzeć. Ucieszyłem się; właśnie na południe
chciałem jechać i wolałem góry od oparzelisk czy
oparzeń. Myślę, że Puk również.
Kiedy wzeszło słońce, podążyliśmy w kierunku gór;
potem przy¬stanęliśmy na śniadanie. Dałem Pukowi
popasać, lecz tym razem nie zsiadałem, wiedząc, że
mi ucieknie. Po prostu zerwałem z nisko zwisającej
gałęzi jakiś delikatny owoc i wbiłem weń zęby.
Zdziwiłem się; to nie był owoc, lecz mięso -
najwidoczniej miss-stek, zasadzony tu przez
pomyłkę. Czasami komuś popłaczą się zaklęcia.
Wprawdzie wolałbym go ugotować, ale i tak przydał
mi się obfity, pożywny posiłek.
Po pewnym czasie znowu powędrowaliśmy na
południe - i napo¬tkaliśmy ślady goblinów. Puk
parsknął nerwowo, a ja jęknąłem; obaj wiedzieliśmy,
że to oznacza kłopoty. Jednak nie mieliśmy zamiaru
wracać tą samą drogą, którą przybyliśmy. Zatem
nadal podążaliśmy na południe, zachowując czujność.
Na nic się to zdało. Dostrzegła nas zgraja goblinów.
Zaczął się pościg.
Widzicie, z goblinami nie można było paktować, a
przynajmniej nie w naszych czasach; może zmieniły
się przez tyle wieków. Wal¬czysz, uciekasz albo
zostajesz rozdeptany: takie miało się możliwości.
Ponieważ było ich około dziesięciu, uzbrojonych w
dzidy i kamienie do łamania kości, podczas gdy po
drugiej stronie byłem tylko ja, mój widmowy koń
oraz mój dobry miecz... No cóż, byłem młody i głupi,
ale nie aż tak głupi. Nie byłem smokiem, żeby zjeść
tuzin goblinów na raz, ani ogrem, aby celnym
kopniakiem wyekspediować je na księżyc. Wybrałem
jedyne rozsądne wyjście - uciekłem.
Puk, oczywiście, pozostał przy mnie. Dokładnie
mówiąc, pode mną. Z łańcuchami i wszystkim.
Galopował. Konie-widma też nie lubią być pożerane
przez gobliny.
Zgraja ruszyła w pościg. Byli pieszo i mieli
pałąkowate nóżki, wielkie stopy i ogromne, paskudne
łby, ale poruszali się naprawdę szybko. Ponadto jeden
z nich zadął w róg, wzywając inne gobliny. Róg był
zrobiony ze sromotnika i wydał obrzydliwy dźwięk,
jeden z tych, które natychmiast przyciągają ten rodzaj
stworzeń. I chociaż udało nam się umknąć przed
hordą, jeszcze nie uwolniliśmy się od goblinów.
Toczyli się jak gorąca lawa po zboczu góry. Wiem, że
dziś niewiele goblinów stąpa po ziemi Xanth, chociaż
w wilgotnych, głębokich jaskiniach może ich być
więcej, ale za moich czasów były bardzo liczne.
Opadły nas cuchnącą gromadą, łapiąc mnie za nogi i
ohydnie wyjąc. Gobliny są najohydniejszymi ze
stworzeń, nie licząc harpii.
Oczywiście, rąbałem mieczem, odcinając łapska i
cokolwiek, co znalazło się w zasięgu. Palce, nosy,
skalpy i inne części ciała fruwały na wszystkie strony;
och, szkoda, że nie słyszeliście, jak te gobliny wyry!
Jednak wciąż pojawiały się nowe, pałające złością
twarze, nowe łapska, kolejne dzidy i kamienie. Walka
z goblinami nigdy nie jest przyjemna, ponieważ
nadciągają w coraz większej sile.
Zamierzaliśmy umknąć w prawo, dalej od gobliniej
góry, lecz napotkaliśmy ścianę ognia. Rozjarzyła się,
tym razem przygotowana na nasze przyjęcie, jakby
nakłaniając nas, abyśmy spróbowali prze¬drzeć się
przez nią żywi. Musieliśmy zboczyć w lewo - i
odkryliśmy, że jeszcze nie wydostaliśmy się z bagna;
jego jedna odnoga sięgała prawie do wzgórza, a drugą
wyciągało na północ od niej. To także nie był dobry
znak; rekiny fmansjery czekały tam, gotowe obedrzeć
mnie ze skóry. A zatem pognaliśmy naprzód, w
kierunku góry - gdzie było najwięcej goblinów.
Przerażony Puk tratował je w pędzie, ale wiedziałem,
że niebawem przygniotą nas do ziemi.
Podążaliśmy wprost przed siebie, ponieważ nie
śmieliśmy za¬wrócić ani stanąć. Zmierzaliśmy prosto
ku górze, która wydawała się tym wyższa, im
podjeżdżaliśmy bliżej. Gobliny roiły się na niej jak
paskudne liszaje. Gdy podjechaliśmy bliżej,
zobaczyłem, że część zbocza przecinały tarasy i
wąskie, kręte ścieżki wiodące na szczyt; to nasunęło
mi pewien pomysł.
Skierowałem Puka w bok, gdzie rósł lancetnik.
Zamaszystym ciosem miecza odciąłem jedną lancę.
Potem zatoczyliśmy koło i odro¬binę zwolniliśmy -
widmowy koń, obawiając się hordy goblinów, z
cudowną szybkością spełniał teraz każde moje
polecenie, gdyż sprawiałem wrażenie, że wiem, co
robię. Zdołałem nabić lancę na koniec miecza i
chwycić ją wolną ręką. Bardzo zręcznie posługuję się
bronią - to kolejna specjalność barbarzyńcy. Później
znów nabraliś¬my szybkości, a wtedy schowałem
miecz do pochwy i oburącz mocno ująłem lancę. Była
długa i mocna, a jej grot sterczał daleko przed łbem
Puka.
Dotarliśmy do podnóża góry. Skierowałem rumaka na
najbliższą dogodną ścieżkę i pomknęliśmy nią jak
wicher; kępy darni wylatywa¬ły spod kopyt Puka na
zakrętach. Lanca torowała nam drogę, strącając
gobliny; nakrywały się nogami i staczały po zboczu.
Łby
miały wielkie i twarde jak skała, tak że wybijały nimi
dziury w stoku, lecz ich stopy były miękkie; gobliny
wyły wściekle, gdy spadały na nogi. Stosy goblinów
kłębiły się wokół góry; spadające wywracały
stojących, jak kula kręgle - po osiem, dziewięć i
dziesięć na raz.
Gnaliśmy ścieżką na wschód, torując sobie drogę
grotem kopii, a napotkane gobliny w panice
uskakiwały na boki. Nie mogły nas dopaść dopóki nie
staniemy. Poczułem się pewniej; mój
zaimprowizo¬wany plan powiódł się i umykaliśmy z
gniazda os. Powinniśmy tylko podążać tą drogą, aż
wydostaniemy się z terytorium goblinów.
Okazało się to nieco bardziej skomplikowane niż
przypuszczałem. Ścieżka wiła się, jakby chcąc nas
zmylić; napotkaliśmy zakręt śmierci, kilka
paskudnych zygów i żaków, a także rozgałęzień i
skrzyżowań z innymi dróżkami, gdy tylko pozwalało
na to nachylenie stoku. Co chwilę mijaliśmy małe
jaskinie goblinów, a przed każdą z nich było
zaniedbane podwóreczko zasłane pestkami owoców,
zwierzęcymi kośćmi i innym śmieciem. Ukryte w
nich gobliny wysuwały kije, usiłując nas wywrócić i
rzucały kamieniami. Na szczęście nie umiały wyczuć
odległości ani dobrze celować, więc uniknęliśmy
zranienia. Jednak takie bombardowanie z mijanych
jaskiń to denerwujące przeżycie.
Bardziej pomysłowe gobliny strącały na nas kamienie
z wyżej położonych ścieżek; przeważnie te pociski
były tak małe, że Puk z łatwością je przeskakiwał, ale
niektóre były wystarczająco duże, żeby nam zagrozić.
Ponadto uświadamialiśmy sobie zmasowaną
nienawiść goblinich mas; nie było wśród nich ani
jednego, który nie cieszyłby się z naszego
nieszczęścia; jedynie dlatego, że byliśmy obcymi.
Nie, zaczekaj! - zawołałem. - Chcę ci
Koń zanurzył się już w błocku po łopatki. Niedługo
maź sięgnie mu do pyska i zwierzę utonie w niezbyt
czystej krwi. Musiałem coś zrobić!
- Słuchaj, Puk - powiedziałem mu. -
Jestem po twojej stronie.
Chcę ci pomóc. Ocaliłem cię przed rekinami.
Przedtem pomogłem ci
uciec przed rokiem i gryfem. Teraz muszę cię stąd
wyciągnąć, a nie
wiem jak. A zatem spróbuję znaleźć jakiś sposób.
Nigdzie nie
odchodź. Wrócę możliwie najszybciej. Głowa do
góry.
Zsiadłem z niego i stanąłem obok.
Hmm, może mógłbym wyciągnąć mu nogi z błota,
jedną po drugiej? Sięgnąłem ręką najgłębiej jak
mogłem, złapałem tylną nogę konia i szarpnąłem. Nie
wyszła; ja zapadłem się w bagno. To na nic.
Spojrzałem na ścianę ognia. Nie była tak gorąca, jak z
początku myślałem i dostrzegłem za nią jakieś
niewyraźne kształty. Czyżby była cienka?
Postanowiłem to sprawdzić.
Nabrałem powietrza, zamknąłem oczy,
zanurkowałem i popłyną¬łem w kierunku ognia.
Kiedy nabrałem nadziei, że jestem już poza zasięgiem
płomieni, wypłynąłem na powierzchnię - i znalazłem
się w wypalonym lesie. Ognisty mur wznosił się
nieco dalej, najwidocz¬niej niedawno opuściwszy to
miejsce. Lecz, co niezwykle dziwne, na zwęglonych
drzewach już pojawiły się zielone pędy. Rośliny były
spalone, ale nie martwe.
Na zachodzie bagnisko szybko przechodziło w
spękaną, wysuszo¬ną przez ogień równinę. Koń
mógłby tamtędy iść, gdyby przedostał się przez
ognisty mur. No cóż, mnie się to udało; on mógł
skorzystać z tego samego sposobu - zanurkować. Jeśli
zdoła uwolnić się z błota.
Będzie potrzebował pomocy. Przyjrzałem się
płonącym, pusz¬czającym pędy pniom i wpadłem na
pewien pomysł. Mogłem we¬pchnąć go pod wodę!
Ponownie zanurkowałem pod murem i wynurzyłem
się w krwawej pianie. Koń był w tym samym
miejscu, tylko pogrążył się bardziej. Trzymał głowę
wysoko; musiał, inaczej krew by go zalała.
- Potrzebny mi łańcuch - powiedziałem.
Chwyciłem za jeden
z oplatujących go pęt i pociągnąłem. Łańcuch był
zamknięty, bez
luźnych końców. Zastanawiałem się, kto i dlaczego
zakuł go w te
okowy, ale nie był to odpowiedni moment na jałowe
rozważania.
A zresztą, wielu rzeczy w Xanth nie można
sensownie wyjaśnić; one
po prostu są.
- Będę musiał użyć trudniejszego
sposobu - stwierdziłem. - ]
Stój spokojnie.
Naciągnąłem łańcuch tak, że odstawał od boku konia,
po czym oburącz uniosłem miecz nad głowę i
uderzyłem nim ze wszystkich sił.
Puk zarżał ze strachu, ale nie mógł się ruszyć. Ostrze
spadło na pętlę łańcucha i rozcięło ogniwo. Miałem
dobry miecz; zanurzyłem go kiedyś w smoczej krwi,
więc ostrze było magicznie twarde i ostre; mogło
przeciąć prawie wszystko.
Chwyciłem za pęta i wyciągnąłem jeden luźny koniec
spod pogrążonego w błocie kadłuba widmowego
rumaka. Kilkakrotnie powtórzyłem tę czynność
odwijając łańcuch, aż uzyskałem tyle, ile
potrzebowałem. Wtedy sprawdziłem, czy jego drugi
koniec ciasno owija tułów oraz przednie nogi
zwierzęcia i nie spadnie przy pociąg¬nięciu.
- A teraz, Puk, przeciągnę cię pod ścianą
ognia -- oznaj¬
miłem. - Chcę wydostać cię stąd. Jednak musisz mi
pomóc. Kiedy
poczujesz jak ciągnę, spróbuj iść; powinno ci się
udać, z moją pomocą. Gdy dotrzesz do muru, podejdź
możliwie najbliżej, zanurz głowę, żeby się nie
poparzyć, a ja przeciągnę cię na drugą stronę.
Pojąłeś?
Koń nie zareagował. Nie wiedziałem, czy zrozumiał.
No cóż, nic na to nie poradzę. Jeśli plan powiedzie
się, uratuję widmowego konia; jeżeli nie...
Powlokłem się z powrotem w kierunku ściany ognia,
ciągnąc za łańcuch. Zanurkowałem. Przepłynąwszy
na drugą stronę, wybrałem odpowiednie osmalone
drzewo i przerzuciłem łańcuch przez niski, prosty
konar. Potem zacząłem ciągnąć.
Oczywiście, napotkałem opór. Bagno nie chciało
wypuścić ofiary. Pociągnąłem mocniej, uwiesiwszy
się całym ciężarem ciała. Powoli opór zelżał; łańcuch
poruszył się. Przeniosłem uchwyt i ściągnąłem
jeszcze trochę. Teraz poszło łatwiej; koń zaczął
współpracować. Pociągnięcie za pociągnięciem, krok
po kroku, przyciągałem zwierzę, którego jeszcze nie
widziałem po drugiej stronie, do ognistego muru.
Jeżeli nie zdoła zanurzyć łba w odpowiedniej chwili...
.
Nagle napięty łańcuch plasnął w błoto i zrozumiałem,
że wid¬mowy koń usłuchał moich poleceń.
Podwoiłem wysiłki i po chwili jego łeb pojawił się po
mojej stronie ognistego muru.
Potem poszło już łatwiej. Wydostałem rumaka spod
ściany, na błonistą płyciznę, a w końcu na spękane
błocko. Odczepiłem łańcuch i ponownie owinąłem
pomóc!
Lecz on gnał dalej, bardziej boiąc się mnie niż płetw
czy ścian ognia, do której niebawem dotarł. Żar
zatrzymał go. Koń-widmo i mógł przejść przez ogień,
ale ryby odcięły mu odwrót. Czerwon i błękitne
płetwy zataczały coraz ciaśniejsze kręgi; żółte,
groźniejs krążyły na zewnątrz.
Widmowy rumak wyrwał nogę z błota i kopnął
czerwoną płetwę,! ale ten ruch pogrążył głębiej w
błocie pozostałe trzy kończyny.] Rzeczywiście
znalazł się w opałach! Brnąłem ku niemu i już nie
móg mi uciec. Jednak nie wiedziałem, jak mógłbym
go uratować, mówiąc już o schwytaniu.
Błękitny rekin podpłynął do niego z boku i chciał go
ugryźć;] zębiska zazgrzytały na łańcuchach.
Dostrzegłem snop iskier tr kających w miejscu, gdzie
kły trafiły na metal; to musiało boleć! Ryt poniechała
ataku, ale nie odpłynęła.
Wreszcie dotarłem tam. Koń-widmo bał się mnie,
lecz ugrzązł tak głęboko, że nie mógł się ruszyć.
- Słuchaj, Puk - powiedziałem. - Chcę
tylko przejechać się
kawałek. Kiedy znajdę się tam, dokąd zmierzam,
puszczę cię. To nie
jest los gorszy od śmierci! A tutaj z pewnością czeka
cię śmierć. Jeżeli
nie utoniesz, rekiny żywcem obedrą cię ze skóry. Czy
nie lepiej jechać
ze mną?
Koń spojrzał na mnie, jakbym był lekko pomylony.
Nie jestem pewien, że mnie zrozumiał. W Xanth żyją
różne zwierzęta; niektóre, choć nieliczne, są
mądrzejsze od ludzi. Może uspokoił go ton mojego
głosu oraz fakt, że nie usiłowałem go zabić. Może
ugrzązł tak głęboko, że nie mógł podskoczyć.
Czerwona płetwa śmignęła w moim kierunku.
Ciachnąłem ją mieczem, odcinając płetwę od ciała,
dokładnie tak, jak ostrzegłem zielonego. Czerwony
łobuz umknął zygzakiem. Teraz i woda była
czerwona!
Jednak krew zwabiła więcej rekinów. Nadciągały ze
wszystkich stron, a blask ognistego muru ukazywał
widok, który ktoś nie znajdujący się w tak groźnej
sytuacji mógłby uznać za piękny.
- Puk, mamy kłopoty! - powiedziałem.
Dobrnąłem do niego.
Próbował odsunąć się, ale nie mógł. Wdrapałem się
na jego grzbiet,
a mój ciężar wepchnął go głębiej w błoto. Wtedy
nadciągnęła pierwsza
płetwa; chlasnąłem mieczem i odciąłem ją rybie.
Natychmiast sześć
innych rekinów rzuciło się na zranionego osobnika i
rozszarpało go
na strzępy. Te potwory zeżrą wszystko, czego
dopadną!
Podpłynął następny, więc dogodziłem mu podobnie -
i tak samo uczynili jego kompanii. Trzeciemu
również. Zająwszy dobrą pozycję, mogłem zatoczyć
moim mieczem pełny krąg. Żaden rekin nie mógł
podpłynąć dostatecznie blisko, aby ugryźć zanim
przetnę go na pół. Niebawem mokradło wokół nas
nasiąknęło posoką.
Po pewnym czasie zjedzono tyle rekinów, że
pozostałe były obżarte. Krąg płetw wokół nas
rozluźnił się i rozpadł; już się nami nie interesowały.
Piers Anthony 002 Xanth 008 Okrutne klamstwo. Strona 5 z 35
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin