Tadeusz Konwicki Rzeka podziemna, podziemne ptaki Ja: Lec�, p�yn�, wisz� nad oceanem. Widz� pod sob� zamarzni�ty granatowy staw bez brzeg�w, przewiany sypkim �niegiem podobnym do talku, gdzieniegdzie przeziera seledyn wodorost�w, gdzie indziej majaczy szaro�� korzeni drzew, co dawno umar�y. Tylko patrze�, a tu zza ob�ych horyzont�w nadbiegn� ch�opcy z �y�wami. To nie staw, to ocean wzburzony, spieniony, poryty ogromnymi falami. St�d wydaje si� tafl� lodu, a fale zastyg�ymi kopczykami �niegu. Ale gdyby zni�y� lot, us�ysza�bym dziki ryk morza, �oskot przewalaj�cych si� fal, wielkich jak pi�trowe domy, j�k wiatr�w, co zbieg�y si� tu ze wszystkich stron �wiata. Ten krajobraz pode mn� nie zmienia si�. Wisz� w strasznej, og�uszaj�cej ciszy. Gdzie� daleko, prawie nad horyzontem, pojawiaj� si� stadka p�katych ob�ok�w, chwil� przypatruj� si� mnie albo w�ciek�ym �ywio�om pode mn�, wreszcie kryj� si� z powrotem za horyzontem, gdzie jest ich kryj�wka albo przysta�, w kt�rej zacumowane czekaj� na rozkazy. Ziemia jest niema, s�o�ce jest nieme, wszech�wiat jest niemy. Kiedy zechc�, w oddali, na kraw�dzi zakrzywionego horyzontu, ukazuje si� l�d. Czasem szybko, kiedy indziej powoli zbli�a si� do mnie, a w�a�ciwie uni�enie podp�ywa, rozci�ga si� pode mn� jak harmonia i widz� o�nie�one wzniesienia, g�ry, g��bokie doliny ze �ladami dr�g, po kt�rych jeszcze nikt nie chodzi�. Wtedy przechylam si� na lewy bok i bior� kurs w stron� s�o�ca, kt�re natychmiast przemienia ocean w rzek�, co niesie na swym grzbiecie z�oto jesiennych li�ci. Wtedy robi si� cieplej, s�o�ce grzeje i spod s�o�ca nadbiegaj� podmuchy �aru. Ten �wiat pode mn� jest moj� w�asno�ci�. Ten �wiat jest moj� planet�. Potem jest uj�cie wielkiej rzeki i ogromna wyspa po lewej stronie, a przy uj�ciu le�y ��d� zakotwiczona do ska� podwodnych. Ale to nie ��d�, to kawa� l�du, co teraz sta� si� wysp� o kszta�cie wrzeciona, a kiedy� by� dolin� w dalekich moich stronach i p�niej przez bog�w albo demony zosta� zepchni�ty na morze i z�e wiatry zagna�y go a� tu, i b�dzie dryfowa� dalej przez wieki, tysi�clecia, wieczno��. Obijam si� jak �ma o czarne �ciany niesko�czono�ci i stale wracam do tego kawa�ka ziemi podobnego cz�nu, i czekam, kiedy wybrzmi� jak d�wi�k, kiedy zgasn� jak ostatni promie�. Z dalekich zak�tk�w pr�ni rozszerzaj�cej si� gwa�townie s�ysz� j�ki, p�acz bog�w rodz�cych si� i gin�cych, bog�w mniejszych, wi�kszych i najwi�kszych. Wszystkie istoty, stwory i si�y nadprzyrodzone modl� si� o nieistnienie. A mo�e ich przekle�stw, wo�a� i szloch�w nie rozumiem. Mo�e tylko wst�pi�em na wy�sze pi�tro niewiedzy i ten sam strach co dawniej, ale zwielokrotniony, spotwornia�y, ten sam dobrze znajomy strach w nowym nasileniu �ciga mnie, gna przez mro�ne pustkowia, zabija i nie mo�e zabi�. I ja wracam tu na moment, kt�ry jest mgnieniem albo wieczno�ci�, jeszcze jedn� kr�tk� wieczno�ci�, wracam do tego czy��ca albo mo�e do wodopoju, krynicy orze�wiaj�cej dla grzesznych dusz. Wi�c wracam tu wiedz�c, �e po ma�ej niesko�czono�ci znowu st�d odejd�, czy raczej uciekn�, i b�d� t�skni� do b�lu, m�ki, grzechu. Czekam tyle ju� wieczno�ci na zrozumienie, na poznanie prawdy najwi�kszej, na ukojenie w jasno�ci. Jestem psem, dzikim psem przestrzeni rozkurczaj�cej si� w m�ce albo w rozkoszy. To ja ujadam w uroczyskach mi�dzyga laktycznych, to ja wyj� do tej najwy�szej gwiazdy, kt�ra powinna by�, ale kt�rej mo�e nie ma. Przez t� wysp�, co jest cz�ci� mojej ojcowizny, idzie uko�nie krzywa droga. Kamienista, poros�a z boku starymi trawami, ze �ladami k�, co pracowicie me��y piach. Pielgrzymuj� t� drog� do swojej doliny, to znaczy do tego zakl�ni�cia ziemi, kt�re mnie wyda�o z koj�cej, b�ogiej nico�ci na �wiat, na niesko�czone istnienie, na wieczny l�k przed sob�. Droga zbiega si� z torami kolejowymi, kt�re zardzewia�y tego lata. Widz� po prawej stronie Puszkarni�, zapad�� g��boko w skorup� ziemsk�, przykryt� rozlewiskami, obros�� wielkim jak duchy dzikim kminem, przes�oni�t� starymi jak ta dolina drzewami. P�niej ukazuje si� z�ocisty kamie� M�yna Francuskiego w dywanie dzikiej, intensywnej, w�ciek�ej zieleni. Ten m�yn to wielka fisharmonia. Jego g�os d�wi�czny, metaliczny, troch� brz�cz�cy, jego g�os jak mormorando wn�trza ziemi, ten g�os nigdy nie milknie, ani w dzie�, ani w nocy, ani w czasie spokoju, ani w okresach wojen, ten g�os wype�nia pustk� doliny, brzmi w uszach przez wieki, w uszach �ywych i martwych. Od m�yna biegnie bia�a, posypana m�k� droga przez Belmont do miasta. I t� drog� zawsze idzie z miasta albo do miasta cz�owiek z wielkim krzy�em na plecach. Z krzy�em nie nowym, zszarza�ym, u do�u nawet pokrytym mchem. Z krzy�em noszonym przez wielu ludzi. Przez ca�e generacje ludzi we wszystkich czasach i na wszystkich kontynentach. Ale ten cz�owiek nie jest Chrystusem, stare duchy, s�dziwe zjawy m�wi�, �e to jego brat bli�niak, kt�ry nigdy nie wyemigrowa� do Ziemi �wi�tej i tu zosta� na zawsze. Jak d�ugo wracam. Ile wiek�w, tysi�cleci trwa m�j powr�t. Jak� zastan� ziemi� i jaka b�dzie dolina. Kt�re to ju� �ycie rodzi si� i umiera na tym odludziu galaktycznym. Czy wyzbyto si� b�lu, czy oduczono si� cierpie�, czy zapomniano mi�o��. Ja wracam i nie umiem wr�ci�. Jestem coraz bli�ej. Jeszcze raz jestem blisko, jeszcze raz wyci�gam r�k�, jeszcze raz wyt�am wzrok, kt�rego nie mam. Co� mnie strasznie �ciska za serce, kt�re skrusza�o i rozpad�o si� w py� przed milionami lat, przed chwil�, przed mgnieniem. Strach za mn� i przede mn�. Co to jest wieczny strach. Wieczny strach to wieczna niewiedza. To l�k przed tajemnic�. Jeszcze jedn� tajemnic� we wszech�wiecie tajemnic. Wchodz� na tory, id� po podk�adach. Powietrze faluje nad rozgrzanymi szynami przykrytymi cieniutk�, rudaw� rdz�. Mo�e w tej chwili wyruszy� poci�g z miasta i ja mu ust�pi� drogi, zejd� na �cie�k� pe�n� szutru splamionego smarami. Poci�g przetoczy si� nade mn�, a ja b�d� wypatrywa� w oknach moich bliskich, znajomych albo raz kiedy� spotkanych przypadkowo i na zawsze zapami�tanych. Zadzwoni�y rz�si�cie druty biegn�ce brzegiem nasypu do tarczy sygnalizacyjnej. Odwracam si�, rzeczywi�cie tarcza jest uchylona i zezwala na przejazd poci�gu. Ale przecie� to inny kierunek, przecie� tamt�dy mo�e nadbiec poci�g z tego niewielkiego miasteczka, gdzie si� kiedy� urodzi�em, gdzie przyszed�em na �wiat w innej erze, w kolejnym zmartwychwstaniu ma�ego globu wisz�cego na kruchej sieci promieni niewielkiej gwiazdy. Ale chyba nie nadbiegnie stamt�d poci�g i ta tarcza zostanie tak przechylona w ge�cie przyzwolenia a� do nast�pnego ko�ca �wiata. Przeskakuj� z podk�adu na podk�ad. Staram si� i�� rytmicznie, jak to zapami�ta�em z dzieci�stwa swego albo tych ludzi, z kt�rymi prze�y�em tysi�ce ich �ywot�w. Niebo jest spopiela�e od upa�u, doko�a w rowach zaro�ni�tych bujnym zielskiem graj� pasikoniki. Po tym niebie, jak kropla rt�ci p�ynie gdzie� na p�noc staro�wiecki samolot. I to przecie� pami�tam z mego albo z cudzego �ycia. Ju� jestem blisko. Widz� stacyjk� i �wirowane perony. Po bokach, w cieniu szpaler�w �wierczk�w r�wno przyci�tych jak zielona droga, w tych cieniach smolistych biel� si� brzozowe krzy�e na mogi�ach samob�jc�w i nieznanych �o�nierzy z zapomnianych wojen. Wst�puj� na chwil� w mrok wiaty przystanku kolejowego. Na �cianach z grubych desek, pomalowanych na pistacjowy kolor, pokolenia uczni�w doje�d�aj�cych do miasta wyrzeza�y niezmierzon� ilo�� hieroglif�w mi�o�ci, ca�y firmament rozpaczy, nadziei i wznios�ej ekstazy mi�osnej. Szukam mego znaku. Szukam i nie znajduj�. Mo�e go wyci��em na innej stacyjce i w innej egzystencji. A teraz skr�cam w lewo, wchodz� na t� uliczk�, co wygl�da jak zapiaszczona przez powodzie ��ka. Wst�puj� na chodnik, a pomi�dzy p�ytami cementowymi ro�nie trawa, nawet widz� �zy Matki Boskiej. Ruszam tym chodnikiem pod g�r�, ale przecie� niezbyt strom�, widz� przed sob� przestrze� tej uliczki, tak dobrze znajom� mnie albo komu� z istot, kt�rym towarzyszy�em w jakiej� kolejnej wieczno�ci, widz�, jak ta ulica skr�ca, jeszcze nie wspi�wszy si� do po�owy stoku, jak skr�ca raptem w las, co nagle zacz�� teraz szumie� przejmuj�co na moje powitanie. Poszed� wiatr g�r� przez kogo� wzbudzony, a las przyj�� go z westchnieniem i mnie si� raptem zdaje, �e s�ysz� w g�rze, za lasem, na szczycie zbocza, s�aby, zacieraj�cy si�, gin�cy co chwila g�os dzwonu ko�cielnego na Anio� Pa�ski, na Anio� jakiego Pana, kt�rego z kolei Pana kruchej, troch� idiotycznej egzystencji w mro�nych cieplarniach zapomnianej dawno galaktyki. A ja otwieram furtk� mego domu i z bij�cym sercem, kt�rego ju� dawno nie mam, wchodz� na podw�rze pochy�e, rozmyte przez deszcze, z kupkami kurzego ka�u, z resztkami sieczki, wchodz� na podw�rze moje albo nie moje i widz�, �e otwieraj� si� drzwi domu, i czekam zastyg�y raptem w p� kroku, �e uka�e si� w ciemnym wn�trzu moja matka, m�j ojciec, moi bliscy, �e poka�e si� ca�y m�j �wiat, w kt�rym �y�em, je�li w og�le kiedy� �y�em. Rozdzia� I Kr�tk� chwil� walili butami w drzwi. Echo lecia�o przez wszystkie pi�tra odbijaj�c si� od �cian pokrytych szreni�. Kt�ry� z nich krzycza�, powtarza� p�aczliwym g�osem jaki� wyuczony rozkaz albo zakl�cie. Wreszcie zaj�cza�a rozdzieraj�co futryna, pocz�y p�ka� deski drzwi. Si�dmy czeka� na t� chwil� od wielu dni. Tak j� sobie w�a�nie wyobra�a� albo mo�e pami�ta� z dzieci�stwa. Kiedy� j� widzia� lub us�ysza� w opowie�ci brata, kt�ry nie �y� ju� od wielu lat, tak d�ugo nie �y�, �e w og�le mo�e nigdy nie �y�. Si�dmy odrzuci� koce, nie zapalaj�c �wiat�a wymaca� stopami przygotowane buty, buty jak do wi�zienia, jak na zes�anie, mocne, o grubej zel�wce, z cholewami. Obok but�w na pod�odze le�a� ko�uch i ta torba do dalekiej podr�y. Na ko�uchu spa� kot. Nie chcia� zej��, jak zwykle, z ulubionego miejsca, czepia� si� pazurami k�ak�w ko�...
pokuj106