Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze.pdf

(1344 KB) Pobierz
Microsoft Word - Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze
SKRYTOBÓJCY
W KRONDORZE
wracała na zachód, a niektóre na północ, do
pogranicznych baronii. Jednostki miały
ruszyć nieco później tego samego ranka. Do
niedawna jeszcze skrycie stacjonujący na północ od
Sethanonu garnizon zostanie przeniesiony w inne
miejsce, gdzie podeśle mu się uzupełnienie
zaopatrzenia.
Poranne mgły zaczęły się rozpraszać, zostawiając
tylko dymy i kurz, a na twarz Aruthy padły promienie
słońca. Dzień był już ciepły i wspomnienia chłodów
minionej zimy szybko się zacierały w pamięci.
Arutha trzymał emocje na wodzy i zajął się
rozważaniem ostatniego zamachu na spokój swego
Królestwa.
Po zakończeniu Wojny o Przetokę obdarzył
tsurańskich magów swoim zaufaniem. Przez blisko
dziesięć lat podróżowali wedle swej woli pomiędzy
światami, korzystając ze stworzonych za pomocą
magii przetok. Teraz czuł się zdradzony, ponieważ
jego zaufanie zostało głęboko zranione. Rozumiał
doskonale racjonalne powody, jakimi się kierował
Makala, jeden z tsurańskich Wielkich, podczas próby
zawładnięcia ukrytym pod Sethanonem Kamieniem
Życia — u ich podstaw legła wiara, że Królestwo
posiada potężną niszczycielską broń, źródło mocy
dające przewagę wojenną temu, kto nim włada.
Gdyby znalazł się na miejscu Makali i żywił te same
podejrzenia, być może podjąłby podobne działania.
Ale nawet w tym wypadku nie mógł dłużej pozwolić
na to, by Tsurani swobodnie wędrowali po
Królestwie, co oznaczało koniec dziesięciu lat
swobodnej wymiany handlowej pomiędzy światami.
Na razie nie miał zamiaru zastanawiać się nad tym,
jak wprowadzić w życie konieczne zmiany, wiedział
jednak, że w bliskiej przyszłości będzie musiał usiąść
z najbliższymi doradcami i obmyślić plan, który
zabezpieczy przyszłość Królestwa. Wiedział też, że
konieczne zmiany wzbudzą niemal powszechne
niezadowolenie.
Zerknąwszy w prawo, zobaczył dwóch ogromnie
znużonych, młodych ludzi, siedzących na koniach. I
pozwolił sobie na jeden z rzadkich uśmiechów,
ograniczających się zresztą jedynie do uniesienia
kącików warg, co jednak złagodziło jego skądinąd
poważny wyraz wciąż jeszcze młodo wyglądającej
twarzy.
— Panowie zmęczeni? — spytał z przekąsem.
James, starszy giermek książęcy, odpowiedział mu
spojrzeniem oczu otoczonych sinymi obwódkami
znużenia. Obaj z giermkiem Locklearem mieli za
sobą kilkudniową morderczą jazdę, podczas której w
siodłach podtrzymywały ich tylko magiczne zioła.
Teraz ogarnęła ich potężna fala zmęczenia i bólu
mięśni, będąca wynikiem zbyt długiego korzystania z
eliksiru. Całą noc przespali kamieniem na
poduszkach w namiocie Aruthy, obudzili się jednak
zmęczeni i osłabieni do cna. James, który nigdy nie
tracił rezonu, wezwał na pomoc swą zuchwałość.
— Nie, sir, my zawsze tak wyglądamy,
gdy się budzimy.
Zwykle nas nie wzywacie, dopóki nie wypijemy
pierwszej kawy,
która stawia nas na nogi.
— Widzę, giermku, żeś nie stracił nic ze
swego łajdackiego
uroku. — Arutha parsknął śmiechem.
Do miejsca, w którym siedzieli na koniach książę i
jego giermkowie, podszedł niewysoki człowiek o
ciemnej brodzie i włosach.
— Dzień dobry Waszej Wysokości —
odezwał się Pug
z ukłonem.
Arutha odpowiedział równie uprzejmym skinieniem
głowy.
— Rozumiem twoje troski — stwierdził
Książę. Córka Puga
została uprowadzona i magicznie przeniesiona w
odległy świat,
by odciągnąć maga od Midkemii, gdy tsurański
Wielki usiłował
zawładnąć Kamieniem Życia.
— Chcę się upewnić, że nikt już nigdy nie
spróbuje wywrzeć
na mnie nacisku przez członka mojej rodziny. —
Spojrzał na Księcia ze świadomością, iż tamten wie, o
czym mowa. — W przypadku Williama nic nie mogę
zdziałać, ale muszę zapewnić bezpieczeństwo Katali i
Gaminie w Stardock.
— William jest żołnierzem i
podejmowanie ryzyka należy do
jego rzemiosła. — Arutha uśmiechnął się do Puga. —
Ale otoczony sześcioma kompaniami Królewskiej
Krondorskiej Gwar
dii jest tak bezpieczny, jak tylko żołnierz może być w
tych czasach. Każdy, kto zechce wywierać na ciebie
nacisk przez Williama, szybko się przekona, że
niełatwo doń dotrzeć.
Wyraz twarzy Puga wskazywał, że maga wcale to nie
cieszy.
— Mógł się stać kimś znacznie większym.
— Spojrzenie,
jakie rzucił Arucie wyraźnie mówiło, iż w duchu
oskarża Księcia o taki stan rzeczy. — Wciąż jeszcze
może to uczynić. Nie jest
jeszcze za późno, by wrócił ze mną do Stardock.
Arutha nie stracił rezonu pod gniewnym spojrzeniem
maga. Doskonale rozumiał rozgoryczenie Puga i jego
ojcowską chęć ujrzenia syna przy rodzinie. Ale gdy
przemówił, w jego tonie zabrzmiała wyraźna niechęć
do stawania pomiędzy ojcem a synem i popierania
Puga.
— Wiem, że obaj macie różne zdanie na
temat jego wyboru i przyszłości, ale zostawiam to
wam i proszę, byście mnie nie wciągali w swoje
spory. Jak ci już powiedziałem, Mistrzu, kiedy
poprzednio sprzeciwiałeś się wstąpieniu Williama do
królewskiej służby, jest kuzynem Króla przez adopcję
i wolnym, dorosłym człowiekiem, nie miałem więc
żadnego powodu, by mu odmawiać. — Zanim Pug
zdołał wygłosić kolejny sprzeciw, Książę podniósł
dłoń. — Nie mogłem tego uczynić nawet ze względu
na ciebie. — W jego głosie pojawiły się łagodniejsze
nutki. — Zresztą, on sobie radzi znacznie lepiej niż
przeciętny żołnierz. Zgodnie z tym, co mówi mój
Miecznik, ma wyjątkową smykałkę do żołnierki. — I
nagle Arutha zmienił temat. — Czy Owyn wrócił do
domu?— Owyn Belafote, najmłodszy syn Barona
Timmons, okazał się cennym sprzymierzeńcem
Jamesa i Locklear podczas ich ostatnich walk i
wysiłków.
— O świcie. Powiedział, że musi
naprawić stosunki ze
swoim ojcem.
Arutha, nie spuszczając wzroku z Puga, skinął dłonią
na Lockleara.
— Mam coś dla ciebie, Mistrzu. — Gdy
Locklear się nie
ruszył, Książę spojrzał nań surowym wzrokiem. —
Mości giermku. .. dokument proszę! — Locklearowi
niewiele brakło, by zasnął w siodle, ale głos Księcia
błyskawicznie wyrwał go ze słodkiej bezczynności.
Pchnąwszy konia w stronę maga, podał mu jakiś
pergamin. — Swoim podpisem i pieczęcią
poświadczam, że otrzymujesz ostateczną władzę we
wszystkich dotyczących magii sprawach w całych
Dziedzinach Zachodnich — oznajmił Arutha,
uśmiechając się lekko. — Nie sądzę, bym miał
jakiekol wiek trudności ze skłonieniem Króla, aby
rozciągnął ten przywilej na całe Królestwo. Od lat
dawaliśmy ci posłuch, Mistrzu Pug, ale ten dokument
daje ci władzę w wypadku, gdybyś musiał załatwiać
jakiekolwiek sprawy z innym szlachcicem lub
królewskim oficerem beze mnie, za plecami.
Mianujemy cię oficjalnie nadwornym magiem
Krondoru.
— Dziękuję ci, Wasza Wysokość —
odparł Pug. Patrzącym
nań wydawało się przez chwilę, że mag chce coś
powiedzieć,
ale zaraz się rozmyślił.
Arutha przechylił swą jastrzębią głowę.
poważnie, zdrada Makali pokazała mi całą mądrość
mojego ojca,
który zaangażował maga, by mu doradzał w sprawach
dotyczących magii. Kulgan jednak zasłużył sobie na
odpoczynek. Jeżeli
więc nie ty, Mistrzu, ani młody Owyn, to kto?
Pug milczał chwilę, rozważając postawioną przed
nim kwestię.
— Mam jednego ucznia—powiedział
wreszcie — który mógłby
w przyszłości zostać twoim doradcą. Jest tylko jeden
problem.
— Jaki? — spytał Arutha.
— Ona pochodzi z Kesh.
— To dwa problemy — stwierdził Arutha.
Pug lekko się uśmiechnął.
— Znając twoją siostrę i żonę, Książę, nie
pomyślałbym, że myśl
o kobiecej radzie jest aż tak bardzo obca Waszej
Wysokości.
— Nie jest. — Arutha kiwnął głową. —
Ale wielu na moim
dworze nie będzie się chciało z tym... pogodzić.
— Arutho... — odparł Pug. — W
przeszłości nie zauważyłem, byś osobliwie się
przejmował opiniami innych, gdy raz
podjąłeś decyzję.
— Mistrzu Pug — odparł Książę. —
Czasy się zmieniają.
A ludzie się starzeją.
Milczał przez chwilę, obserwując kolejny oddział
zwijający obóz i zbierający się do drogi. Potem
odwrócił się do maga, pytająco unosząc jedną brew.
— Ale... Keshanka?
— Nikt jej przynajmniej nie zarzuci, że
bierze stronę jednej
z dworskich koterii — odpowiedział Pug.
— Mam nadzieję, że żartujesz? —Arutha
parsknął śmiechem.
— Nie, nie żartuję. Jest niezwykle
utalentowana, jak na swój
wiek, oprócz tego zaś to osoba kulturalna i
wykształcona, czyta
i pisze w kilku językach oraz znakomicie się orientuje
w sprawach magii, czego akurat się wymaga od
książęcego doradcy.
Co zaś ważniejsze, wśród moich uczniów jest jedyną
osobą,
która rozumie konsekwencje wpływu magii na
politykę i prze
szła zaprawę na keshańskim dworze. Pochodzi z Jal-
Pur, więc
wie też, jak stoją sprawy na wschodzie.
Arutha rozważał to wszystko przez chwilę.
— Przybądź do Krondoru, Mistrzu, kiedy
będziesz mógł i po
wiedz mi coś więcej. — Zawyrokował wreszcie. —
Nie mówię,
że nie zamierzam w ogóle dać się przekonać, ale
musisz jeszcze
nad tym popracować. —Arutha uśmiechnął się tym
swoim pół
uśmiechem i zawrócił konia. — Tak czy owak,
myślę, że warto
ponieść związane z jej nominacją ryzyko po to, by
zobaczyć miny
szlachty na dworze, kiedy się na nim zjawi kobieta z
Kesh.
— Będę ją wspierał, na co masz, Książę,
moje słowo — stwierdził Pug.
Arutha obejrzał się jeszcze przez ramię.
— Bardzo ci na tym zależy, prawda?
— Bardzo. Jazhara to osoba, której w
razie konieczności
powierzyłbym życie mojej rodziny. Jest tylko o kilka
lat star
sza od Williama i przebywa z nami w Stardock od
prawie siedmiu lat, więc wiem wszystko o niemal
trzeciej części jej życia.
Można jej zaufać.
— Mocno powiedziane — stwierdził
Arutha. — I bardzo
dobrze. Tak więc, kiedy będziesz mógł, przybądź do
Krondoru
i dokładnie to omówimy. — Skinąwszy Pugowi
dłonią, odwrócił
się do Jamesa i Lockleara. — Panowie, czeka nas
długa jazda.
Locklear z najwyższym trudem ukrył ból, jaki mu
sprawiła myśl o kolejnych dniach w siodle, choć
wojska nie miały się aż tak spieszyć, jak dwaj
giermkowie przed kilkoma dniami.
—Wasza Wysokość, za pozwoleniem, jedna chwilka.
Chciałbym porozmawiać z Diukiem Pugiem —
odezwał się nagle James.
Arutha wyraził zgodę machnięciem dłoni i obaj z
Locklearem ruszyli przed siebie.
Gdy Książę oddalił się poza zasięg słuchu, Pug
zwrócił się do młodzieńca z zapytaniem.
— Jimmy, o co chodzi?
— Kiedy mu powiesz?
— Co? — spytał Pug.
Mimo obezwładniającego niemal zmęczenia Jimmy
zdołał się przekornie uśmiechnąć po swojemu.
— To, że dziewczyna, którą mu polecasz,
jest wnuczką jednego z braci Lorda Hazara-Khana z
Jal-Pur.
Tłumaczył Andrzej Sawicki
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Prolog WYJAZDY
Wzdłuż grzbietu rzędami maszerowali żołnierze.
Tabor podzielono na dwie grupy, z których pierwszą
odprawiano teraz z rannymi i zabitymi. Tych
ostatnich miano uroczyście spalić w Krondorze.
Wzdłuż szlaku niosły się chmury kurzu wzniecanego
kołami wozów i podeszwami butów maszerujących
do domu; delikatny pył mieszał się z gryzącym
dymem gaszonych właśnie obozowych ognisk. Przez
tę mgiełkę przedzierały się z trudem pomarańczowe i
złote promienie wschodzącego słońca, które niczym
świetliste włócznie przeszywały niebo szarego
skądinąd poranka. Z oddali niosły się trele ptaków,
ignorujących pobitewny zgiełk.
Arutha, Książę Krondoru i władca Zachodnich
Dziedzin Królestwa Wysp, siedział na koniu i
podziwiając piękno poranka oraz śpiewu ptaków,
patrzył, jak jego ludzie ruszają w drogę do domu.
Walka, choć krwawa, była na szczęście krótka, ale
mimo że straty były mniejsze od przewidywanych,
wciąż nie mógł się pogodzić z myślą o śmierci
choćby jednego żołnierza oddanego pod jego
komendę. Tymczasem pozwalał, żeby piękno
roztaczającego się przed nim widoku na kilka chwil
złagodziło jego żal i gniew.
Wciąż przypominał wyglądem młodzieńca, który
przed dziesięciu laty zasiadł na krondorskim tronie,
choć zmarszczki w kącikach oczu i nitki siwizny,
znaczącego ciemne jeszcze włosy wskazywały, że
brzemię władzy nie było dlań lekkie. Dla tych,
którzy dobrze go znali, pozostał wciąż tym samym
człowiekiem — sprawnym administratorem,
genialnym wodzem i oddanym sprawie człowiekiem,
który bez wahań byłby poświęcił własne życie, aby
uratować najmniej ważnego ze swoich żołnierzy.
Powiódł wzrokiem od wozu do wozu, jakby pragnął
zobaczyć każdego z leżących na nich ludzi i wyrazić
im swą wdzięczność za dobre wykonanie zadania.
Najbliżsi mu ludzie wiedzieli, jak wielką w duchu
płacił cenę za każdą ranę zadaną człowiekowi,
służącemu Krondorowi i Królestwu.
Teraz jednak odsunął od siebie smutki i zaczął się
zastanawiać nad konsekwencjami zwycięstwa.
Nieprzyjaciel od dwóch dni był w odwrocie, choć był
to niewielki oddział mrocznych elfów. Znacznie
większe zgrupowanie zatrzymali dwaj giermkowie
Aruthy, James i Locklear, którym udało się zniszczyć
machinę portalu, co uniemożliwiło wrogom
wtargnięcie do Mglistej Kniei Dimwood. Sukces ten
przypłacił życiem mag, zwany Patrusem, ale jego
poświęcenie wznieciło zamęt wśród najeźdźców,
którzy wszczęli wewnętrzne walki. Niedoszły
zdobywca Delekhan podczas walk o pozyskanie
Kamienia Życia zginął wraz z Gorathem, wodzem
moredhelów, który okazał się mężem godnym i
szlachetnym, jakiego Arutha nie spodziewałby się
znaleźć wśród mrocznych elfów. Krondorski Książę
przeklął ten starożytny i tajemniczy artefakt,
spoczywający pod opustoszałym Sethanonem i
pomyślał, że dałby wiele za to, iżby otaczająca
Kamień tajemnica albo związane z nim
niebezpieczeństwo, rozwiały się za jego życia.
Syn Delekhana, Moraeulf, zginął od pchnięcia
sztyletem z ręki Naraba, niegdysiejszego sojusznika
Delekhana. Wedle porozumienia, jakie zawarto z
Narabem, wycofujący się moredhelowie nie mieli być
nękani przez wojska Królestwa, dopóki podążali
prosto na północ. Wydano też rozkazy, zapewniające
moredhelom bezpieczny powrót do domu — o ile
nigdzie nie będą się zatrzymywali na dłużej.
Zgromadzone w Dimwood siły Królestwa rozsyłano
teraz do rozmaitych garnizonów — większość
Mistrzu Pug, czy wrócisz z nami do
Krondoru?
Na twarzy Puga pojawiło się zakłopotanie.
— Nie od razu, Wasza Wysokość. Są
pewne sprawy w Stardock, które powinienem zbadać.
Udział tsurańskich Wielkich
w ostatnim ataku na Sethanon sprawił mi wiele trosk.
Muszę się
upewnić, że tamci byli jedynymi zamieszanymi w to
magami i że
pozostający w Akademii są wolni od podejrzeń.
Arutha znów powiódł wzrokiem za oddalającymi się
wozami.
— Mistrzu Pug, musimy omówić rolę,
jaką odegrali Tsurani w twojej Akademii, ale nie
będziemy o tym rozprawiali ani
teraz, ani tutaj.
Pug kiwnął głową ze zrozumieniem. Choć wszyscy
znajdujący się w zasięgu słuchu byli świadomi
tajemnicy Kamienia, który spoczywał pod
Sethanonem, mądrze było omówić wszystko na
osobności. Pug wiedział też, że Arutha rozmyślał o
zdradzie
Makali, która doprowadziła do minionej bitwy
pomiędzy wojskami księcia a nacierającymi od
północy siłami moredhelów. Spodziewał się też, że
krondorski Książę będzie obstawał przy ściślejszej
kontroli tych, którzy mogli przechodzić przez
przetokę — magiczne wrota — pomiędzy Midkemią i
ojczystym światem Tsurani, Kelewanem.
— Owszem, Wasza Wysokość. Ale
pierwej powinienem
zadbać o bezpieczeństwo Katali i Gaminy.
Masz pewne zastrzeżenia, prawda?
— Cóż... szczerze powiem, że
powinienem zostać z rodziną w Stardock. Jest tam
sporo do zrobienia, co mi nie pozwoli
na skuteczną służbę Koronie, Arutho.
— Rozumiem. — Westchnął Arutha. —
Ale jeżeli nie zechcesz
zamieszkać w pałacu, nadal zostanę bez nadwornego
maga.
— Mogę ci podesłać Kulgana, by wtykał
ci szpilki, Książę
— odparł Pug z uśmiechem.
— Nie, mój były nauczyciel miewa
skłonności do zapomina
nia o mojej pozycji i potrafi mnie ofuknąć wobec
całego dworu.
Ma to fatalny wpływ na morale.
siebie.
— Moje, oczywiście — odpowiedział
Arutha, nie spojrzawszy w jego stronę. Potem zwrócił
się do Puga. — A mówiąc
Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze, Strona 1 z 37
1
Czyje? — szepnął Jimmy jakby sam do
26386735.001.png
— Myślałem, żeby z tym zaczekać do
bardziej odpowiedniego momentu. — Pug stłumił
śmiech. Potem na jego twarzy
pojawiła się ciekawość. — A ty skąd o tym wiesz?
— Mam swoje źródła informacji. Arutha
podejrzewa, że Lord
Hazara-Khan jest związany z keshańskim wywiadem
na zachodzie, co niemal na pewno odpowiada
prawdzie, o ile mam dobre
informacje. Tak czy owak, Książę się zastanawia, jak
przeciw
stawić keshańskiemu wywiadowi swoją własną
organizację...
ale ustalmy, że ja ci tego nie powiedziałem.
— Rozumiem. — Skinął głową Pug.
— Ponieważ mam swoje ambicje,
uważam za mądrą rzecz
pilne śledzenie tych spraw.
— Węszysz, podsłuchujesz i podglądasz?
— Coś w tym rodzaju. — Jimmy
wzruszył ramionami.
— A zresztą... nie masz wśród keshańskich
szlachcianek wielu
kobiet z Jal-Pur o imieniu Jazhara.
— Jimmy, daleko zajdziesz, o ile
wcześniej cię nie powieszą— zachichotał Pug.
Jimmy odpowiedział serdecznym śmiechem, który na
chwilę sprawił, że zapomniał o zmęczeniu.
Rozdział 1 UCIECZKA
W mrocznych korytarzach niosło się echo pościgu.
Ucieczka przed prześladowcami, którzy się uparli,
żeby go zabić, już prawie kompletnie wyczerpała
Limma. Młody złodziejaszek modlił się w duchu do
Ban-atha, Boga Złodziei, żeby ci, co go tropili, nie
mieli takiej wiedzy o systemie krondorskich
kanałów i ścieków, jak on sam. Wiedział, że nie jest
tak jak oni szybki, nie zdoła im też stawić czoła w
walce — jego jedyna nadzieja leżała w
przechytrzeniu upartych prześladowców.
Wiedział też, że strach i przerażenie są jego wrogami,
mogącymi sprowadzić go do poziomu ogłupiałego ze
zgrozy wyrostka, i wykorzystując wszystko, co mogło
mu dodać ducha, brodził w mroku, czekając na ludzi,
którzy przyjdą, by go zabić. Zatrzymał się na chwilę
na skrzyżowaniu dwóch szerszych kanałów, a potem
ruszył w lewo, kierując się raczej dotykiem niż
wzrokiem, ponieważ jedynym źródłem światła była
jego mała latarnia z ruchomą zasuwą. Pozwolił sobie
tylko na bardzo niewielkie odsunięcie osłony, bo też
niewiele potrzebował światła, by wiedzieć, dokąd ma
się kierować. Były też w kanałach miejsca, gdzie
światło sączyło się z góry przez świetliki, kraty lub
szczeliny w ulicznym bruku, albo wpadało z
bocznych odgałęzień. Długą drogę musiały przebyć te
promyki, które teraz pomagały mu przebrnąć przez
śmierdzące, leżące pod miastem kanały. Były tu też i
rejony pogrążone w całkowitym mroku, gdzie był
ślepy, jakby urodził się bez oczu.
Dotarł do przewężenia, gdzie średnica rury się
zmniejszała, pozwalając jedynie na przepływ
nieczystości. Limm myślał
0 takich miejscach jako o swego rodzaju
„tamach". Musiał tu
przykucnąć, żeby nie łupnąć głową o sklepienie i
brodzić boso
przez brudną wodę, która zawsze zbierała się w
takich miejscach, aż poziom podniósł się na tyle, aby
puścić ścieki zardzewiałą rurą.
Dotarłszy do tego miejsca, Limm rozstawił nogi
szeroko
i wparłszy stopy wysoko w boki
okrągłego kanału, ruszył kołyszącym się krokiem,
wiedział bowiem, że w odległości najwyżej dziesięciu
stóp jest paskudny spadek, w którym ścieki spływają
rurą do znacznie szerszego kanału leżącego
dwadzieścia
stóp niżej. Było tu tak stromo, że jedynie twarde i
grube odciski,
jakie miał na podeszwach stóp, uchroniły go przed
ześlizgiem.
Chłopiec zupełnie zamknął latarnię, bo wszedł na
skrzyżowanie,
w którym tunel był dobrze widoczny na długiej
przestrzeni; wie
dział doskonale, gdzie się znajduje, natomiast bał się
śmiertelnie, że najmniejszy promyk światła może
zdradzić prześladowcom
jego obecność. Po omacku okrążył róg i wszedł w
boczny korytarz. Ten odcinek miał ze sto stóp
długości i najdrobniejsze światło byłoby doskonale
widoczne na całej przestrzeni.
Spiesząc się w tej niezbyt dlań dogodnej pozycji, czuł
podmuchy powietrza i drgania głośno chlupoczącej
wody w rurze pod sobą. W tym rejonie było ujście
kilku innych wylotów, i miejscowi złodzieje nazywali
go Studnią. Dźwięk rozbryzgiwanej wody krążył
echami w małej rurze, utrudniając lokalizację jego
źródła, szedł więc powoli. Było to miejsce, w którym
pomyłka o sześć cali mogła go strącić w objęcia
śmierci.
Dotarłszy do miejsca odległego o dziesięć stóp,
natknął się na kratę, w którą niemal uderzył głową,
tak bardzo się skupił na łowieniu słuchem odgłosów
pościgu. Kucnął, by w razie czego zmniejszyć
powierzchnię rażenia, na wypadek gdyby odbite
światło wpadło do tunelu.
Po kilku chwilach usłyszał głosy, choć z początku nie
mógł rozróżnić ani słowa. A potem odezwał się jeden
z prześladowców.
Rozejrzawszy się dookoła, młodziutki zbieg dostrzegł
sączący się z góry strumyczek wody. Ryzykując
odkrycie, oświetlił ostrożnie
sklepienie na tyle tylko, by cokolwiek zobaczyć.
Szczyt kraty nie sięgał sufitu, a po drugiej stronie
ujrzał przejście ciągnące się w górę.
Bez namysłu wspiął się na kratę i przełożył nad nią
ramię, ponieważ doświadczenie mu podpowiedziało,
że istnieje możliwość przeciśnięcia się na drugą
stronę. Modląc się w duchu do Ban-atha, by się nie
okazało, iż rozrósł się za bardzo od czasu, kiedy po
raz ostatni próbował podobnej sztuczki, przepchnął
się w górę i odwrócił. Najpierw przeszła głowa.
Obracając ją lekko, wepchnął twarz pomiędzy górny
pręt i kamienne sklepienie. Wiedział z doświadczenia,
że uszy mniej bolą, jeżeli nie odchyli ich w tył.
Rosnące poczucie zagrożenia pomogło mu przemóc
ból, jaki towarzyszył przeciskaniu głowy, ponieważ
wiedział, że prześladowcy są coraz bliżej. Ale
przepychając się przez szczelinę, czuł rosnący z
każdą chwilą ból policzków. Czuł słonawy smak krwi
i potu, ale nie ustawał i wwiercał się w otwór coraz
głębiej. Z oczu płynęły mu łzy, ale wpychał uszy
coraz dalej —jedno okropnie tarło o kamień, drugie o
rdzę kraty. Na ułamek sekundy ogarnęła go panika i
jego wyobraźnię wypełniły obrazy zbliżających się
doń nieubłaganie prześladowców, podczas gdy on
tkwi nieruchomo niczym robak w sieci.
I nagle głowa znalazła się po drugiej stronie. Teraz
już znacznie łatwiej było przełożyć ramię i bark.
Młody złodziejaszek przepychał się dalej, licząc na
to, że nie będzie musiał przemieszczać sobie stawów.
Przecisnąwszy drugie ramię, zrobił wydech i
przepchnął pierś. I wtedy pojął, że niestety będzie
musiał zostawić latarnię, bo ta nie przejdzie — tkwiła
teraz w dłoni, która zostawała jeszcze za kratą.
Nabrawszy tchu, puścił latarnię i przecisnął się resztą
ciała. Znalazł się po drugiej stronie, gdzie przylgnął
do drabiny. Latarnia zagrzechotała o kamienie.
— Tam jest! — rozległ się okrzyk z tyłu i do tunelu
wpadła struga światła.
Limm przez chwilę trwał nieruchomo, a potem
spojrzał w górę. W słabym świetle dziura nad nim
była prawie niewidoczna. Chłopak uniósł się w górę,
wpierając dłonie w ściany tunelu, a nogi
oparłszy o kratę. Obie dłonie wcisnął w boki
pionowego szybu. Do odepchnięcia się od kraty
potrzebne mu były solidne uchwyty dla dłoni.
Pomacawszy dookoła, wepchnął palce w szczelinę
pomiędzy dwoma kamieniami i właśnie znalazł
drugą, gdy poczuł, że coś dotyka jego stóp.
Natychmiast podciągnął nogi i zaraz potem usłyszał
przekleństwo.
i bez namysłu. Do Matecznika, ostoi Szyderców,
przybyło prawie jednocześnie siedmiu chłopców w
podobnym wieku. Sześciu z nich już nie żyło. Śmierć
dwóch była przypadkiem — poślizgnęli się na
dachach. Trzech powiesili książęcy ceklarze jako
schwytanych na gorącym uczynku pospolitych
złodziejaszków. Ostatni zginął poprzedniej nocy z rąk
tych samych ludzi, którzy teraz ścigali Limma, a
młody złodziejaszek był świadkiem tego właśnie
morderstwa.
Odczekał chwilę, by uspokoić walące jak szalone
serce i odzyskać oddech. Podciągnąwszy się w górę,
wczołgał się do większej rury i ruszył w mrok, nie
odejmując prawej ręki od ściany. Wiedział, że w
większości tunelów i kanałów może się poruszać
niemal z zawiązanymi oczami, wiedział też jednak, że
jeden błędnie wzięty albo pominięty zakręt może tak
wszystko pomieszać, że człek się kompletnie pogubi.
W tym miejskim kwartale był jeden centralny
zbiornik i znajomość pozycji względem niego dawała
smykowi swobodę poruszania się równą tej, jaką
zapewniłaby mu mapa kanałów, ale trzeba było
uważać, by się nie zgubić.
Posuwał się bardzo ostrożnie, nasłuchując odległych
dźwięków gulgoczącej wody, przesuwając głowę z
lewej na prawą, by się upewnić, że słyszy właściwy
dźwięk, a nie jego echo odbite od ścian tunelów.
Poruszając się po omacku, rozmyślał jednocześnie o
szaleństwie, jakie ogarnęło miejskie podziemie w
ostatnich paru tygodniach.
Początkowo wyglądało to niegroźnie — ot, kolejna
szajka, taka jak inne, które od czasu do czasu
usiłowały wywalczyć sobie większe terytorium.
Sprawę zwykle kończyła wizyta kilku osiłków
należących do Grupy Datków Jednostronnych a
Niedobrowolnych albo słówko szepnięte ludziom
Szeryfa.
Tym razem jednak stało się inaczej.
W dokach pojawiła się nowa banda, składająca się w
znacznej części z opryszków keshańskich. Sama w
sobie rzecz nie była niezwykła, Krondor był
znacznym portem i spora część handlu szła przez
Kesh. Nietypowa natomiast była ich obojętność na
groźby ze strony Szyderców. Zaczęli od prowokacji,
otwarcie wwożąc i wywożąc towary z miasta,
przekupując urzędników i działając tak, jakby kusili
Szyderców do interwencji. Wyglądało na to, że nie
bali się konfrontacji i nawet na nią czekali.
W końcu Szydercy zaczęli działać, co skończyło się
ich klęską. Jedenastu cieszących się najbardziej
ponurą sławą zabijaków — którzy stanowili ramię
bezprawia Gildii Złodziei — zostało zwabionych do
składu w końcu na poły opustoszałego nabrzeża. Gdy
weszli do środka, ktoś podpalił budynek i zaparł
drzwi, skutkiem czego wszyscy zginęli. Zaraz potem
w krondorskim podziemiu rozgorzała wojna,
ogarniająca wszystko i wszystkich.
Szydercy ponieśli ciężkie straty, ale dostało się i
napastnikom, pracującym dla kogoś znanego jedynie
jako Pełzacz, gdy Książę Krondoru zajął się
przywracaniem porządku w mieście.
Rozeszły się pogłoski, że pojawili się ludzie przebrani
za Nocne Jastrzębie, to znaczy członków krondorskiej
Gildii Skrytobójców, którzy chcieli zwabić do
kanałów książęcych ceklarzy, by ci ostatecznie
unicestwili Szyderców. Nie trzeba było dodawać, że
gdyby pod ziemię zeszły odpowiednio liczne oddziały
książęcej gwardii, wszyscy znalezieni na dole — czy
to skrytobójcy, czy podszywający się pod Jastrzębie,
czy Szydercy — zostaliby otoczeni i pojmani. Plan
był sprytny, ale spełzł na niczym.
Wszystko przejrzał i wszystkiemu zapobiegł Jimmy
Rączka, niegdysiejszy Szyderca, choć zaraz potem
gdzieś przepadł, wykonując jakąś misję dla Księcia.
Książę jednak zebrał armię i opuścił miasto — a
Pełzacz uderzył ponownie.
Od tamtej pory obie strony przyczaiły się, czekając na
rozwój wydarzeń. Szydercy skryli się w Mateczniku,
który był ich doskonale ukrytą ostoją, a ludzie
Pełzacza znikli w nieznanej nikomu norze gdzieś na
północnych rubieżach doków. Do wykrycia tej
kryjówki wysłano kilku ludzi, którzy przepadli bez
wieści.
Kanały stały się bezpańskim terytorium, na które
nieliczni tylko ośmielali się zapuszczać, a i to
wyłącznie w największej potrzebie. Limm byłby
siedział cicho i bezpiecznie w Mateczniku, gdyby nie
dwie sprawy: ponure pogłoski i wiadomość od
starego przyjaciela. Żadna z nich sama w sobie nie
mogłaby go wyciągnąć z kryjówki, ale obie razem
zmusiły go do działania.
Szydercy nie miewali zbyt wielu przyjaciół; lojalność
wśród złodziei rzadko rodziła się z sympatii czy
choćby wspólnoty interesów, częściej jej źródłem był
strach przed obcymi, lub wzajemny. Miejsce w
Bractwie Złodziei zdobywało się siłą lub
przebiegłością.
Od czasu do czasu jednak między żyjącymi poza
prawem wyrzutkami tworzyły się więzy silniejsze niż
zrodzone ze zwykłej potrzeby, i dla tych niewielu
przyjaciół warto było podejmować ryzyko. Limm na
palcach jednej ręki mógł policzyć ludzi, dla których
gotów był zaryzykować głowę — bo tym właśnie
groziło pojmanie przez wrogów — ale dwoje z nich
znajdowało się teraz w potrzebie i należało im
powiedzieć o krążących po mieście pogłoskach.
Coś tam drgnęło w mroku przed nim i chłopak
natychmiast znieruchomiał. Przez chwilę czekał,
łowiąc uchem różne dźwięki. Myliłby się ten, kto by
mówi.
— W przyszłości niechybnie jakoś się
zgada ojej pochodzeniu i krewnych — stwierdził Pug.
— Lepiej się pospiesz
— dodał mag, pozdrawiając oddalających się coraz
bardziej Aruthę i Lockleara.
James kiwnął głową i zawrócił konia.
— Masz rację. Do zobaczenia, milordzie.
— Do zobaczenia, mości giermku.
James trącił końskie boki piętami, a zwierzę lekkim
truchtem ruszyło za Aruthą i Locklearem. Giermek
zrównał się z tym ostatnim, gdy Arutha odjechał, by
omówić z Konetablem Gardanem sprawy związane z
powrotem wojsk do stałych garnizonów.
— Co tam? — spytał Locklear, gdy James
podjechał bliżej.
— Musiałem zadać Diukowi Pugowi
pewne pytanie.
Locklear ziewnął tak, że niemal wywichnął sobie
szczękę.
— Mógłbym spać przez tydzień —
stwierdził z uczuciem.
Źle się wybrał z tą deklaracją, bo akurat podjechał do
nich
Arutha.
— Kiedy wrócimy do Krondoru, możesz
przespać całą noc.
Potem oczywiście ruszysz na północ — rzekł sucho,
usłyszawszy Lockleara.
— Sir, na północ?
— Wróciłeś z Tyr-Sog bez pozwolenia,
choć przyznaję, że
nie bez ważnych powodów. Teraz gdy
niebezpieczeństwo zostało zażegnane, musisz wrócić
na dwór Barona Moyiet i dosłużyć
do wyznaczonego terminu.
Locklear zamknął oczy, jakby ogarnął go nagłe ból.
Po chwili otworzył je.
— Myślałem, że... —jęknął.
— .. .że jakoś się wykręcisz od powrotu
na wygnanie — pod
sunął mu Jimmy cicho.
—Jeżeli dobrze się spiszesz w służbie Moyieta, to
może odwołam cię do Krondoru nieco wcześniej —
stwierdził Arutha, litując się nad wyczerpanym do
cna młodzikiem. — O ile... — znacząco zawiesił głos
— będziesz się trzymał z dala od wszelkich
kłopotów.
Locklear kiwnął głową, nie czyniąc żadnych uwag,
więc Arutha trącił końskie boki piętami i ruszył
naprzód.
— No, przynajmniej przed wyjazdem
wyśpisz się w ciepłym,
pałacowym łożu — stwierdził James.
— A co z tobą? — spytał Locklear. —
Nie masz w Krondorze spraw, które powinieneś
dokończyć?
James zamknął na chwilę oczy, jakby poczuł
znużenie na samą myśl o pracy.
— Owszem, jest trochę kłopotów z Gildią
Złodziei — odpowiedział po chwili. —Ale nic
takiego, co by wymagało twojej
ręki. Ze wszystkim sprawię się sam. — Locklear
prychnął tylko
i nie odpowiedział. Był zbyt zmęczony, by wymyślić
jakąś celną
ripostę. — Po tej całej awanturze z magami Tsurani i
moredhelami moje utarczki z krondorskimi
złodziejaszkami wydadzą mi
się nudne — dodał James.
Zerknąwszy spod oka na przyjaciela, Locklear
stwierdził, że James już rozmyśla o problemach i
kłopotach sprawianych przez Szyderców — Gildię
Złodziei. Kochający awantury szlachcic z mrożącą
krew w żyłach pewnością pojął, że jego przyjaciel
umyślnie mówi o tym lekkim tonem, ponieważ w
istocie miał na karku wyrok śmierci, wydany nań za
porzucenie Gildii i przejście na służbę książęcą.
Wyczuł też, że chodziło jeszcze o coś innego. W
przypadku Jamesa zawsze było jeszcze coś innego.
Cholerne szczury!
Nie możemy tędy przejść — stwierdził
drugi głos.
— Mój miecz może!
Złodziejaszek zebrał resztki sił i wciągnął się wyżej,
co było niebezpiecznym posunięciem — puścił
uchwyt na szczycie kraty, złożył dłonie przy bokach i
pchnięciem nóg podniósł się w górę. Zaraz potem
odwrócił dłonie, wcisnął grzbiet w ścianę komina i
podciągnął stopy, wpierając je w przeciwległą ścianę.
Usłyszał zgrzyt żelaza, gdy ktoś w dole pchnął
mieczem przez kratę. Gdyby się zawahał przed
chwilą, byłby teraz nadziany na sztych.
— Przepadł w tym kominie! — zaklął
szpetnie prześladowca.
— Musi gdzieś wyleźć na wyższym
poziomie — odezwał
się drugi.
Limm poczuł, że płótno koszuli przesuwa mu się po
grzbiecie, gdy jego bose stopy obsunęły się na
kamieniach i zaczął zjeżdżać w dół. Naprężył uda, by
mocniej wgnieść stopy w komin, błagając los, by
jakoś się utrzymać. Bóstwa pecha musiały gdzieś się
zdrzemnąć, bo udało mu się powstrzymać jazdę w
dół.
— Uciekł! — zawołał jeden z
prześladowców. — Gdyby
miał spaść, już by tu był!
— Wracajmy na górę i rozstawmy gęściej
sieci! — zagrzmiał
przywódca. — Nagroda dla tego, kto go zabije! Chcę,
by do rana
ten szczur był już trupem!
Limm piął się w górę — stopa, dłoń, druga stopa,
druga dłoń, cal po calu, obsuwając się w dół o jedną
stopę na każde dwie, które zyskiwał. Szło to powoli i
zmęczone mięśnie domagały się choć chwili
wytchnienia, on jednak nie pozwolił sobie na żaden
odpoczynek. Chłodny podmuch z góry był znakiem,
że dociera
już do kolejnego poziomu ścieków. Modlił się, by
górny tunel był dostatecznie duży, ponieważ nie
uśmiechała mu się myśl o zsuwaniu się w dół i
ponownym przeciskaniu przez kratę.
Dotarłszy do krawędzi komina, zatrzymał się na
chwilę, zaczerpnął tchu i odwrócił się, chwytając
brzeg. Jedna ręka trafiła na coś lepkiego i śliskiego,
druga jednak zaczepiła się mocno. Limm nie był
przesadnym czyściochem, ale teraz pomyślał, że
dałby wiele za czystą szmatę, którą mógłby się otrzeć
z tego świństwa.
Zawisł na rękach i przez chwilę czekał w bezruchu.
Wiedział, że ludzie, którzy go ścigali, mogli się tu
pojawić lada moment.
Chłopak był z natury impulsywny, w
niebezpiecznych sytuacjach przywykł działać szybko
... nie mógł uciec zbyt daleko. To tylko
dzieciak.
— Widział nas — powiedział przywódca i
chłopiec natychmiast pojął, kim był ten człowiek.
Wizerunek jego samego i kom
panów wrył się w pamięć uciekiniera, choć widział
ich tylko przez
chwilę — zaraz potem odwrócił się i dał nura w
mrok. Nie znał
jego imienia, wiedział jednak, z kim zetknął go los;
żył wśród
jemu podobnych przez całe swoje życie, ale spotkał
tylko kilku
równie jak tamten niebezpiecznych.
Nie łudził się co do swoich możliwości i wiedział, że
nigdy nie zdoła stawić czoła takim ludziom. Często
się chełpił, była to jednak fałszywa odwaga
stosowana do przekonania silniejszych od niego, iż
nie poradzą sobie z nim tak łatwo, jak mogliby
sądzić. Jego zuchwałość i skłonność do
podejmowania śmiertelnego ryzyka kilkakrotnie
uratowała mu życie, nie był jednak wcale głupcem.
Od pierwszego spojrzenia zrozumiał, że ci ludzie nie
dadzą mu nawet szans na spróbowanie jakiejś
sztuczki — zabiją go bez skrupułów, ponieważ był
jedynym, który mógł zaświadczyć, że popełnili
okropną zbrodnię.
Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze, Strona 2 z 37
2
Nie jesteś pierwszym, który mi to
sądził, że w kanałach zalega cisza; w każdym ich
miejscu słychać było daleki szum wody wpadającej
do wielkiego podmiejskiego zbiornika na ścieki i
wypływającej z niego do ujścia w porcie, a także
szmery biegających wszędzie szczurów i ich piskliwe
sprzeczki.
Limm czekał, myśląc o tym, że wiele dałby za
jakiekolwiek światło. Chłopcy w jego wieku rzadko
okazywali cierpliwość, ale wśród Szyderców była to
cecha niezbędna — skłonny do pochopnych działań
złodziejaszek szybko kończył na szubienicy. Limm
zdobył swoją pozycję wśród Szyderców, zostawszy
najbardziej pomysłowym i zręcznym kieszonkowcem
w Krondorze i zasłynąwszy ze swej umiejętności
przemykania się w tłumie na targu albo ruchliwej
ulicy bez ściągania na siebie uwagi, co przywódcy
podziemnego bractwa wysoko cenili. Większość jego
rówieśników wciąż jeszcze pracowała w ulicznych
szajkach urwisów, którzy wszczynając zwady,
odciągali uwagę przechodniów i kramarzy, podczas
gdy inni Szydercy kradli ze stoisk rozmaite towary —
albo wywołanym zamieszaniem osłaniali ucieczkę
starszych złodziejskich kompanów.
Cierpliwość Limma została w końcu wynagrodzona
— usłyszał odległe echo podeszwy buta przesuwanej
po kamieniu. Niedaleko przez nim dwa kanały
łączyły się w nieco głębszym zbiorniku. By przejść
na drugą stronę, trzeba będzie brodzić w płytkiej,
brudnej wodzie.
Młody złodziejaszek pomyślał, że to dobre miejsce na
zasadzkę. Chlupot poruszanej przez brnącego breji
zaalarmuje wszystkich w pobliżu i prześladowcy
rzucą się na niego, jak psy na królika.
Przez chwilę zastanawiał się nad kolejnymi,
stojącymi przed nim możliwościami. Nie było
sposobu, by obejść to skrzyżowanie. Mógł zawrócić,
co jednak oznaczało kilka dodatkowych godzin
wędrówki przez pełne niebezpieczeństw miejskie
podziemia. Mógłby uniknąć brodzenia, przylgnąwszy
do ściany i skierowawszy się w korytarz biegnący w
prawo. Musi zaufać ciemnościom i swoim
umiejętnościom bezszelestnego przenoszenia się z
miejsca na miejsce. Oddaliwszy się od skrzyżowania,
może względnie bezpiecznie podążyć swoją drogą.
Ruszył powoli, bardzo ostrożnie stawiając jedną stopę
tuż przed drugą, tak by niczego nie przesunąć ani by
nie nastąpić na jakikolwiek przedmiot, mogący
zdradzić jego obecność. Zwalczając pokusę
pośpiechu, wstrzymywał oddech i zmuszał się do
wolnego ruchu.
Krok po kroku zbliżał się do skrzyżowania, a gdy
dotarł do rogu, za który miał skręcić, usłyszał kolejny
dźwięk — cichy brzęk metalu o kamień, jakby
pochwa sztyletu czy miecza musnęła mur.
Natychmiast zamarł w bezruchu.
Mimo ciemności miał zamknięte oczy. Nie wiedział,
czemu tak się dzieje, ale dawno już stwierdził, że
zamknięcie oczu wyostrza inne zmysły. Zastanawiał
się nad tym w przeszłości, ale w końcu dał sobie
spokój z szukaniem wyjaśnień. Wiedział tylko, że
jeżeli straci część uwagi na bezowocne
wytrzeszczanie oczu w mrok, ucierpią na tym jego
słuch i dotyk.
Po długiej chwili bezruchu usłyszał szmer płynącej
ku niemu fali. Ktoś —jakiś sklepikarz albo
rzemieślnik — opróżnił zbiornik albo otworzył jedną
z pomniejszych śluz, które zasilały kanał. Ten szmer
był jedynym dźwiękiem, jaki mógł zagłuszyć odgłos
jego przejścia, i chłopak skwapliwie przemknął za
róg.
Szybko ruszył przed siebie, nadal zachowując
ostrożność, ale jednocześnie się spiesząc, musiał
bowiem oddalić się od tych, którzy pilnowali
skrzyżowania za nim. Liczył w duchu kroki i gdy
doszedł do stu, otworzył oczy.
Jak się tego spodziewał, przed sobą zobaczył plamkę
światła, o której wiedział, że pochodziła od nikłej
strugi sączącej się z otwartej kraty na Rynku
Zachodnim. Oczywiście światła nie wystarczyło,
żeby cokolwiek widzieć, ale był to punkt kontrolny,
potwierdzający jego domysły co do miejsca, w
którym się znajdował.
Poruszając się szybko, dotarł do przecznicy biegnącej
równolegle do tunelu, którym szedł, zanim niemal
wpadł na zaczajonych wrogów. Wlazłszy w
śmierdzące ścieki, przeciął płynący wolno strumień i
bezdźwięcznie wydostał się na przeciwległy chodnik.
Rychło wrócił na stary szlak. Znał kryjówkę swoich
przyjaciół, wiedział też, że było to miejsce względnie
bezpieczne, ale w tych czasach nikt nigdzie nie mógł
liczyć na to, iż wrogowie go nie dosięgną. Miejsce,
zwane kiedyś Złodziejskim Szlakiem, czyli
krondorskie dachy, stało się taką samą strefą wojny
jak kanały. Przestrzegający prawa mieszkańcy
Krondoru mogli spać pogrążeni w błogiej
nieświadomości co do toczącej się nad ich głowami i
w podziemiach wojny, ale Limm wiedział, że nawet
jeżeli nie natknąłby się w kanałach na ludzi Pełzacza,
ryzykował trafienie na książęcych ceklarzy albo na
morderców udających Nocnych Jastrzębie. I
Nie mógł ufać nikomu nieznajomemu, a i wśród
znajomych miał niewielu, którym mógłby w tych
dniach zawierzyć.
Zatrzymał się i po omacku dotknął ściany z lewej.
Pomimo iż szedł na oślep, kierując się tylko liczbą
kroków, stwierdził nie bez satysfakcji, że pomylił się
tylko o mniej niż stopę w ocenie miejsca, gdzie w
mur wprawiono żelazne uchwyty. Ruszył w górę.
Pomacawszy dla pewności ścianę, stwierdził, że jest
w wąskim kominie, a zaraz potem odkrył nad sobą
klapę w podłodze piwnicy. Sięgnąwszy w górę,
zmacał zasuwę. Lekkie pociągnięcie upewniło go, że
można ją przemieścić w bok.
Ostrożnie zastukał: dwa szybkie, następujące po sobie
uderzenia, przerwa, znowu dwa szybkie, przerwa i raz
jeszcze pojedyncze stuknięcie. Odczekał, licząc w
duchu do dziesięciu a potem powtórzył serię w
odwrotnej kolejności: raz, przerwa, dwa, przerwa i
znów dwa. Zasuwa przesunęła się w bok.
Klapa uniosła się w górę, ale w piwnicy panowały
takie same ciemności jak w kanałach pod nią.
Ktokolwiek był na górze, wolał pozostać
niewidzialnym.
Gdy Limm zaczął wysuwać się z wylotu komina,
poczuł, że chwytają go twarde dłonie, ciągną w górę,
a ktoś jeszcze szybko i cicho zamknął pod nim klapę.
— Co ty tu robisz? — spytał szeptem
jakiś kobiecy głos.
Limm usiadł ciężko na podłodze, czując, że opada go
śmiertelne znużenie.
— Pozostaję przy życiu — odparł cicho.
Nabrawszy tchu,
podjął wątek. — Wczoraj w nocy widziałem, jak
zabito Słodkiego Jacusia. Paskudni dranie... ci, co
pracują dla Pełzacza.
— Trzasnął palcami. — Jeden skręcił mu
kark jak kurczakowi,
a jego kompani stali tylko i patrzyli. Nie dali
Jacusiowi szansy na
tłumaczenia, błagania czy modlitwę. Zabili go, jakby
był pluskwą
na ścianie. — Z trudem powstrzymywał łzy; fala ulgi
i poczucia
bezpieczeństwa niemal go załamała. —Ale nie to jest
najgorsze.
— Rosły człowiek z poprzetykaną nitkami
siwizny brodą zapalił latarnię. Zmrużone powieki
świadczyły o jego determinacji
i Limm natychmiast zrozumiał, że kiepsko z nim
będzie, jeżeli
szybko nie poda ważnego powodu, dla którego złamał
zasady
i pogwałcił zaufanie, zjawiając się w tej kryjówce. —
Wyjęty Spod Prawa nie żyje.
Ethan Graves, niegdysiejszy przywódca jednej z
powołanych przez krondorskich Szyderców drużyn
osiłków, późniejszy brat i opat Ishapiańskiego
Zakonu, a teraz ukrywający się przed książęcą i
królewską sprawiedliwością zbieg zamknął oczy, by
oswoić się z usłyszaną wiadomością.
Kobieta o imieniu Kat miała dwakroć mniej lat od
swego towarzysza i była starą znajomą Limma.
— Jak to się stało? — spytała teraz.
— Mówią, że padł ofiarą morderstwa —
odpowiedział Limm.
— Nikt nie wie niczego pewnego, nie ma
jednak wątpliwości,
że jest martwy.
Graves usiadł przy niewielkim stole, mocno
nadwerężając konstrukcję małego taboretu swoim
ciężarem.
— A skąd to wiadomo? — spytał
podejrzliwie. —Nikt przecie nie wie, kto nim jest...
znaczy, był.
— Powiem wam, co wiem — zaczął
Limm. — Kiedy przy
szedłem do Matecznika wczoraj wieczorem, Mistrz
Dnia wciąż
jeszcze tam był. Siedział z Mickiem Giffenem,
Regem deVrise i Philem Paluchem. — Graves
wymienił z Kat szybkie spojrzenia. Przytoczone przez
Limma imiona i przezwiska należały do
przedstawicieli starszyzny krondorskiego
złodziejskiego
cechu. Giffen został po Gravesie przywódcą osiłków,
deVrise
był szefem włamywaczy i przemytników, a Phim
dowodził drużynami kieszonkowców, targowych
złodziejaszków i ulicznych
łobuziaków. — Mistrz Nocy się nie pokazał —
ciągnął Limm.
— Rozesłano wieści i zaczęliśmy go
szukać. Tuż przed świtem
dowiedzieliśmy się, że znaleziono go pływającego w
kanałach
nieopodal portu. Ktoś mu rozbił czerep.
— Nikt nie byłby się ośmielił go dotknąć!
— żachnęła się Kat.
— Nikt, kto by wiedział, z kim ma honor
— poprawił Graves.
— Ale ktoś, kto nie dbał o zemstę
Szyderców... — Niegdysiejszy opat wzruszył
ramionami.
— I tu sprawa się komplikuje —
stwierdził Limm. — Mistrz
Dnia powiedział, że Nocny miał się spotkać z
Wyjętym Spod
Prawa, czyli Cnotliwym. O ile się znam na rzeczy,
jeżeli Cnotliwy miałby się z tobą spotkać, a ty byś się
nie pokazał, z pewnością miałby swoje sposoby, żeby
o nieposłuszeństwie powiadomić Nocnego albo
Dziennego. Tymczasem nic takiego się nie stało.
Dzienny więc posłał jednego ze swoich chłopców,
Timmy'ego Bascolma, jeżeli go pamiętacie. —
Słuchacze kiwnęli głowami. — A w godzinę
później... i jego znaleziono martwego. No to Mistrz
Dnia ruszył na miejsce z grupą osiłków, a w godzinę
później wracają do Matecznika jak spłoszone
dzieciaki i pieczętują kryjówkę. Nikt nic nie mówi,
ale wieści i tak się rozchodzą: nigdzie nie można
znaleźć Cnotliwego. Graves milczał przez długą
chwilę.
— No to musi być trupem. Inaczej się
tego nie da wyjaśnić
— stwierdził ponuro.
— W kanałach pojawiły się takie draby,
że można zemdleć na
sam ich widok, więc wespół z Jacusiem doszliśmy do
wniosku,
że zaczęto łowy i najlepiej będzie, jak się gdzieś na
pewien czas
przytaimy. Ostatniej nocy skryliśmy się pod Pięcioma
Punktami. — Kat i Graves znali tak nazwany rejon
kanałów. —A kiedy tamci zabili Jacusia,
pomyślałem, że najlepiej będzie schować się tu z
wami.
umarł i budynek przypadł Księciu tytułem
niespłaconych podatków. A naprawa starych domów
nie jest tym, czemu Jego Wysokość poświęcałby
ostatnio bezsenne noce.
Limm kiwnął głową z aprobatą, podziwiając
przebiegłość rozmówcy.
A jak długo tu zostaniemy przed
wyjazdem?
—Ty nigdzie nie jedziesz — stwierdził Graves,
wstając z miejsca. — Jesteś dostatecznie młody, by
coś ze sobą zrobić, chłopcze. Porzuć kręte ścieżki
bezprawia i znajdź sobie jakiegoś pana. Zapisz się do
terminu u rzemieślnika albo najmij się u kogoś do
służby.
— Uczciwa praca? — Limm aż
podskoczył. — Od kiedy to
Szydercy szukają uczciwej pracy?
— Jimmy poszukał i znalazł — wytknął
mu Graves, wymierzając weń palec.
Chcesz prysnąć z Krondoru? — spytał
Owszem — poparła go Kat. — Jimmy
Graves.
— Owszem, jeżeli weźmiecie mnie ze
sobą— odparł urwis.
— Prawdę rzekłszy, rozpętała się tu wojna, a ja
jestem ostatnim z mojej szajki, który został przy
życiu. Jeżeli Wyjęty Spod
Prawa nie żyje, wszystkie zasady zostaną zawieszone.
Wiecie,
jak to jest. Bez Cnotliwego każdy musi myśleć o
sobie i zawierać układy, na jakie go stać.
Graves kiwnął głową.
— Znam prawo. — W jego głosie nie
było rozkazującej,
wodzowskiej nutki, jaką Limm poznał dawniej, gdy
Graves
żelazną ręką rządził krondorskimi opryszkami,
zgromadzony
mi w Drużyny Osiłków. Ale niegdysiejszy opat
uratował kilka
krotnie Limmowi życie, ratując go z łap łupieżców
spoza organizacji i wydostając spod rąk ceklarzy.
Limm gotów był spełnić
każde jego polecenie.
Graves zastanawiał się przez chwilę nad sytuacją.
— Chłopcze, zostaniesz tutaj —
powiedział wreszcie. — Nikt
z Gildii nie będzie wiedział, żeś pomógł mnie i Kat, a
prawdę
rzekłszy, bardzo cię polubiłem. Zawsze jak dotąd
byłeś dobrym chłopcem. Za bardzo polegasz na sobie
samym i jesteś nieco zarozumiały, ale który chłopak
nie jest? — Potrząsnął z żalem głową. — Tam
na zewnątrz wszyscy będą przeciwko nam...
Szydercy, książęcy
i ludzie Pełzacza. Zostało mi wprawdzie kilku
przyjaciół, ale gdy
kanały spływają krwią, któż wie, na kogo można
liczyć?
— Ale wszyscy wiedzą, że uciekłeś! —
Sprzeciwił się Limm.
— Tylko ja i Jacuś wiedzieliśmy, że jest inaczej,
ponieważ nam
powiedziałeś, abyśmy ci mogli przynosić jedzenie. Te
wiadomości, które wysłałeś do Świątyni, do kilku
twoich przyjaciół,
i tego maga, z którym podróżowałeś... —Machnął
dłonią, jakby
usiłując sobie przypomnieć imię.
— Do Owyna — podsunął mu Graves.
— O właśnie, do Owyna — powtórzył
Limm. — Po mieście rozeszły się wieści, żeście
uciekli do Kesh. Wiem przy
najmniej o kilkunastu drabach, których wysłano za
mury, by
was wytropili.
Graves kiwnął głową.
— Z pewnością wysłano też w różne
strony kilkunastu mnichów ze świątyni z takim
samym zadaniem. — Westchnął. — Tak
to zaplanowałem. Ukryj się tu, gdy oni szukają cię
tam.
— To był dobry plan, Graves — odezwała
się Kat, która do
tej pory zachowała milczenie.
— Myślałem — podjął wątek Graves —
żeby posiedzieć tu jeszcze z tydzień do dziesięciu dni,
aż tamci wrócą, sądząc, że któryś
z nich nas po prostu przeoczył, a potem jakiejś nocy
poszlibyśmy do
portu i popłynęli do Durbinu, ot jeszcze jeden kupiec
z córką...
— Żoną! — syknęła gniewnie Kat.
Limm uśmiechnął się tak, że gdyby nie uszy, kąciki
warg zetknęłyby się ze sobą nad jego karkiem.
Graves wzruszył ramionami i rozłożył ręce jak ktoś,
kto ma już dość sporów.
Rączka.
— Ba! Uratował Księciu życie — żachnął
się Limm. — Został
członkiem dworu. A i tak ma wyrok śmierci! Nie
mógłby wrócić
do Szyderców, choćby błagał na kolanach.
— Jeżeli Cnotliwy nie żyje, wyrok został
cofnięty — stwierdził rzeczowo Graves.
— Co więc mam robić? — spytał
markotnie Limm.
— Skryj się gdzieś i nie wyściubiaj nosa,
dopóki wszystko się nie uspokoi — poradził mu
Graves — a potem wynieś
się z miasta. W miasteczku Biscart, dwa dni marszu
w górę wybrzeża żyje pewien człek, nazwiskiem
Tuscobar. Ma tam swój kram. Jest mi winien
przysługę. Nie ma też synów i nikt
nie chce zostać u niego czeladnikiem. Idź do niego i
poproś, żeby cię wziął na służbę. Jak będzie się
sprzeciwiał, powiedz mu: „Jeżeli to zrobicie, Graves
uzna, że jesteście z nim kwita". On zrozumie.
— A co on tam robi?
— Sprzedaje sukno. Nieźle zarabia, bo
handluje z bogatymi
szlachcicami, kupującymi materiały na suknie dla żon
i córek.
Wyraz twarzy Limma wskazywał, że chłopak nie jest
pod wrażeniem.
— Wolę pojechać do Durbinu i
spróbować szczęścia przy
was. Co tam zamierzacie robić?
— Będziemy prowadzić uczciwe interesy
— stwierdził Graves.
Mam trochę złota. Kat i ja otworzymy
oberżę.
— Oberża... — Limmowi rozbłysły oczy.
— Lubię oberże.
— Opadłszy na kolana, uniósł ręce w
dramatycznie błagalnym
geście. — Weźcie mnie ze sobą. Proszę... Mogę w
oberży robić
wiele rzeczy. Będę podkładał do ognia na kominkach
i wskazywał klientom drogę do ich pokojów. Mogę
przynosić wodę
i dyskretnie zaznaczać najbardziej napełnione
sakiewki do późniejszej podrywki.
— To ma być uczciwie prowadzona
oberża — żachnął się
Graves.
Limm wyraźnie oklapnął.
— W Durbinie? No, jeżeli tak mówisz...
— Będziemy mieli dziecko — stwierdziła
Kat. — Chcemy,
żeby wyrosło w uczciwie prowadzonym domu.
Limmowi odjęło mowę. Usiadł i przez chwilę
wytrzeszczał oczy na oboje uciekinierów.
— Dziecko? — wydusił z siebie po
chwili. — Czy wyście
pogłupieli?
Graves uśmiechnął się krzywo, a Kat zmarszczyła
brwi.
Co jest głupiego w tym, że ludzie mają
dzieci?
— Nic, jeżeli się jest piekarzem,
wieśniakiem lub kimkolwiek, kto ma spore szansę na
dożycie późnego wieku — stwierdził Limm. —Ale
dla Szydercy... — Zostawił tę myśl niedokończoną.
Dziewczyna objęła go za szyję.
— Żona — powiedziała łagodnie.
— No, jak do tej pory szło wam nieźle —
stwierdził Limm
— ale teraz dostanie się do portu to niełatwa sprawa.
— Rozejrzał się po piwnicy. — Co tam jest na górze?
— spytał, wskazując sklepienie.
— Budynek jest zamknięty — stwierdził
Graves. — Dlatego
zbudowałem tu kryjówkę. Tam na górze jest
opuszczone domostwo, w którym zapadł się dach.
Człowiek będący właścicielem
— Która godzina? — spytał Graves. —
Tak długo tu siedzi
my odcięci od powierzchni, że się całkiem
pogubiliśmy.
— Blisko północy — odpowiedział
Limm. —A bo co?
— Jeżeli Cnotliwy nie żyje, choćby to
były tylko plotki, mogą
się zdarzyć rozmaite rzeczy. Okręty, które skądinąd
zostałyby
w porcie, przed świtem mogą podnieść kotwicę.
Limm spojrzał uważnie na Gravesa.
— Wy coś wiecie?
Graves wstał z małego stołka.
— Chłopcze, ja wiem mnóstwo rzeczy.
— Proszę, weźcie mnie ze sobą! — Limm
aż podskoczył.
Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze, Strona 3 z 37
3
Młodą żoną — dokończył.
— Jesteście jedynymi przyjaciółmi jakich mam, a
jeżeli Cnotliwy
nie żyje, kto wie, komu przypadnie tu władza. Jeżeli
Pełzaczowi, to i tak już prawie wszyscy z nas pójdą
do piachu...
a nawet, gdy to będzie ktoś z naszych ludzi, któż mi
powie, jak
mam ocalić swoje życie?
Graves i Kat wiedzieli, w czym tkwi istota problemu.
Pokój wśród Szyderców narzucano niejako od góry i
nie należało go mylić w przyjaźnią. Ze zmianą
władzy wypływały na wierzch dawne urazy i
zaczynało się wyrównywanie starych porachunków.
Niejeden z pływających w kanałach nieboszczyków
do ostatnich chwil życia nie miał pojęcia, za jakież to
minione przewiny przychodzi mu płacić najwyższą
cenę. Graves westchnął z rezygnacją.
— Niech ci będzie. Przyznaję, że w
ciemnych barwach widzę
twoją przyszłość w Krondorze, a nam przydać się
może dodatkowa para oczu i zręczne palce. —
Spojrzał na Kat, która bez
słowa kiwnęła główką.
— Jaki mamy plan?
— Musimy być przez świtem na
przystani. Jest tam guegański
statek kupiecki, Stella Maris, którego kapitan jest
moim starym
znajomym. Czekając na moment, kiedy będziemy
mogli prze
mknąć na jego pokład, przyczaił się, opowiadając
wszystkim,
że musi uzupełnić zapasy. Jak tylko postawimy nogi
na jego
deskach, podniesie kotwicę i ruszy do Durbinu.
— O świcie wypłynie wiele okrętów i
statków i nikt nie
zwróci uwagi na jeden więcej — dodała Kat.
— Kiedy ruszymy do portu? — spytał
podniecony urwis.
— Godzinę przed świtem. Wciąż będzie
dostatecznie ciemno,
by skryły nas cienie, a miasto obudzi się na tyle, że
idący szyb
kim krokiem ludzie nie zwrócą na siebie niczyjej
uwagi.
— Będziemy udawać rodzinę —
uśmiechnęła się Kat.
Na szczupłej, niemal dziecięcej twarzy Limma
pojawił się kwaśny wyraz.
— Co? Ty masz być moją mamusią?
Kat była tylko o dziesięć lat starsza od Limma.
— Starszą siostrą— rzekła krótko.
— Widzę jednak pewną trudność —
stwierdził Limm.
Na wschodzie zbierały się różowawe, jakby lekko
drgające chmury. Za tylną strażą książęcą kolumna
się nieco zwężała, wpływając do miasta najbardziej
na południe wysuniętą bramą, która też była bramą
najbliższą Zamkowi. Jak na tę porę dnia, panował tu
zwykły ruch; kilku handlarzy wprowadzało do miasta
swoje wozy, a wieśniacy, którzy odwiedzili miasto
rankiem, zaczynali się zbierać do powrotu.
— Niezbyt uroczyste powitanie — stwierdził z
przekąsem James.
Locklear zauważył, że niewielu ciekawskich gapiło
się na kompanię towarzyszącą Arucie w drodze
powrotnej do Kwartału Zamkowego. Inni
mieszczanie zupełnie ich ignorowali, co zresztą było
widoczne od momentu, w którym przekroczyli
granicę krondorskich murów.
— Arutha chyba nie wysłał przodem
gońca z wiadomością
o naszym powrocie.
— Nie, za tym się kryje coś innego —
mruknął James, który
niemal zawsze zapominał o zmęczeniu, gdy coś go
zaintrygowało.
Locklear spojrzał na twarze tych, którzy stali na
chodnikach, gapiąc się na mijających ich żołnierzy z
książęcej kompanii, i zobaczył w nich niepokój.
— Chyba masz rację — powiedział.
Jako stolica Zachodnich Dziedzin Królestwa Wysp,
Krondor nigdy nie był miastem cichym. Nawet w
najgłębszych ciemnościach przed świtem we
wszystkich dzielnicach słychać było rozmaite dźwięki
i głosy. Był to jakby puls miasta i James znał go
równie dobrze jak własne tętno. Wsłuchawszy się
weń, natychmiast pojął, że miasto mówi „dzieje się
coś złego". Teraz, na godzinę przed zachodem słońca,
gród był cichszy, niż należałoby się tego spodziewać.
Locklear usłyszał to samo: wszystko było
przygłuszone, jakby każdy tłumił głos, mówiąc ciszej
niż zwykle. Nawet woźnice zaprzęgów pokrzykiwali
na muły łagodniej, a ich wrzaski wisiały w powietrzu
krótko, jakby hałaśliwi zwykle wozacy nie chcieli
zwracać na siebie niczyjej uwagi. Wołająca dziecko
matka czyniła to szybko, ostro, i nie darła się jak
zwykle, co sił w płucach, i tylko wołała cicho i
nagląco.
— Jak myślisz, co się tam dzieje? —
spytał Locklear.
— Niezadługo się dowiemy — odezwał
się Arutha wyprzedzający nieco przyjaciół.
Obaj wysłali spojrzenia przed swego władcę i
zobaczyli! zgrupowanych we wrotach pałacu ludzi,
którzy przyszli powitać Księcia. Na czele stała
Księżna Pani, Anita, która uśmiechała! się z ulgą,
ujrzawszy, że mąż wraca cało i zdrowo.
Dziesięcioletnie
małżeństwo i macierzyństwo nie zostawiło na niej za
wiele śladów. Księżna wyglądała jak młoda
dziewczyna. Swoje rude jak płomień włosy zebrała w
kok pod wielkim, białym, modnym kapeluszem,
tkwiącym na nich, wedle określenia, jakie nasunęło
się Jamesowi, niczym żaglowiec na falach rudego
oceanu. Ale taka była moda, a nie żartowało się z
Księżnej, szczególnie wtedy gdy drugi uśmiech
przeznaczała dla patrzącego na nią giermka.
James odpowiedział takim samym przyjaznym
uśmiechem i przez chwilę cieszył się ciepłem
powitania Księżnej. Jego chłopięce zadurzenie w
Anicie przekształciło się obecnie w głęboką
obustronną sympatię, a ponieważ Księżna była zbyt
młoda, by mu matkować, traktowała go z humorem i
swobodą jak starsza siostra. Wszyscy zresztą widzieli,
że odnosiła się doń jak do młodszego brata, którego
nie dał jej los. Doszło do tego, że jej dzieci nazywały
go „Wujaszkiem Jimmym".
Na prawo od Anity stali bliźniacy, Bornic i Erland,
którzy kuksali się ukradkiem, bo zachowanie powagi
i spokoju było na dłuższą metę dla obu
dziewięciolatków niemożliwe. James wiedział, że
bracia byli inteligentni i niesforni. W przyszłości
mieli zająć odpowiednie pozycje wśród
najpotężniejszych wielmożów Królestwa, teraz
jednak byli tylko rozbrykanymi urwisami, którym
znudziło się odgrywanie roli książątek i wypatrywali
tylko, komu by tu wyciąć jakiś figiel. Tuż przed
matką stała młodsza o cztery lata od Strasznych
Bliźniaków księżniczka Elena. Rysy pięknej
twarzyczki odziedziczyła po matce, ale gęste, ciemne
włosy miała po ojcu. Ujrzawszy jadącego na czele
gwardii przybocznej ojca, rozpromieniła się.
Służba wymagała od giermków gotowości na rozkazy
Księcia, obaj więc podeszli i stanęli z prawej strony
Aruthy.
Anita obdarzyła obu giermków ciepłym uśmiechem, a
potem zwróciła się do męża.
— Wiem, że nie powinnam była się
martwić. Zawsze do
mnie wracasz.
— Zawsze — odpowiedział Książę,
uśmiechając się ze znużeniem i radością.
Z tyłu za członkami książęcej rodziny stała niezbyt
liczna grupka dworskich urzędników, którym Arutha
skinął teraz głową. Z wyrazów ich twarzy wyczytał,
że zanim będzie mógł się nacieszyć długo
niewidzianą rodziną, musi wziąć udział w Radzie.
Zauważył natychmiast obecność Szeryfa Krondoru i
westchnął. Zwiastowało to poważne kłopoty w
Krondorze, ponieważ Szeryf, choć był w grodzie nie
lada figurą, nie należał do stałych członków ni dworu,
ni Rady.
— Mości Konetablu — zwrócił się do
Gardana — zechciej
zobaczyć, czego chcą Szeryf i inni, a za pół godziny
spotkaj
my się w moich osobistych komnatach. Zanim
zasiądę do Rady,
powinienem zmyć z siebie podróżne brudy. —
Uśmiechnął się
do Anity. — I kilka chwil chcę spędzić w
towarzystwie żony
i dzieci. — Pochyliwszy się ku księżnej, pocałował ją
w po
liczek. — Zabierz dzieci do naszych komnat,
najdroższa. Za
minutę będą z wami.
Gdy Anita odprowadziła dzieci, Książę skinął dłonią
na Jamesa i Lockleara.
— Niegrzeczni chłopcy nie mogą się
spodziewać odpoczynku — stwierdził i dodał,
powiódłszy wzrokiem po pałacowych
gwardzistach. — Wygląda na to, że William zaraz
pęknie, jeżeli
nie podzieli się z kimś nowinami, więc zobaczcie, co
go tak pili;
Inni kadeci rozbiegli się do swoich zajęć, a William
podbiegł
do przełożonego i wzorowo się wyprężył.
zmrużył oczy.
— Członkowi dworu spodobało się
skorzystać z waszego
towarzystwa — stwierdził stary z przekąsem.
Tymczasem William uśmiechnął się do obu
młodzieńców.
— Witajcie, panowie.
Reszta kadetów zniknęła obecnym z oczu.
— Kiedy skończycie — odezwał się
McWirth — oczekuję,
że dołączycie do waszych towarzyszów albo się
zajmę waszym
ekwipunkiem, kadecie. Czy to jasne?
— Taaaaest, sir! — huknął William,
salutując sprężyście.
Stary odszedł sztywno i wszyscy trzej młodzi ludzie
spojrzeli
na siebie, uśmiechając się jednocześnie.
— Jakie nowiny? — spytał James.
— Rozmaite, i sporo ich — odpowiedział
William. Był nie
wysokim młodzieńcem, choć wyższym nieco od ojca,
o ciemnych włosach i oczach. Podczas minionych
kilku miesięcy, gdy
służył w książęcej kompanii kadetów, stracił
chłopięcą miękkość
rysów i rozrósł się w barach. Znakomicie sobie radził
z dwu-1
ręcznym mieczem, co było nie lada sztuką i czego
serdecznie
mu zazdrościli niemal wszyscy koledzy, okazał się
też wyjątkowo uzdolnionym jeźdźcem. — W
przyszłym tygodniu będę promowany!
— Gratulacje — odparł Locklear. —A ja
będę wygnany.
— Znowu? — zdumiał się William.
— Nadal. — Parsknął śmiechem James.
— Arutha przyjął
do wiadomości, że Locky miał ważne powody do
powrotu, ale
doszedł do wniosku, że jego zasługi nie są
dostatecznie wielkie,
by ponownie go tu sprowadzić z mroźnej północy.
Locky zmarszczył brwi.
— Jutro znów ruszam do Tyr-Sog.
— Zabawne rzeczy dzieją się w mieście
— odezwał się James.
— Słyszałeś coś, Willie?
Imienia tego mogli używać jedynie członkowie
rodziny Aruthy, James i Locklear, bo na podobną
poufałość młody kadet nie pozwalał nikomu więcej.
— Owszem — odpowiedział zagadnięty. — To
dziwne. Kadeci
mają dość zajęć i niewiele okazji do wymiany
nowinek z żołnierzami innych kompanii, ale słyszało
się to i owo. Wygląda na to,
że w ostatnim tygodniu niezwykle wielu
mieszczuchów obudziło się nieboszczykami.
James kiwnął głową.
Wydostanie się na ulicę. — Graves
Jestem pewien, że usłyszycie odmienną nieco wersję
tego, co mi dworacy podsuną na Radzie. Jeżeli trzeba
będzie powęszyć tui tam po mieście, ruszajcie mi
zaraz, ale wracajcie najpóźniej pod koniec kolacji. —
Potem spojrzał Jamesowi prosto w oczy. — Wiesz, co
masz robić.
James kiwnął głową. Gdy odprowadzał Lockleara, ten
się odezwał.
— Co to miało znaczyć?
— Niby co?
— No, to: „Wiesz, co masz robić".
— Arutha i ja pracowaliśmy nad czymś
od czasu, gdy cię
odesłano do Tyr-Sog.
— Wiem, czemu mnie tam zesłano —
odparł Locklear zmęczonym głosem. — Wiem aż za
dobrze — dodał, rozmyślając
o tym, że już wkrótce będzie musiał wrócić do
zimnego i dale
kiego miasta na północy.
James dał, znak strażnikowi, który szkolił kadetów,
ten zaś natychmiast wyprężył się niczym struna.
— Członkowie dworu! — ryknął.
Kadeci i tak stali już w postawie zasadniczej, ale na
widok zbliżających się giermków stężeli jak
kamienne posągi.
James skinął głową, witając się z Miecznikiem
McWirthem.
— Jak dziś sobie radzą kadeci, Mistrzu?
— Nic nie warta banda, mości giermku.
Ale dwóch czy trzech
może zdoła dożyć do chwili, w której zapracują na
zaszczyt służenia w mojej armii.
James uśmiechnął się nie bez kpiny, przypominając
sobie, że jakoś nie bardzo się lubili z Mistrzem
Miecza. Jako członek książęcego dworu młodzieniec
nie należał w zasadzie do oficerów —ćwiczył
szermierkę z Aruthą i w rzeczy samej był ulubionym
partnerem Księcia, bo jako jeden z niewielu ludzi w
Krondorze potrafił sprostać mu w szybkości. Jako
giermek miał też pozycję dającą mu niekiedy
komendę nad szkolonymi przez Mistrza żołnierzami,
co starego niezmiennie irytowało.
James wiedział jednak, że McWirth szkoli swoich
podwładnych bardzo rzetelnie, a promowani przez
niego oficerowie, osobliwie
ci wybierani później do książęcej Gwardii
Przybocznej, byli co do jednego świetnymi
żołnierzami. Podczas swoich licznych podróży James
widywał i to, co w wojsku było najlepszego, nie miał
też wątpliwości, że aktualnie spogląda na chlubę
armii Zachodnich Dziedzin.
— Mistrzu, muszę porozmawiać z
książęcym kuzynem, jak
tylko skończycie.
Zgryźliwy staruch zmierzył Jamesa ponurym
spojrzeniem i młody giermek po raz kolejny
podziękował losowi, że nie musi znosić, na przykład,
inspekcji czy przeglądów rynsztunku w wydaniu
McWirtha. Ten tymczasem odwrócił się ku kadetom.
— Rrrrozejść się! Kadet William, do
mnie! — wrzasnął.
kiwnął głową.
Limm już się nie odezwał, ponieważ obaj wiedzieli,
że nie
sposób wymyślić planu czy przebrania, i nie można
liczyć na cud, który pozwoli im bezpiecznie
przedostać się na przystań. Będą po prostu musieli
opuścić kryjówkę i zaryzykować niebezpieczną, choć
krótką wędrówkę przez mroczny tunel, w którym
równie dobrze mogą się natknąć na szczury, co na
zaczajonych morderców. Niczego nie da się
przewidzieć. Limm poczuł nagle zmęczenie.
— Chyba się trochę prześpię.
— Dobry pomysł — stwierdził Graves. —
Tam w kącie jest
prycza, na której możesz się położyć.
Limm ruszył we wskazanym kierunku i rzeczywiście
się położył.
To wyjaśnia, dlaczego na Księcia
czekał Szeryf.
— Teraz, kiedy o tym wspomniałeś,
rzeczywiście wydaje się
to dziwne — stwierdził Locklear. — On zwykle nie
pcha się do
takich uroczystości.
James na krótką chwilę pogrążył się we
wspomnieniach. W przeszłości kilkakrotnie się
zdarzyło, że kiedy zajmował się złodziejskim fachem,
musiał pokrzyżować szyki Szeryfowi Meansowi. Parę
razy omal nie został jego gościem w lochach
miejskiej Katowni. Szeryf uznał w nim członka
książęcego dworu i traktował z odpowiednim
szacunkiem, ale ich stosunki w najlepszym razie
można było określić jako chłodne. Jamesa dość
niespodzianie nawiedził wizerunek znacznie
młodszego Wilfreda Meansa, który patrzył w ślad za
śmigającym po miejskich dachach Jimmym; rdzawe
wąsy konstabla drżały z wściekłości na zuchwałość
młodocianego złodzieja.
Szeryf jednak był człowiekiem obowiązkowym i jak
mógł starał się utrzymać krondorskich łotrzyków w
ryzach. Do nie-
dawna jeszcze udawało mu się to całkiem dobrze, w
odróżnieniu bowiem od swoich poprzedników na tym
stanowisku Wilfred Meansa nie brał łapówek ani nie
przyjmował żadnych „przysług" w zamian za
ustępstwa w służbie.
Jeżeli ten człowiek zjawił się osobiście, by pomówić
z Aruthą tuż po jego powrocie, znaczyło to, iż Szeryf
doszedł do wniosku, że trzeba natychmiast
przedstawić Księciu jakąś ważną sprawę.
— Wracaj na służbę, Williamie —
zwrócił się obojętnym
tonem do kadeta. — Locky i ja mamy zobaczyć się z
Aruthą.
— Locky... — odezwał się William — to
może lepiej jeszcze raz się pożegnajmy, bo przecież
wkrótce znów ruszasz na |
północ.
Locklear teatralnie wzniósł oczy do nieba, ale
uścisnął podaną mu rękę.
— Williamie, uważaj na tego łotrzyka.
Nie chciałbym, żeby
go zabito, gdy mnie tu nie będzie.
Jakie mamy szansę? — spytała
szeptem Kat.
— Marne — stwierdził jej kochanek. —
Musimy zdobyć dla
chłopaka jakieś ubranie. Obdartusy i brudasy w
porcie nie są
czymś niezwykłym, ale jego by wyrzucili nawet z
balu gałganiarzy. — Po chwili ciągnął z nieco
sztucznie brzmiącym optymizmem w głosie. — Tak
czy owak, jeżeli Cnotliwy nie żyje, w mieście rozpęta
się chaos i nikt chyba nie zwróci na nas uwagi.
— Mamy inny wybór?
— Tylko jeden — stwierdził Graves —
ale nie chcę korzy-l
stać z tej możliwości... chyba że nas złapią.
Co to za możliwość?
Graves spojrzał na dziewczynę, dla której porzucił
wszystko, co miał w życiu do tej pory.
— Został mi jeden przyjaciel, który nic
nie zyska na mojej
śmierci. W razie konieczności wyślę do niego Limma
z prośbą o pomoc.
— Kto to jest? — spytała szeptem Kat.
Graves zamknął oczy, jakby przyznając sam przed
sobą, że niełatwo szukać pomocy komuś, kto jest
człowiekiem tak samodzielnym i zaradnym jak on.
— Jedyny złodziej, który może się za mną
skutecznie wstawić u Księcia Krondoru.
— Jimmy?
— Ten sam — kiwnął głową Graves. —
Jimmy Rączka.
Rozdział 2 KRONDOR
Kolumna powoli zbliżała się do miasta.
Krondor oświetlały promienie późnego,
popołudniowego słońca i czarne miejskie wieże
wyraźnie się rysowały na tle cytrynowożółtego nieba.
Tatuś! Tatuś! — zawołała
impulsywnie.
Arutha podniósł dłoń i zatrzymał cały orszak. Nie
czekając na oficjalne powitanie ze strony Mistrza
Ceremonii, zeskoczył z siodła i podbiegł do swej
rodziny. Najpierw porwał w ramiona żonę, a potem
uściskał synów i córeczkę. I James skinieniem
podbródka wskazał Locklearowi stojących karnie
strażników.
Willie ma służbę — mruknął.
William był synem Puga i kadetem, który wkrótce
miał zostać oficerem. Młodzieniec wymienił z
Jamesem spojrzenia i ledwo dostrzegalnie kiwnął
głową.
Kompania dostała rozkaz rozejścia się i James wraz z
Locklearem zeskoczyli z siodeł. Zaraz też podbiegli
stajenni chłopcy i zajęli się zdrożonymi
wierzchowcami.
Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze, Strona 4 z 37
4
Na rozkaz, sir! — krzyknął, aż James
— Nie zdążysz na moją promocję —
stwierdził William.
James uśmiechnął się szeroko.
— Nie trap się, Willie. Urządzi ci się
święto jak się patrzy.
Nawet bez tego łobuza, który nie wiedzieć czemu
wabi ku sobie
dziewki jak magnes, znajdziemy kilka nadobnych
panien, które
będą na nas patrzeć z zachwytem, gdy ty będziesz
polerował swe
nowiutkie oficerskie ostrogi.
William tylko się zarumienił.
— Uważaj na siebie, Locky.
Locklear pożegnał się z nim, a gdy kadet wrócił do
swoich obowiązków, odezwał się do Jamesa.
— Widziałeś ten rumieniec. Głowę dam,
że chłopak nigdy I
jeszcze nie był z kobietą.
James dał przyjacielowi lekkiego kuksańca.
— Wasza Wysokość, z prawdziwą
przykrością muszę złożyć
raport o morderstwach, które popełniono w mieście
pod twoją
nieobecność.
Książę milczał przez chwilę, rozważając to, co
usłyszał.
— Dlaczego sądzicie, że tę sprawę
należało przedstawić mil
osobiście? Morderstwa nie były i nie są czymś
niezwykłym.
— Tym razem jest inaczej, Wasza
Wysokość. Zabito kilkunastu wpływowych ludzi w
ich łóżkach w nocy, podczas gdy obok spały ich
żony... którym nie stała się żadna krzywda.
Arutha spojrzał na Jamesa, ten nieznacznie skinął
głową. Giermek wiedział, o czym w tej chwili
pomyślał Książę: „Jastrzębie Nocy".
Od dziesięciu lat w mieście nikt nie słyszał o
zabójstwie popełnionym przez członków Bractwa
Śmierci. Skrytobójcy wynajęci przez agentów
Murmandamusa znikli pod koniec Wojny Światów.
Przed kilkoma miesiącami rozeszły się plotki |)ich
powrocie. Potem nagle znów się pojawili w granicach
Królestwa. James osobiście zabił ich przywódcę, ale
nie żywił złudzeń — Jastrzębi łatwo spłoszyć się nie
da. Jeżeli mieli swoje zgrupowanie w Krondorze, z
pewnością wiedzieli już o śmierci tego, który zwał
sam siebie Navonem du Sandałki udawał kupca z
Kenting. Po ujawnieniu jego tożsamości niewiele
brakło, a James byłby się dał zabić w pojedynku—
ocalał jedynie dzięki litrom potu, które wylał,
ćwicząc Aruthą walkę na rapiery.
— Co odkryli wasi ludzie? — spytał Arutha
Szeryfa nie bez niepokoju na twarzy.
— Nic konkretnego, Wasza Wysokość. Ofiary... no
cóż, niektórzy z nich, jak zwykle w takich
wypadkach, byli ludźmi 'mającymi wrogów w
interesach. Inni jednak należeli do miejskiego
drobiazgu i znani byli tylko w kręgach swoich rodzin.
W tych morderstwach nie sposób doszukać się
jakiegoś wspólnego punktu. Wydaje się, że
czynnikiem, który zadecydował o śmierci tych ludzi,
był... przypadek.
Arutha usiadł głębiej i zaczął się zastanawiać nad
tym, co usłyszał. Szybko przeglądał i kolejno
odrzucał w myślach rozmaite możliwości.
— Przypadek? — spytał w końcu. — A może po
prostu nie dostrzegamy elementu, który łączy te
morderstwa. Niech wasi ludzie rankiem wrócą do
spraw i przepytają rodziny ofiar, ich
współpracowników, sąsiadów i wszystkich, którzy
mieli z nimi cokolwiek wspólnego. Ktoś z nich
powinien mieć jakąś ważną informację, której wagi
nie dostrzegamy, bo po prostu nie wiemy czego
szukać i o co pytać. Poślijcie z ludźmi skrybów i
każcie m zapisywać rozmowy. Przejrzawszy
wszystko, może odkryje-
my jakiś związek pomiędzy tymi morderstwami. —
Westchnął, i obecni zobaczyli, jak bardzo Książę jest
zmęczony. — Wracajcie do swoich zajęć, Szeryfie.
Przyjdźcie do mnie jeszcze raz ; po jutrzejszej
porannej audiencji i omówimy sprawę dokładniej.
Jutro wieczorem chcę mieć raporty waszych ludzi. —
Szeryf skłonił się i wyszedł z sali. — Co jeszcze? —
zwrócił się Książę do de Lacy'ego.
zwrócił się do Jamesa, naśladując głos i intonację
Aruty.
— „Ty wiesz, co masz robić". No dobrze,
co to wszystko!
znaczy?
— Przede wszystkim znaczy to, że się nie wyśpię.
— Westchnął James.
—A, rozumiem — odparł Locklear. — W ten sposób
chcesz mi rzec, że to nie moja sprawa.
— Owszem — uciął James. W drodze do
pałacowego skrzydła, w którym mieli swoje kwatery,
nie rzekł już nic więcej. Ode
zwał się dopiero, gdy stanęli przed drzwiami
komnatki Lockleara.
Nie sądzę, byśmy się jeszcze zobaczyli przed twoim
wyjazdem, więc zechciej na siebie uważać i nie daj
się zabić.
Locklear potrząsnął dłonią przyjaciela, a potem
mocno go uściskał.
— Postaram się.
James uśmiechnął się szeroko.
— Trzymam cię za słowo. Jeżeli los nam
będzie sprzyjał, zobaczymy się podczas Święta
Letniego Przesilenia...
oczywiście o ile się nie wygłupisz tak, że Arutha każe
ci tam
zostać dłużej.
— Postaram się — powtórzył Locklear.
— Dobrze by było — poradził mu James.
Zostawiwszy przyjaciela, pospieszył do swoich
komnat. Jako
członkowi książęcej świty należał mu się własny
pokój, ale ponieważ był tylko giermkiem,
przydzielono mu skromną komnatkę: było w niej
łóżko, siół do pisania i zjadania posiłków oraz
drewniana szafka o podwójnych drzwiach, w której
trzymał ubrania. Wszedłszy do środka i zamknąwszy
drzwi za sobą, James rozebrał się. Miał na sobie
podróżne ubranie, ale do tego, co zamierzał zrobić,
było zbyt porządne. Otworzywszy szafę, odsunął na
bok kilka koszul, które należałoby już wyprać, i
dopiero pod nimi znalazł to, czego szukał. Była to
szara kurtka i ciemnoniebiesie portki, połatane i
zabarwione tak, by wyglądały na znacznie
brudniejsze, niż były w istocie. James wdział jedno i
drugie, a potem wzuł najstarsze z posiadanych butów,
w cholewę jednego z nich wsuwając prosty, lecz
dobrze wykonany i ostry niczym brzytwa sztylet.
Przybrawszy wygląd ulicznika, szybko wymknął się
za drzwi i unikając sług oraz strażników, przedostał
się do pałacowych piwnic.
Wkrótce potem przemykał niczym duch sekretnym
przejściem łączącym podziemia krondorskiego zamku
z miejskimi kanałami — a gdy zapadła noc, Jimmy
Rączka znów podążył Złodziejskim Szlakiem.
Gdy James dotarł do miejsca, w którym podmiejskie
kanały łączyły się z lochami pod pałacem, na górze
słońce zdążyło już się skryć pod horyzontem. Niebo
miało pozostać jasne jeszcze przez jakiś czas, ale
ulice spowił już mrok niewiele mniej gęsty od
nocnego. Za dnia w kanałach były miejsca, w których
tunele rozjaśniało światło sączące się z góry,
zwłaszcza w ściekach położonych blisko powierzchni
albo z miejsc pod ulicami, gdzie były dziury w bruku,
albo przez celowo czynione świetliki.
Po zachodzie słońca wszędzie jednak w podziemiach
zapadały ciemności, z wyjątkiem kilku miejsc
mających własne oświetlenie, ale doświadczony łazik
mógł się poruszać w nich bezpiecznie. Od chwili,
kiedy wyszedł z pałacu, James przez cały czas
wiedział, gdzie jest.
Młody człowiek był niegdyś członkiem Bractwa
Złodziei, czyli Szyderców i jako taki przyswoił sobie
każdą sztuczkę, jaka zapewniała przetrwanie w tych
surowych okolicznościach i jakie zdołał I wymyślić
sam dzięki żywej inteligencji. Teraz w milczeniu
podszedł do skrytki, którą przygotował sobie
wcześniej na podobną I okoliczność i przesunął
sztuczny kamień, wykonany przezeń osobiście ze
szmat, gliny, drewna i farby. Skrytka była tak
zmyślna,! że ktoś postronny nie zdołałby jej wykryć
nawet w dużo lepszymi oświetleniu. James odłożył
sztuczny kamień na ziemię i wyjął zza niego latarnię
z osłoną. W skrytce trzymał też dodatkowy zestawi
wytrychów i kilka przedmiotów, których posiadanie
trudno byłoby! mu wytłumaczyć, gdyby je znaleziono
w jego pałacowej garderobie: środki żrące,
wyposażenie do wspinaczki i kilka sztuk dość
niezwykłej broni. Stare przyzwyczajenia miały
twardy żywot.
Zapalił teraz latarnię. Nie trzymał jej w pałacu,
ponieważ kto mógłby zauważyć, jak się przemyka z
lochów pod pałacem do
podmiejskich kanałów, najważniejsze zaś było
utrzymanie w sekrecie sposobu przenikania do pałacu
poprzez tunele. Wszystkie pałacowe plany,
poczynając od tych najwcześniejszych, wskazywały
na odrębność dwóch systemów — podobnie zresztą
jak plany, nie ukazywały żadnych połączeń pomiędzy
kanałami pękniętymi w obrębie miejskich murów i
podgrodziem. Przemytnicy i złodzieje szybko jednak
udowodnili, że plany książęcych budowniczych są
niedokładne, przekopali bowiem własne sekretne
przełazy pod murami.
James podkręci! knot, zapalił go i przesunął osłony
tak, że na zewnątrz wydostawała się jedynie nikła
smużka światła wystarczająca mu do bezpiecznej
nawigacji w kanałach. Mógłby sobie poradzić i bez
światła, czego niejeden raz już próbował, musiałby
jednak przemieszczać się bardzo powoli, cały czas
macając ściany, a dziś miał do pokonania sporą
odległość.
Szybko sprawdził wszystko, by się upewnić, że nie
zostawił śladów zdradzających jego skrytkę przed
tymi, którzy mogliby iść tędy przypadkowo.
Zastanawiał się nad nieustającą potrzebą
Zabezpieczania wszystkiego i wszystkich, która
stworzyła osobliwy paradoks: korpus Królewskich
Inżynierów tracił mnóstwo czasu i złota na szybką
reperację miejskich kanałów, które Szydercy i inni
złodziejaszkowi równie szybko uszkadzali, żeby
porobić obie tajne przejścia wyjęte spod nadzoru
władz. James często im odkrywał nowe przerwy i
wyłomy — i czasami nikomu ich nie zdradzał,
ponieważ były mu przydatne, co znaczyło dlań więcej
niż osłabienie bezpieczeństwa pałacu.
Rozmyślając o tym, że z przynależnością do
książęcego dworu
wiązało się więcej obowiązków niż przywilejów —
co nigdy
mu nie przyszło do głowy, gdy wstępował w szeregi
kompanii giermków, niegdysiejszy złodziejaszek
szybko podążał na spotkanie pierwszego ze swoich
informatorów.
Ostatniego zaczął szukać dopiero przed świtem.
Niełatwo mu było zachować spokój. Pierwsi trzej z
poszukiwanych przez niego
ludzi gdzieś po prostu przepadli. W porcie panował
niezwykły spokój i nawet w pobliżu hałaśliwych
skądinąd miejsc, takich jak oberże i tawerny, było
cicho. Dzielnica biedaków stała się najwyraźniej
terenem bezpańskim, a wiele należących do
Szyderców kryjówek i spelunek było pozamykanych.
James nie natknął się też na żadnego z Szyderców, co
samo w sobie niezwykłe nie było. Jego zdolność
bezszelestnego przemykania się przez kanały i po
dachach nie należała do wyjątkowych. Tej nocy
jednak się czuło, że jest inaczej niż zwykle. Kana-1
łów często używały i osoby postronne. Nie należący
do Szyderców żebracy mieli w nich miejsca, gdzie
mogli sypiać bez przeszkód, nie narażając się na
napaści ze strony obcych. Przemytnicy przenosili
ładunki z tajnych magazynów pobudowanych przy I
ujściach większych nadmorskich tunelów do ukrytych
pod miastem I piwnic. Wszelka taka działalność była
źródłem hałasu: niezbyt! głośnych dźwięków, które
zwykle uchodziły uwagi tych, co nie umieli ich
rozpoznawać... ale sieje słyszało. Dziś wszędzie
panowała cisza. W kanałach rozlegał się tylko szmer
wody, popiskiwanie szczurów oraz przypadkowy
szczęk maszyn — pomp, kół wodnych i szurgot
podnoszonych i opuszczanych śluz.
James wiedział, że wszyscy mieszkańcy kanałów
przyczaili się i czekali na rozwój wydarzeń, a to
oznaczało kłopoty! W przeszłości, gdy zaczynały się
kłopoty, Szydercy zamykali część kanałów położoną
nieopodal Dzielnicy Biedaków i barykadowali dojścia
do Gniazda Szyderców, przez członków
złodziejskiego bractwa zwanego Matecznikiem. W
wyznaczonych! miejscach zajmowali stanowiska
uzbrojeni osiołkowie i czekali! aż kryzys minie. Nie
należący do stowarzyszenia też się kryli do chwili,
gdy kłopoty stawały się przeszłością. Ci, którzy
znajdowali się na zewnątrz tych enklaw spokoju,
padali ofiarami okol liczności. James przypominał
sobie, że ostatnim razem coś takie! go się zdarzyło
podczas następnego roku po zakończeniu Wojna
Światów, kiedy skrytobójcy ranili Księżniczkę Anitę i
Arutha ogłosił prawo wojenne.
Im dalej przedzierał się w głąb leżących pod ulicami
kanałów i przemykał górą, tym głębszej nabierał
pewności, że pod
jego nieobecność wydarzyło się coś równie
poważnego. Teraz ukradkowo rozejrzał się dookoła,
by zyskać pewność, że nikt go nie śledzi i ruszył w
głąb zaułka.
Było tu miejsce, gdzie o ceglany mur oparto parę
przewróconych skrzyń, tworząc dość mizerne, ale
lepsze niż żadne, schronienie przed kaprysami
niepogody. Wewnątrz jednej z tych skrzyń leżał jakiś
nieruchomy kształt. Gdy James poruszył skrzynią,
spłoszył cały rój much, które z brzęczeniem zerwały
się do lotu. książęcy giermek nie musiał tykać
leżącego, by stwierdzić, że a honor z nieboszczykiem.
Odwróciwszy go zręcznie na plecy, spojrzał w twarz
Starego Erwina, niegdysiejszego marynarza, którego
zamiłowanie do mocnych trunków pozbawiło
dorobku tego życia, rodziny i ostatnich strzępów
ludzkiej godności. „Ale — pomyślał James — nawet
taki miejski szczur jak Erwin zasłużył na lepszy
koniec, niż poderżnięcie gardła jak rzeźnemu
baranowi".
Gęste, prawie zestalone skrzepy krwi wskazywały na
to, iż morderstwo popełniono znacznie wcześniej —
prawdopodobnie rankiem dnia poprzedniego. Teraz
już James był pewien, że ego zaginionych
informatorów spotkał podobny los. Zabójcy albo
mordowali bez wyboru, i informatorzy giermka mieli
nadzwyczajnego pecha, albo ktoś systematycznie
zabijał jego kron-orskich agentów. Logika
podpowiadała, że druga z możliwo-i była znacznie
bardziej prawdopodobna. Młody ćwik wstał i spojrzał
w niebo. Noc miała się ku końcowi sączące się od
wschodu szare światło znamionowało nadejście
świtu. W mieście było tylko jedno miejsce, w którym
mógł naleźć odpowiedzi na dręczące go pytania bez
ryzykowania konfrontacji z Szydercami.
Locky.
— Ale jemu idzie na dwudziesty rok! —
jęknął Locklearl
z teatralną przesadą.
— Jest bystrym chłopakiem i ma
przyjemną dla oka powierzchowność. Podejrzewam,
że do twego powrotu stan rzeczy ulegnij
gruntownej zmianie.
— Tak myślisz? — spytał Locklear.
— O, jestem nawet tego pewien —
stwierdził James, gdy obaj
wkraczali do pałacu. — Idę o zakład, że uda mi się
znaleźć dla
niego jakąś chętną dziewkę, która weźmie go do
łóżka... w ciągu najbliższych pięciu lat.
Uśmiech Lockleara znikł jak zdmuchnięty przez
wiatr.
—Pięć lat! — wystękał ze zgrozą. — Chyba nie
sądzisz, że Arutha będzie mnie tam trzymał przez
pięć lat? —jęknął boleśnie.
James parsknął śmiechem. Gdy obaj biegli do komnat
Księcia, wymierzył przyjacielowi kuksańca, Locklear
się zręcznie uchylił... i obaj giermkowie na chwilę
znów stali się niesfornymi chłopcami.
Do komnat Księcia dobiegli obaj wtedy, gdy Arutha
wracał do nich po krótkim widzeniu się z żoną i
dziećmi. Teraz szedł szybkim krokiem przez krótki
korytarz, łączący jego prywatne apartamenty z
Komnatą Narad i resztą dworu. James podbiegł, by
zająć miejsce za swoim lennym panem, Locklear zaś
ustawił się o krok za nim. Po obu stronach drzwi do
Komnaty Narad stali dwaj młodzi giermkowie, którzy
ujrzawszy nadchodzących, szybko otworzyli
wierzeje.
Aruthę powitał Mistrz Ceremonii, Brian De Lacy.
Przy jego prawym boku ustawił się Ochmistrz
Jerome. Obaj skłonili się Księciu jak jeden mąż;
Ochmistrz szybko kiwnął głową obu giermkom.
Jerome był przed dziesięciu laty razem z Jamesem i
Locklearem członkiem kompanii giermków, James
nigdy nie pomijał okazji, by się przeciwstawić
starszemu giermkowi, który był zarozumialcem i
tyranem. Teraz Jerome uczył się u boku de Lacy'ego
trudnej sztuki zarządzania codziennymi sprawami
dworu, i James musiał przyznać, że jego
drobiazgowość sprawiała, iż doskonale się do tego
nadawał.
— Jestem bardzo znużony i chciałbym zjeść
podwieczorek rodziną, więc odłóżmy ile się da na
formalną dworską audiencję jutro. Jakie sprawy nie
mogą czekać?
De Lacy kiwnął głową i podniósł wzrok.
— Czy nie powinniśmy zaczekać na
konstabla? — spytał,
odnotowawszy obecnych w pamięci.
W tejże chwili do sali wszedł Gardan.
— Wasza Wysokość, racz mi wybaczyć.
Chciałem się upewnić, że ludzie zadbali o konie i
broń.
Arutha zmarszczył brwi, a na jego usta wrócił znany
obecnym półuśmiech.
— Gardanie, nie jesteś już sierżantem.
Tylko Konetablem
Krondoru. Od tego, by się upewniać, czy zadbano o
ludzi, konie
i broń, masz innych.
— Jest coś, co chciałbym z tobą omówić,
Wasza Wysokość — stwierdził. I dodał, zerknąwszy
na zebranych w kom
nacie szlachciców: — Ale to może poczekać, dopóki
nie skończysz. Wasza Wysokość? — Arutha
skinieniem głowy wyra
ził zgodę.
— Podczas twojej nieobecności, Wasza
Wysokość, przybył
goniec z Kesh. Sprawy, o jakich nas powiadamia, nie
mają zbyt
wielkiego znaczenia dla Korony, ale powinieneś je
rozstrzygnąć
osobiście — stwierdził de Lacy.
Arutha skinieniem dłoni wskazał mu Jamesa.
— Zostaw je jemu. Przeczytam
wieczorem i rano będziesz
miał odpowiedź.
De Lacy podał listy Jamesowi, który wetknął je pod
kurtkę, nawet nie zerkając na pisma.
Mistrz Ceremonii spojrzał na Szeryfa, który wystąpił
naprzód i się skłonił.
Nic, co by nie mogło poczekać, Wasza
Wysokość.
Arutha wstał.
— Zwolnijcie wszystkich dworzan aż do
jutra, do godziny
dziesiątej rano. — De Lacy i Jerome wyszli, a Arutha
zwrócił
się do Gardana i giermków. — Mości Konetablu,
powiedzcie mi
teraz, o czym chcieliście ze mną pomówić.
— Wasza Wysokość, służyłem waszemu
domowi od dziecka.
Byłem żołnierzem i sierżantem u ojca Waszej
Książęcej Mości,
i waszym Kapitanem oraz Konetablem. Czas mi
wrócić do domu,
sir. Chciałbym złożyć rezygnację i odjechać do
Crydee.
Arutha kiwnął głową.
— Rozumiem. Czy nie możemy pomówić
o tym przy kolacji?
Jak sobie życzysz, Książę — odparł
Konetabl.
— Owszem, tak sobie życzę. Locklear,
lepiej się zbieraj
do jutrzejszego wyjazdu — zwrócił się Arutha do
giermka.
— Rozkaz podróży i przepustki zastaniesz rankiem w
swojej
kwaterze. Wyjedziesz z patrolem do Sarth. Jeżeli nie
uda nam
się zobaczyć przedtem, to zechciej przyjąć ode mnie
życzenia
szczęśliwej podróży.
— Dziękuję Waszej Wysokości — odparł
Locklear, usiłując
zachować obojętny wyraz twarzy.
Teraz Arutha znów się zwrócił do Jamesa.
— Ty wiesz, co masz robić.
Arutha i Gardan wrócili do apartamentów książęcych,
giermkowie udali się w stronę przeciwną. Kiedy
oddalili się poza zasięgi książęcych uszu, Locklear
Raymond Elias Feist 005 Dziedzictwo 002 Skrytobójcy w Krondorze, Strona 5 z 37
5
Nie każdy jest tak urodziwy jak ty,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin