Norton Handlarze czasem.txt

(356 KB) Pobierz
ANDRE NORTON

HANDLARZE CZASEM

PRZEK�AD MARTA STARCZEWSKA
TYTU� ORYGINA�U THE TIME TRADERS
ROZDZIA� L
M�ody cz�owiek siedz�cy w areszcie nie wyda�by si� zbyt gro�ny nikomu, kto 
zajrza�by przypadkowo do jego celi. Mo�e by� troch� wy�szy ponad przeci�tny 
wzrost, lecz nie na tyle, by rzuca�o si� to w oczy. W�osy mia� staromodnie 
przystrzy�one; g�adka, ch�opi�ca twarz nie by�a w typie tych, kt�re zapami�tuje 
si� od razu - pod warunkiem, �e kto� nie by� na tyle dociekliwy, by zajrze� w 
jego jasnoszare oczy i zauwa�y� ch�odne, taksuj�ce spojrzenia, jakie rzuca� 
otoczeniu od czasu do czasu.
Ubrany by� schludnie, w spos�b nie zwracaj�cy niczyjej uwagi. W ostatniej 
�wierci dwudziestego wieku na ka�dej ulicy miasta mo�na by�o spotka� kogo�, kto 
przypomina�by go sw� powierzchowno�ci�. Lecz to w�a�nie ten m�ody cz�owiek, 
ukryty pod starannie wypracowan� mask�, potrafi� wspi�� si� na wy�yny �ci�le 
kontrolowanej w�ciek�o�ci, kt�rej on sam, Murdock, jeszcze nie rozumia� i 
dopiero uczy� si� wykorzystywa� jako bro� przeciw �wiatu, kt�ry zawsze uwa�a� za 
wrogi.
Mimo i� tego nie okazywa�, by� �wiadom, �e jest obserwowany przez stra�nika. 
Gliniarz pe�ni�cy s�u�b� by� starym wyjadaczem i prawdopodobnie oczekiwa� innej 
reakcji wi�nia ni� bierna akceptacja. Jednak ta reakcja nie mia�a nadej��. 
Prawo tym razem dopad�o Rossa. Dlaczego nie wezm� si� do roboty i nie ode�l� go? 
Dlaczego mia� dzi� popo�udniow� sesj� z tym wielkim m�zgiem? Ross zosta� wtedy 
zepchni�ty do defensywy i wcale mu to nie odpowiada�o. Po�wi�ci� pytaniom swego 
rozm�wcy ca�� uwag�, na jak� m�g� zdoby� si� jego przebieg�y umys�, lecz nik�e, 
bardzo nik�e uczucie l�ku powraca�o wraz ze wspomnieniem tego spotkania.
Drzwi celi otworzy�y si�. Ross nie odwr�ci� g�owy. Stra�nik odchrz�kn��, jakby 
godzina ciszy, jaka panowa�a mi�dzy nimi, wysuszy�a jego struny g�osowe.
- Wstawaj, Murdock! S�dzia chce si� z tob� zobaczy�.
Ross wsta� zr�cznie, kontroluj�c ka�dy mi�sie�. Nigdy nie op�aca�o si� 
odszczekiwa� ani pozwoli� sobie na jak�kolwiek oznak� sprzeciwu. B�dzie si� 
zachowywa� tak, jakby by� niegrzecznym ch�opcem, kt�ry zrozumia� swoje b��dy. 
Ross niejeden ju� raz w swej ciemnej przesz�o�ci skorzysta� na takim trusiowatym 
post�powaniu. Dlatego, u�miechn�wszy si� bardzo niepewnie do m�czyzny 
siedz�cego w drugim pokoju za biurkiem, stan��, ch�opi�cy i niezr�czny, czekaj�c 
z szacunkiem, by jego rozm�wca przem�wi� pierwszy. S�dzia Ord Rawle. To parszywy 
pech Rossa sprawi�, �e w�a�nie stary Orli Dzi�b dosta� t� spraw�. B�dzie musia� 
znie�� to, co stary mu wymy�li. Ale to nie znaczy, �e p�niej si� pogodzi z 
wyrokiem...
- Masz brzydk� kartotek�, m�ody cz�owieku. Ross pozwoli�, by jego u�miech zamar� 
i ramiona opad�y. Ale pod powiekami b�ysn�o zimne wyzywaj�ce spojrzenie.
- Tak, prosz� pana - zgodzi� si� potulnym g�osem, za�amuj�cym si� przekonuj�co 
na ko�cu zdania (mia� t� sztuczk� doskonale opanowan�). Nagle ca�e zadowolenie 
Rossa z w�asnej gry aktorskiej znikn�o jak r�k� odj��. S�dzia Rawle nie by� sam 
- ten cholerny wielki m�zg siedzia� tam zn�w, obserwuj�c wi�nia z tak� sam� 
przenikliwo�ci�, jak poprzedniego dnia.
- Bardzo z�a kartoteka, bior�c pod uwag�, jak ma�o mia�e� czasu, by j� sobie 
nagromadzi�. - Orli Dzi�b tak�e patrzy� na niego, lecz, na szcz�cie dla Rossa, 
nie by�o to takie samo �widruj�ce spojrzenie. - Zgodnie z prawem powiniene� 
zosta� przekazany nowym s�u�bom rehabilitacyjnym.
Ross zamar�. To by�a "kuracja", o kt�rej w jego �rodowisku kr��y�y mro��ce krew 
w �y�ach plotki. Ju� drugi raz od chwili, gdy wszed� do tego pokoju, jego wiara 
w siebie zosta�a powa�nie nadszarpni�ta. Potem z pewn� doz� nadziei ws�ucha� si� 
w ostatnie zdanie.
- Zamiast tego polecono mi pozostawi� ci wyb�r, Murdock. Wyb�r, kt�rego - musz� 
to stwierdzi� - nie pochwalam w najmniejszym stopniu.
Rossowi spad� kamie� z serca. Je�li s�dziemu si� nie podoba�o, musi to by� co� 
korzystnego dla Rossa Murdocka. Na pewno wykorzysta t� szans�!
- Pewne rz�dowe przedsi�wzi�cie wymaga ochotnik�w. Zdaje si�, �e zosta�e� 
wst�pnie wytypowany do takiego zadania. Je�li si� zgodzisz, prawo potraktuje 
czas, kt�ry sp�dzisz, wype�niaj�c to zadanie, jako odsiedzenie cz�ci wyroku. W 
ten spos�b m�g�by� dopom�c krajowi, dla kt�rego jak dot�d by�e� tylko 
niewdzi�cznikiem...
- A je�li odm�wi�, to p�jd� na t� rehabilitacj�. Nieprawda�, prosz� pana?
- Z pewno�ci� uwa�am ci� za odpowiedniego kandydata do rehabilitacji. Twoja 
kartoteka...
- Postanawiam ochotniczo zg�osi� si� do tego projektu, prosz� pana.
S�dzia prychn�� pogardliwie i wepchn�� wszystkie papiery do teczki. Zwr�ci� si� 
do m�czyzny stoj�cego w cieniu.
- Oto pa�ski ochotnik, panie majorze.
Ross pohamowa� westchnienie ulgi. Pokona� pierwsz� przeszkod�. Dot�d mia� tyle 
szcz�cia, mo�e uda mu si� odnie�� sukces na ca�ej linii".
Cz�owiek, kt�rego s�dzia Rawle nazwa� majorem, stan�� w kr�gu �wiat�a. Ross, ku 
swej skrywanej irytacji poczu� si� niepewnie ju� od jego pierwszego spojrzenia. 
Stawienie czo�a Orlemu Dziobowi by�o po prostu cz�ci� gry. Wyczu� jednak, �e 
ten m�czyzna nie by� odpowiednim partnerem do takich zabaw.
- Dzi�kuj�, wysoki s�dzie. Natychmiast ruszamy w drog�. Pogoda nie jest zbyt 
sprzyjaj�ca.
Zanim Ross zorientowa� si�, co si� dzieje, ju� szed� potulnie ku drzwiom. 
Rozwa�a� mo�liwo�� zwiania majorowi, gdy opuszcz� budynek - �atwo zgubi�by si� w 
mie�cie �ciemnia�ym przed burz�. Nie zjechali jednak na d�, lecz wspi�li si� 
dwa lub trzy pi�tra po schodach awaryjnych. Ross poczu� si� poni�ony, gdy musia� 
zwolni� z powodu zadyszki, podczas gdy tamten m�czyzna, kt�ry by� na pewno co 
najmniej tuzin lat starszy od niego, nie okazywa� �adnego zm�czenia. Wyszli na 
za�nie�ony dach, major po�wieci� latark� w stron� nieba, o�wietlaj�c drog� 
mrocznemu cieniowi, kt�ry wyl�dowa� przed nimi. Helikopter! Po raz pierwszy Ross 
zw�tpi� w m�dro�� swego wyboru.
- Ruszaj, Murdock! - G�os by� ca�kiem bezosobowy i to ogromnie dra�ni�o Rossa.
Wt�oczony do helikoptera mi�dzy milcz�cego majora i r�wnie cichego pilota w 
mundurze, Ross uni�s� si� ponad miasto, kt�re zna� jak w�asn� kiesze�, w stron� 
Nieznanego, do kt�rego ju� zacz�� odnosi� si� z pow�tpiewaniem.
O�wietlone ulice i budynki o z�agodzonych przez mokry �nieg konturach znikn�y z 
pola widzenia. Teraz pod nimi widnia�a sie� autostrad wychodz�cych z miasta. 
Ross nie chcia� zadawa� �adnych naiwnych pyta�. Poradzi sobie z tym ich upartym 
milczeniem, tak jak radzi� sobie ze znacznie gorszymi rzeczami w przesz�o�ci.
Plamy �wiat�a znikn�y i rozpostar� si� przed nimi sielski krajobraz wsi. 
Helikopter przechyli� si� przy skr�cie. Gdy Ross straci� z oczu wszystkie znane 
sobie widoki, nie by� w stanie nawet stwierdzi�, czy lecieli na p�noc czy na 
po�udnie. Chwil� p�niej nawet g�sta zas�ona p�atk�w �niegu nie mog�a przykry� 
deseniu z czerwonych �wiate� na ziemi. Helikopter wyl�dowa�.
- Chod� tu!
Ross pos�ucha� polecenia po raz drugi. Sta�, dr��c z zimna, pochwycony przez 
miniaturow� burz� �nie�n�. Jego ubranie, dostatecznie ciep�e w mie�cie, nie 
chroni�o wcale przed gniewnymi uderzeniami wiatru. Czyja� r�ka chwyci�a go za 
rami� i wci�gn�a do niskiego budynku. Trzasn�y drzwi i Ross wraz ze swym 
towarzyszem podr�y weszli w kr�g �wiat�a i tak bardzo oczekiwanego ciep�a.
- Siadaj tam!
Ross usiad�, zbyt zdziwiony, by odm�wi� wykonania polecenia. W pokoju byli te� 
inni m�czy�ni. Jeden z nich, ubrany w przedziwne, za du�e ubranie, czyta� 
gazet�, podczas gdy jego cebulaste nakrycie g�owy wisia�o nad nim. Major 
przeszed� przez pok�j, by z nim porozmawia�, i po kr�tkiej konferencji przywo�a� 
Rossa zakrzywionym palcem. Ross pod��y� za oficerem do innego pokoju, kt�rego 
�ciany wype�nione by�y szafkami.
Z jednej z nich major wyci�gn�� str�j podobny do kombinezonu pilota i zacz�� 
przymierza� go do Rossa.
- W porz�dku - stwierdzi� kr�tko - wskakuj w to. Nie mamy czasu.
Ross w�o�y� kombinezon. Gdy tylko zapi�� ostatni zamek b�yskawiczny, jego 
towarzysz wepchn�� mu jeden z kopulastych he�m�w na g�ow�. Pilot wsun�� g�ow� 
przez drzwi i zwr�ci� si� do majora:
- Lepiej ruszmy si� st�d, Kelgarries, bo uziemi� nas za sp�nienie.
Po�pieszyli z powrotem na l�dowisko. Helikopter by� i tak niezwyk�ym �rodkiem 
lokomocji, ale nowa maszyna by�a nadzwyczajna: pojazd smuk�y jak ig�a, stoj�cy 
na statecznikach, z ostrym nosem wycelowanym pionowo w niebo. Po jednej stronie 
wznosi�o si� rusztowanie, na kt�re trzeba by�o wej��, by dosta� si� do statku.
Ross niech�tnie wszed� za pilotem po drabinie i zobaczy�, �e musi zaklinowa� si� 
jako� w kabinie, z kolanami prawie pod brod�. Co gorsza - pomieszczenie to by�o 
tak ciasne, a musia� je dzieli� z majorem. Przezroczysta pokrywa, kt�ra opad�a, 
natychmiast zosta�a automatycznie zamocowana. Byli zamkni�ci w poje�dzie.
W czasie swego kr�tkiego �ycia Ross cz�sto ba� si�, ba� si� mocno. Stara� si� 
uodporni� umys� i cia�o na taki rodzaj strachu. Ale to, co odczuwa� w tej 
chwili, to nie by� zwyk�y strach; by�a to panika tak silna, �e chcia�o mu si� 
wymiotowa�. Wszystko sk�ada�o si� w jedn� straszn� ca�o��: zamkni�cie w tym 
ciasnym pude�ku, �wiadomo��, �e nie ma �adnej kontroli nad najbli�sz� 
przysz�o�ci� i �e mo�e zosta� postawiony twarz� w twarz ze wszystkim, czego ju� 
nieraz si� ba�.
Jak d�ugo trwa� ten nocny koszmar? Minut�? Kwadrans? Godzin�? Trzy godziny? Ross 
nie m�g� tego oceni�. W ko�cu olbrzymi ci�ar przygni�t� mu piersi i Ross zacz�� 
walczy� o oddech, a� �wiat eksplodowa� wok� niego.
Wolno odzyskiwa� �wiadomo��. Przez sekund� my�la�, �e o�lep�. Potem zacz�� 
odr�nia� jeden odcie� szaro�ci od drugiego. Ostatecznie u�wiadomi� sobie, �e 
ju� nie le�y na plecach, lecz zapada si� w siedzenie. �wiat wok� niego wibrowa� 
dr�eniem, kt�re w�widrowywa�o si� w jego cia�o.
Rossowi Murdockowi udawa�o si� dot�d pozostawa� tak d�ugo na wolno�ci g��wnie 
dlatego, �e potrafi� szybko anal...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin